W szkołach uczymy się o Przybyszewskim. Legenda głosi, że ostro pił. O jego dziełach należy się wypowiedzieć na maturze. A o Dagny nie wiemy nic.
Ukrzyżowana przez mężczyzn, zgasła w wieku trzydziestu trzech lat – można by zacząć w duchu młodopolskiej egzaltacji. Ale rzecz z Dagny miała się inaczej (takie mam przeczucie).
Wysmukła, gibka, piękna – jeśli o mnie chodzi, słowa mogą więcej niż zdjęcia. Czar Dagny leży poza obrazem, który jest nieco zamazany, bo nie tylko klisze, ale i opisy nie oddają tego, czym ogłupiała otaczających ją mężczyzn. Kłębili się wokół niej w klasycznym wyścigu samców, przechrzczonym na upojenie artystów, którym plączą się myśli, a zostaje półprzezroczysta tkanina, akurat zdatna na obraz, sztukę czy powieść.
Opisywana na czterystu stronach Dagny wciąż się wymyka; opisy łapią kontur jej sylwetki, wspomnienia współczesnych ledwo ją szkicują. Krążymy po jej świecie jak po krainie luster, diabli wiedzą, czy widzimy w nich ją, siebie czy biografkę. Ewa K. Kossak, autorka książki Dagny Przybyszewska. Zbłąkana gwiazda, nie wali cepem faktów, misternie tka opowieść życia bohaterki. Uczyć się od niej można sztuki wskrzeszania nieupapranej ciekawością biografa-sensata. W powrocie naszej kultury do przekazu obrazkowego weszliśmy w fazę jawnego gapienia się. Książka o Dagny jest dowodem na to, jak można o kimś napisać, a jego pamięci nie umęczyć, nie poranić jego bliskich. To wzruszające dzieło. Ewa K. Kossak zabiera nas na wędrówkę w poszukiwaniu Dagny. Jest to lot właściwie.
Spójrzmy na bohaterkę, nie tyle z lotu, ile w tym locie, tak, jak robią mewy, gdy lecąc obok siebie, przekręcają głowy z przerażająco ludzkimi oczami i zerkają jedne na drugie. Przypatrzmy się upierzeniu Dagny, piórami innych opisanemu. Oto dwudziestojednoletnia Dagny widziana oczami Hedvig Lidforss: „przyszła w długiej czarnej sukni, która przylegała do ciała jak futerał, a wkoło talii miała szeroki zielony pasek z krokodyla, jakiego nigdy jeszcze w mieście nie widziano”. Przyjaciółka Dagny, pani G., widziała ją z kolei tak: „Jej stale wpółzamknięte powieki, jej dziwny, ale zawsze dyskretny śmiech i papierosy, które paliła w szczególnie wdzięczny sposób, co i jej niezwykła uroda czyniły, że mogła mieć, kogo by tylko chciała”. Według męża, Stanisława Przybyszewskiego, Dagny miała „inteligentne, długie i wąskie ręce…”. Zdaniem biografki, Dagny to „zdobywcza piękność, kobieta z niebywałym powodzeniem”.
W opisach Dagny pojawiają się takie określenia, jak „kobieta nowoczesna”, „muza – katalizator twórczości”, femme fatale. Kobieta – słonecznik. Portrety monstrualne, portreciska, jak ten autorstwa Adolfa Nowaczyńskiego, wielbiciela Przybyszewskiego (pod wpływem maniery pisania mistrza): „była Piękna […] Profetessa […] w Dagny widzieliśmy towarzyszkę i miłośnicę Proroka […], jego szczęście i źródło, praźródło ekstaz, szałów i natchnień twórczych”.
Przeczytałam książkę Ewy K. Kossak w liceum. Pożyczałam ją tyle razy, że bibliotekarka już bez pytania przedłużała mi termin oddania książki. Zrobiłyśmy z koleżanką wystawę o Dagny, ona przypinała zdjęcia, ja wypisywałam ręcznie teksty (dostęp do komputerów miało w tamtych czasach co najwyżej NASA). Potem tropiłam Dagny w tekstach Boya-Żeleńskiego, wspomnieniach Miriama, listach jej współczesnych. Przełknęłam nawet dzieła Przybyszewskiego, chociaż przyznaję, że nie wszystkie.
„Zarzuciła mu Iza ramiona na szyję i zapłakała głośno” – tak niestrawny dziś papież polskiego modernizmu opisuje pierwszy raz pary bohaterów, wzorowanej na nim samym i Dagny. Z trudem się powstrzymuję, żeby na Przybyszewskiego jak czołg nie najechać za skandaliczny obraz kobiety, jaki wykreował, za to, jak nim w życiu manipulował. By nie zabierać miejsca, które chcę dać tu Dagny, krótko przysram jej mężowi: popularny na przełomie dziewiętnastego i dwudziestego wieku pisarz, hulaka krakowski z Kujaw, wyznawca ideału „nowej kobiety”, która ma prawo do własnych wyborów miłosnych, w praktyce katował psychicznie poślubioną przez siebie Dagny, bo miała przed nim innych. Swoim bohaterkom dawał tylko dwa powody, dla których szły do łóżka z mężczyzną: bo „mnie tak kochał” i „bo nie będzie chciała zrobić mu przykrości”.
Kobieca seksualność to pięta achillesowa Stacha. Postulaty z końca dziewiętnastego wieku, by kobiety mogły wybierać swych partnerów, wiązać się z mężczyznami, nie konserwując cnoty do chwili zamążpójścia, Przybyszewski, teoretycznie postępowa awangarda epoki, traktuje tak samo, jak wyszydzany przez niego filister.
Jego opinię na temat wolności kobiety odzwierciedla określenie bohaterki De profundis: „chodzić z rąk do rąk”. Kobieta to przedmiot, zimny karp. Bywa, że taka zalega i w dzisiejszej literaturze.
W szkołach uczymy się o Przybyszewskim. Legenda głosi, że ostro pił. O jego dziełach należy się wypowiedzieć na maturze. A o Dagny nie wiemy nic.
Oto ona: z domu Juel, urodzona w 1867 roku w Norwegii. U progu dwudziestego wieku miała trzydzieści trzy lata. Niektóre zdania z jej biografii układają się w opis kogoś w rodzaju Marilyn Monroe, księżnej Diany lub Amy Winehouse – kobiety wybitnej, charyzmatycznej. Niewolnicy własnego wizerunku.
„Dwudziestosześcioletnia Dagny staje się legendą […]. Odtąd jej wybór będzie uświęcał. Jest obiektem nieustannych zachwytów i nienawistnych opinii, ale stoi w centrum zainteresowań tego środowiska. Równie uwielbianej kobiety nie ma […]. Czeka ją przeistoczenie w kobietę, jaką sobie jej otoczenie w niej upatrzyło na podstawie przyswojonych przez nią cech. Nie wypadnie ze swej roli, choć przyjdzie jej drogo za to zapłacić”.
Ten rozkwit potrwa kilka intensywnych lat. Potem jej życie będzie się kulawo toczyć. „Dagny skończyła trzydzieści trzy lata i wszystko miała za sobą…”
Dagny, obiektywnie: niewiele piła, paliła, pięknie tańczyła. Pianistka, autorka sztuk, prawda, że manierycznych, ale nic to wobec grafomanii Przybyszewskiego. To on zresztą, poprawiając jej sztuki, zmieniał z „kochała” na „miłowała”. W okresie studenckim Dagny zaangażowała się w ruch emancypacyjny, wcielając w życie wzorzec postępowej skandynawskiej kobiety, kobiety, która nie jest skazana na odtwarzanie ról, bo ma wybór. Inteligentna dyskutantka, podróżniczka, z godnością znosiła biedę. Inspirująca partnerka życiowa – po rozstaniu się z nią Przybyszewski w ramionach Ksantypo-podobnej Kasprowiczowej zmienił się w zaślinionego dziada.
Dagny jako matka syna i córki – jaka była? Wzruszyła mnie Ewa K. Kossak, która napisała na wstępie biografii Dagny: „Nie próbowałam natomiast dotrzeć do […] żyjących po dziś dzień dzieci Dagny, Iwi i Zenona. Zdaję sobie sprawę, że to, co dla autora i czytelnika jest już historią, stanowi wciąż jeszcze sprawę najgłębiej osobistą dla bliskiej rodziny”. Kto dziś ma w sobie taką delikatność?
Nie ja jedna się pienię. Gabriela Zapolska w odpowiedzi na artykuły prasowe, które ukazały się po zastrzeleniu Dagny przez jej wielbiciela, pisała: „Redakcje niewybredne płacą chętnie tego rodzaju szakalom… Panie dziennikarzu czy autorze, dorzuć pan jeszcze słówko, tak coś z życia prywatnego. Więc jakże to było? […] zrób go pan osobistością zajmującą, a ją przedstaw jako demona…”. Zapolska broniła Dagny, jej prawa do prywatności.
Dagny dwudziestoletnia i trzydziestotrzyletnia – w tych widełkach szamocze się kobieta zsocjalizowana. W tym wieku stajemy się pionkami gry planszowej zatytułowanej „Społeczeństwo”. Chcę dotrzeć do Dagny sprzed okresu najsilniejszego zsocjalizowania. W tej książce sięgam do tego w dziewczyńskości, co stanowi o nas. Dlatego myślę o Dagny w jej czasach dziewczyńskich i młodokobiecych (program komputerowy, który przełykał spokojnie słowo „młodopolskie”, podkreślił na czerwono „młodokobiece”. Upieram się przy „młodokobiecości”, która z wiekiem nie ma nic wspólnego).
Spójrzmy na Dagny osobną, Dagny z lat „przed mężczyznami”. Była Skandynawką, a to one pod koniec dziewiętnastego wieku wcielały duchowo i fizycznie nowoczesny ideał kobiety, „wypowiadały własne, przemyślane przez siebie sądy, świeże i oryginalne opinie, których nie mogły wyczytać w książkach”. Uprawiały gimnastykę, a „zajęcia domowe nie przeszkadzały [im] w dostępie do wiedzy. Umiały być przy tym kochającymi żonami, duchowymi towarzyszkami swoich partnerów i troskliwymi matkami rodzin”. Dagny, córka norweskiego lekarza, miała postępowych rodziców. O jej ojcu biografka pisze: „Gdyby był brutalny […] narzuciłby wiecznie czegoś poszukującej Dagny wczesne małżeństwo – wedle staroświeckiej recepty na panieńskie niepokoje”. Panieńskie niepokoje, czyli pragnienie rozwoju, wiedzy, samodzielności, w tym finansowej.
Dagny zapalczywie przekonywała rodziców, „że musi się wydostać z domu, bo pragnie poświęcić się muzyce, być sławną, zrobić karierę. Że świat się zmienia i nie można marnować czyjegoś talentu tylko dlatego, że ten ktoś jest dziewczyną…”. Na pewno wyfrunięcie z gniazda rodzinnego ułatwiło to, że ciotka Dagny była znaną w Norwegii bojowniczką o prawa kobiet. Był to czas, kiedy krystalizował się ruch emancypacyjny kobiet „odzyskujących mowę, by przemówić pełnym głosem”.
Dagny – emancypantka. W czasie studiów w Krystianii „stała przecież w samym centrum ruchu emancypacyjnego” – wspomina jej kochanek, malarz Edward Munch. Nazywano ją wówczas „suwerenna Dagny”. Taka była w czasach studenckich, zapatrzona w postaci Ibsenowskie z Norą z Domu lalki na czele. Nora, by stać się pełnowartościowym człowiekiem, opuszcza męża i dom. Odwrotnie niż bohaterka Upiorów, pani Alving – ta zostaje przy mężu, co staje się przyczyną tragedii. „Dagny również bała się utonąć w morzu burżujstwa i haftowanych pantofli” – pisze Ewa K. Kossak.
W tym czasie Dagny zaskakuje rówieśników nowoczesnym stylem bycia: „napotkanych mężczyzn traktowała jak kolegów […]. Dziwiło to potem znajomych berlińskich, że Dagny i jej krajanki z zupełnym brakiem skrępowania opierały ręce na ramionach chłopców albo zmieniały przy nich pończochy […]. Ale Dagny umiała przy tym zachować nienaganne maniery, trochę chłodne, pełne rezerwy […]. Był w tym pewien styl – swoisty styl Dagny […]. Ten jej tylko właściwy styl nakazywał chłopcom szanować dyktowany przez Dagny dystans i zachować wobec niej respekt należny królewnie”.
Norweską królewnę zaczęła już wtedy poprzedzać sława piękności. Edward Munch, z którym przyjechała do Berlina – miała dwadzieścia pięć lat, była wyzwoloną młodą pianistką – długo nie chciał przedstawić jej swoim kolegom artystom, którzy przesiadywali w berlińskiej knajpie pod Czarnym Prosiakiem. Przewidywał, że mu się wymknie. Zatrzymał ją na swoich obrazach – Dagny jest tam Madonną, Sfinksem, rozpustnicą.
Jej wejście do Czarnego Prosiaka było tak oczekiwane, aż wydawało się zainscenizowane. Artyści końca wieku specjalizowali się w upozowywaniu swych muz, kazali im wzdychać i wyglądać niezdrowo, w cenie był rys gruźliczy. Dlatego nie jestem pewna, czy wrażenie, które zrobiła Dagny, było zaplanowane przez nią, czy raczej było obrazem, w który się wpasowała.
Dagny przekracza próg Czarnego Prosiaka. Teraz już będzie „miłością i muzą wybitnych artystów”. Odchodzi dawna Dagny. Niby w rozkwit życia, a jednak w smugę cienia.
Wraz z pojawieniem się Dagny pod Czarnym Prosiakiem zawrzało: artyści przepychali się w kółku otaczającym piękną, małomówną dziewczynę, tokowali, ego, ego, ego! Milkliwy Munch zacukał się, bo w paradę wszedł mu wielki Strindberg. Wówczas czterdziestokilkuletni, w fazie, jak sam się później zdiagnozował, drugiej młodości. Zresztą u progu obłędu, co miało wyjść na jaw parę miesięcy później. Wśród wielbicieli znalazł się również Przybyszewski, wówczas student medycyny. Podobno gadał jak nakręcony.
Dagny dobrze się bawiła w tej zdominowanej przez mężczyzn jamie. Pierwszy uderzył do niej August Strindberg, słynący z nienawiści do kobiet. Do czegoś między nimi doszło, chyba mało istotnego dla Dagny; Strindbergowi natomiast ta noc pomieszała w głowie. Zaręczony z Fridą Uhl, zniknął z radaru narzeczonej, by uganiać się za Dagny. Po tym, jak mu z nią nie wyszło, zapadł na psychosomatyczne przeziębienie, z którego wyciągnęła go narzeczona. Ożenił się i szybko rozwiódł. Potem twierdził, że Norweżkę miał i odtrącił. Na jej tle zapadł na manię prześladowczą.
Gotowało się wiosną 1893 pod Prosiakiem. Strindberg strzykał jadem, głosząc, że w ciągu zaledwie miesiąca Norweżkę „posiedli” (!) mężczyźni czterech narodowości. Tak wyglądało jego popieranie prawa kobiet do wolnego wybierania sobie mężczyzn, „postępowe myślenie” artystów o międzynarodowej renomie, bohemy, cyganów dumnych z tego, że nie są jak filistrzy.
Tymczasem Dagny zakochała się w Przybyszewskim. Nie chciała za niego wychodzić, ale się uparł i oto w parę miesięcy po poznaniu zostali mężem i żoną. Po ślubie Stachu wyznał małżonce, że ma już rodzinę – Martę Foerder i dwoje z nią dzieci. Będąc już mężem Dagny, został ojcem trzeciego dziecka Marty. Tłumaczył, że to dlatego, że Dagny wyjechała do rodziców do Norwegii, a on strasznie za nią tęsknił. Musiał się pocieszyć dawną kochanką. Dwudziestoczteroletnia Marta zaszła z nim w czwartą ciążę i popełniła samobójstwo. Po jej śmierci Przybyszewski oddał swego najstarszego syna na wychowanie babce, córkę bratu (potem wylądowała w sierocińcu), a trzecie dziecko dał do adopcji.
Dagny mężatka coraz rzadziej grała na pianinie (bo Stach grał tak dobrze). Za to dużo nim się zajmowała – nie jak kuchta, ale jak kochająca partnerka: inspirowała go, wyciągała z długów, łagodziła skutki alkoholizmu, znosiła rozrzutność, niezaradność finansową. Na szczęście miała przystań, norweski dom rodziców, gdzie podejmowano ich z miłością; Stach mógł się tam podtuczyć, zanim dopadła go nuda fiordów.
„Czuł, jak się zrośli, jak ona stała się częścią jego duszy, a on wirował wokół siebie samego, sam z sobą […], czuł tylko siebie i tę kobietę, która była jego”. Sam wokół siebie…
O Dagny pisał w powieściach, czego nie ukrywał; pisał z życia, jak leciało, zmieniał tylko imiona. Nie miała mu tego za złe, snuł swoje opowieści manierycznie, ale w miarę czule. Dopiero gdy zadał się z Jadwigą Kasprowiczową, która uczepiła się go obsesyjnie, on, słabeusz, zaczął szkalować Dagny. Wypisywał o niej takie bzdury, że Miriam, redaktor „Chimery”, przestał publikować jego cykl. Ale to było później.
Dwudziestoośmioletnia Dagny została matką. „Miała w ciszy kongsvingerskiego domu odnaleźć nowy sens życia – macierzyństwo, jedynie ważne i trwałe w życiu posłannictwo…” Ona je odnalazła, ale Stachu się zbiesił. Zajęta noworodkiem nie mogła zajmować się mężem. Zrobiło mu się zimno w Norwegii bez ognia jej zainteresowania. Przyby-szewski, ojciec po raz czwarty, zapadł na depresję poporodową.
Reszta ich wspólnych lat to rozpaczliwe żonglowanie. Piłeczki Dagny to: ciągła potrzeba uwagi ze strony męża, potrzeby ich małego syna Zenona (którym zajęli się dziadkowie, gdy Dagny pojechała za Stachem w kolejną podróż, bo nudził się w Norwegii), a wkrótce i córeczki Iwi. I bieda, na granicy nędzy. Gdzieś na marginesie tego życia Dagny upchnęła swoje pisanie.
W tym okresie powstają najbardziej znane utwory Przybyszewskiego. Przychodzi też zaproszenie z Krakowa – wielbiciele oferują „Prorokowi” mieszkanie, wikt i opierunek. Dagny rodzi Iwi i z dwójką malutkich dzieci jedzie za mężem do kraju, którego nigdy nie widziała, którego języka nigdy się dobrze nie nauczy. Między nocnymi nasiadówkami Przybyszewskiego i jego satelitów a opieką nad dziećmi Dagny dorabia lekcjami muzyki. Przekłada na norweski utwory męża, sama pisze.
Skóra cierpnie, jakie razy znosi ta kobieta. Dwoje artystów i maleńkie dzieci – scenariusz życia (i śmierci) Dagny powtórzy Sylvia Plath.
Dagny, odsunięta od męża przez grono uczepionych go wielbicieli, oddzielona obcym językiem, robi dobrą minę do złej gry. Pisze, że Polska jej się podoba, chociaż „Kraków to piękna, piękna, lecz bardzo mała mieścina”. Uśmiecha się, chociaż „krakowscy ludzie mało ją interesują”, a polska wylewność, rozlazłość i rozpicie odpycha.
Ze zmartwień nie zwierza się nawet rodzinie. Zawsze lojalna wobec męża, pisze o nim w tonie pochwalnym. Podkreśla elitarność „Życia”, pisma, którego Przybyszewski jest redaktorem naczelnym: „jest przeznaczone tylko dla niewielu, bardzo niewielu […]. Publiczność tutejsza jest bardzo zaabsorbowana zawsze aktualnymi tutaj tendencjami społecznymi wywołanymi – rzecz naturalna – przez złe warunki życia politycznego”. Jako cudzoziemka celnie zdiagnozowała ówczesny (i dzisiejszy) stan umysłowy Polaków.
W Krakowie Stach oddala się od Dagny, choć ona wciąż go wspiera, będąc jednocześnie, na jego życzenie, idealną kobietą-trofeum. Przybyszewski zaplątuje się w romans z zaborczą Jadwigą Kasprowiczową. Równolegle ciągnie aferę miłosną z malarką Anielą Pająkówną. Przed nadmiarem ekscytacji ucieka w ramiona Dagny, by z nich się wymknąć do łóżka którejś kochanki. I tak pląsa w narcystyczno-erotycznym ADHD.
Pająkówna zachodzi z nim w ciążę. Kasprowiczowa rozstaje się z poetą Kasprowiczem. Dagny w końcu nie wytrzymuje.
To „niewytrzymanie” ma wiele faz. Jedną z nich jest dumna postawa zwyciężczyni, czyli „wet za wet”. Zawsze otoczona chmarą mężczyzn, piękna Norweżka pozwala się zbliżyć niektórym adoratorom, licząc na to, że Stach się opamięta. Z tego okresu datują się jej schadzki z Tadeuszem Boyem-Żeleńskim. (Schadzki w kościele. Kiedy pisałam Nielegalne związki, nie wiedziałam, że moi bohaterowie, para kochanków Jonathan i Andrea, którzy też spotykali się w kościołach, mieli tak wybitnych poprzedników „w grzechu”).
Nie wiadomo, co czuła Dagny do Boya, bo nikomu się z tego nie zwierzyła, nie zostawiła po sobie żadnych zapisków. Dla niego stała się miłością życia. Gdy go zostawiła, zapadł na długo na zdrowiu. Kiedy zginęła, coś się w nim załamało. Do życia przywróciła go dopiero inna miłość – do literatury (Edwarda Muncha, odrzuconego dawniej przez Dagny, też uratowała sztuka).
Dagny nie miała tyle szczęścia. Jej uczucie do Przybyszewskiego było zbyt silne. W ostatnim okresie życia Dagny miota się jak ranne zwierzę: jeździ do Norwegii, do matki i sióstr, to znów wraca, jedzie do Berlina, by złożyć pozew o rozwód, by za chwilę spróbować zejść się z mężem. Wszystko na nic. Stach jest już na innej orbicie, nie czuje się zobligowany, by być z matką swych dzieci. Dochodzi do sytuacji groteskowej – przez rok małą Iwi w jego imieniu zajmuje się… ciężarna kochanka, Aniela Pająkówna! Artystka łącząca delikatność z twórczą siłą, panna z dzieckiem, malarka. Przeciwieństwo mieszczańskiej Kasprowiczowej, która po trupach doszła do celu – została żoną Przybyszewskiego. Być żoną za wszelką cenę. Historia wymierzyła za to Kasprowiczowej policzek – do dziś mówi się o niej „Kasprowiczowa”, nikt nie pamięta, jak brzmiało jej panieńskie nazwisko. Już zawsze będzie do kogoś przynależeć. A o Dagny wiadomo, to Dagny Juel.
Przybyszewski w tym czasie szkaluje publicznie Dagny – w cyklu tekstów publikowanych w „Chimerze” opisuje niemal słowo w słowo kłótnie z żoną opatrzone okrutnymi komentarzami. W listach do jej sióstr i matki przedstawia się jako zdradzony, samotny, obarczony dziećmi biedul (Zenon był w Norwegii, Iwi u Pająkówny). Pluł na Dagny gorzej niż oszalały Strindberg, bez cienia wstydu, z okrucieństwem dorosłego, którego umysł znajduje się w kleszczach ideologii. Tą „ideologią” była Kasprowiczowa.
Nieuchronnie zbliżam się do końca historii Dagny, którego sensacyjne opisy w polskiej prasie tak zniesmaczyły Gabrielę Zapolską (bo czy definiowanie czyjegoś życia jego śmiercią nie jest efekciarskie i głupie?). I tu niespodzianka – w egzemplarzu książki Dagny Przybyszewska. Zbłąkana gwiazda, który kupiłam przez internet, rozdziału o jej śmierci nie ma. To wybrakowany egzemplarz z pieczątką na ostatniej stronie: „Egzemplarz nie podlega wymianie”. Nieuczciwość sprzedającego przetworzę pozytywnie, jako wskazówkę, by nie włazić z butami w prywatność Dagny.
Dlatego o śmierci tylko tyle: zginęła zastrzelona przez młodego towarzysza podróży, zakochanego w niej, niestety na zabój, Władysława Emeryka. Wybrała się z nim w podróż do stolicy Gruzji, Tbilisi, gdzie miał do nich dojechać Przybyszewski. Przez ostatnie dwa tygodnie życia codziennie wychodziła na stację po męża. Nie przyjechał.
Po zabójstwie Dagny, Przybyszewski skarżył się w liście do Kasprowiczowej, że śmierć żony walnęła go po kieszeni – musiał wydać kilkaset rubli na załatwienie spraw związanych z pogrzebem. Szkalował ją również po śmierci, a prasa szalała, spekulując i rozdmuchując aferę. Ale znaleźli się i rycerze: Munch, Boy czy zakochany w niej beznadziejnie przyjaciel z czasów dziecinnych Bengt Lidforss – oni ładnie o niej mówili. I kobiety – o Zapolskiej już wspomniałam – pięknie pisała o niej niejaka Władysława Tomaszewska.
Nie chcę wpisywać Dagny w obraz ofiary męskiej głupoty. Jej życie było wartością samą w sobie.
Wzory naszej kultury uczą, że wielka to wartość, być adorowaną przez mężczyzn, a każda marzy, by znalazł się w jej życiu taki Edward Munch, który położy się z miłości na jej wycieraczce (zrobił to!). Ale: kobieta na piedestale, a mężczyzna na wycieraczce to pozycja szalenie niewygodna.
Dagny Juel Przybyszewską pochowano na cmentarzu w Tbilisi. Po śmierci znalazła kolejnego wielbiciela. Dyrektor cmentarza tak się zachwycił jej urodą i życiem, że ekshumował zwłoki i kazał je przenieść do okazalszego grobu (napisała o tym Anna Augustyniak w „Wysokich Obcasach” w numerze z 2 lipca 2011). Podobno, gdy otwierano grób Dagny po ponad stu latach, pierwsze, co zobaczono, to jej piękne, rude włosy. Następnie nad cmentarzem rozpętała się burza.
Zenona i Iwi adoptowała najstarsza siostra Dagny, bezdzietna Gudrun. Zenon zrobił karierę w szwedzkim ministerstwie spraw zagranicznych, władał kilkoma językami, w tym zapamiętanym z dzieciństwa polskim. Iwi wyszła za mąż za barona, attaché wojskowego Królestwa Szwecji i urodziła dwoje dzieci. W domu rodzinnym Dagny w Norwegii powstało Muzeum Kobiet.
PS Ten tekst napisałam w 2012 roku. Redagując go kilka miesięcy później, wpisałam do Googla „Ewa K. Kossak”. Wcześniej byłam tak zajęta tropieniem Dagny, że straciłam z oczu jej niezwykłą biografkę. Okazało się, że Ewa Jugendfein-Klominkowa, urodzona w 1932 roku, znana jako Ewa K. Kossak, zmarła w lipcu 2012 roku. Dedykuję jej ten rozdział.
Fragment książki Grażyny Plebanek, Córki rozbójniczki, W.A.B. 2013