W grze działania przynoszą skutek, możesz zmieniać rzeczywistość. W prawdziwym świecie w zasadzie się to nie zdarza. W czasach późnego kapitalizmu miło czasami poczuć, że jednak ktoś się z tobą liczy. Rozmowa z Nathanem Hillem, autorem głośnej powieści „Niksy”.
Od miesiąca wiedziałam, że Nathan Hill będzie w Polsce wczesną jesienią i że wydawnictwo Znak zarezerwowało mi godzinę na rozmowę o jego Niksach. Emocje! Prestiż! Okazja na malownicze statusy na Kurzojadach! Tymczasem dwa dni przed datą wywiadu zadzwonił telefon – okazało się, że Nathan Hill do Polski nie przyleci, ponieważ w ekspresowym tempie wraca na Florydę ratować swój dom przez huraganem Irma. Szybkie przegrupowanie sił pozwoliło na zadanie pytań za pośrednictwem maila. Dlatego niektóre sprawiają wrażenie lekko puszczonych, niedociśniętych – ale nie dało się tej rozmowy przeprowadzić inaczej.
*
Olga Wróbel: Pana powieść jest pokaźnych rozmiarów, co wpisuje się w pewien trend. Szczygieł Donny Tartt, Małe życie Hanyi Yanagihary czy The Infinite Jest Davida Fostera Wallace’a, do którego bywa pan porównywany. Czy można dziś napisać „wielką, amerykańską powieść”, która będzie sobie liczyła mniej niż 600 stron?
Nathan Hill: Zależy, jak to rozumiemy. Jeżeli słowo „wielka” odnosić się będzie tylko do rozmiarów, to oczywiście, tylko potężne objętościowo książki załapią się na półkę z „wielką, amerykańską literaturą”. Warto jednak pamiętać, że często określa się tym mianem Wielkiego Gatsby’ego, który wcale taki długi nie jest. W zasadzie zgadzam się z tym, co powiedział Marlon James w wywiadzie dla L.A. Times’a – że „wielkie, amerykańskie powieści” tak naprawdę nie istnieją. Nie ma takiej książki, której narracja objęłaby złożoność i różnorodność doświadczenia zwanego Ameryką.
To powiedziawszy, muszę się przyznać, że uwielbiam książki, które ludzie klasyfikują jako „wielkie, amerykańskie powieści”, włączając w to trzy wymienione przez panią.
czytaj także
Nazywano też pana współczesnym Dickensem, do którego znawców puszcza pan oko za sprawą imion bohaterów. Dogder the Elven Thief (polskie tłumaczenie nie nawiązuje do pierwowzoru z Olivera Twista), Guy Periwinkle, który mógłby pojawić się równie dobrze na kartach Klubu Pickwicka. Dlaczego w czasach, kiedy nasze codzienne lektury sprowadzają się do twitterowych skrawków, realistyczne powieści wciąż robią na nas takie wrażenie?
Być może długie książki dostarczają naszym umysłom wysiłku tego rodzaju, który jest jeszcze bardziej potrzebny we fragmentarycznym, stwitteryzowanym świecie. To ćwiczenie z głębokiej koncentracji i skupienia, doświadczenie zamieszkiwania w pełni umysłu innej osoby. Nie możesz „zanurzyć się” w twittera tak, jak zanurzasz się w świat dobrej powieści.
To trochę jak z ruchem slow food, którego podstawą jest zmniejszenie tempa w kontekście nawyków żywieniowych: trzeba poświęcić czas na gotowanie z „prawdziwych” składników, powoli jeść, delektować się smakiem, tego typu sprawy. Może książki są niezbędnym składnikiem pokrewnego ruchu „slow mind”, niespiesznego umysłu. Jeżeli nasze cyfrowe życie sprawia wrażenie poszatkowanego, wyciszenie potrzebne, by czytać z przyjemnością książkę, może pełnić funkcję ćwiczenia korekcyjnego.
Dlaczego wybrał pan tak klasyczną formę? Nie czuł pan pokusy eksperymentowania, zastosowania odważniejszych technik?
Część powieści napisałem jako paragrafówkę typu „Wybierz swoją przygodę”, inny rozdział to pojedyncze zdanie, rozciągające się na dziesięć stron. Ale tak, jeżeli chodzi o strukturę narracji, nie dokonałem niczego przełomowego. Zdaje się, że marzyłem o tym, kiedy byłem młodszy, ale dojrzewając w miarę pisania Niks, zrozumiałem, że wynikało to raczej z egoistycznych pobudek: wydawało mi się, że dzięki niesamowitym wybrykom w narracji automatycznie wydam się mądrzejszy. Zacząłem więc zastanawiać się, jak zapewnić czytelnikowi interesujące i zróżnicowane doświadczenie lektury i jak wspomniane sztuczki umieścić w powieści tak, żeby odpowiadały potrzebom bohaterów, a nie ambicjom autora.
czytaj także
Ponoć zaczątkiem Niks było opowiadanie, które przez dziesięć lat pracy rozrosło się do obecnych rozmiarów. O czym myśli autor przez dekadę pracujący nad debiutem? Czy niezmiennie wierzył pan w ukończenie i wydanie Niks?
Kiedyś wydawało mi się, że dzięki niesamowitym wybrykom w narracji automatycznie wydam się mądrzejszy.
Jak wspomniałem, musiałem w trakcie zastanowić się nad tym, czym właściwie jest dla mnie pisanie – i dokonać w tej relacji pewnych zmian. Kiedy skończyłem studia, pisałem po to, żeby odnieść „sukces” – zdobyć agenta, umowę na książkę, zaproszenia na kolejne eleganckie imprezy literackiego środowiska. To podejście przełożyło się na bardzo mizerne wyniki.
W końcu dojrzałem do tego, żeby na pisarstwo spojrzeć inaczej, tak jak się patrzy na ogród. Nikt nie uprawia ogródka po to, żeby stać się sławnym, nikt nie myśli „mój ogród to porażka”, kiedy niewielu ludzi jest nim zainteresowanych. Trzeba po prostu lubić ogrodnictwo i cieszyć się samą pracą. I tak ostatecznie wyglądało pisanie Niks. Poświęcałem im z radością kilka godzin dziennie, wyrzucając z głowy wszystkie myśli, które mogły tę czynność skazić.
Trafiłam na informację, że pisze pan ręcznie. Wydało mi się to ciekawe w przypadku osoby, która jest doświadczonym graczem, przyzwyczajonym do padów i klawiatur.
To właśnie z powodu tej klawiaturowej biegłości. Używając komputera, piszę zbyt szybko. Nie planuję rozdziałów z dużym wyprzedzeniem, kiedy zasiadam do pisania, nie wiem dokładnie, co się zdarzy. Pozwalam sobie dopiero to odkryć, piszę po to, aby się czegoś dowiedzieć. I dlatego to musi odbywać się powoli. Pisanie ręczne spowalnia proces na tyle, że mój mózg dostaje czas niezbędny na odbycie tej całej dziwacznej pracy, na wyszukanie skojarzeń i połączeń, dzięki którym powstaje coś ciekawego i zaskakującego.
Niksy były reklamowane – przynajmniej częściowo – jako powieść pokazująca środowisko nałogowych graczy. Trochę mnie to przeraziło, ale ostatecznie to chyba te rozdziały powieści zaliczyłabym do najlepszych. Czy pisząc je, tęsknił pan za czasami grania w Warcrafta?
Cieszę się, że się pani spodobały. Trochę niepokoiłem się, wprowadzając ten wątek. Przypuszczałem, że jest tylko jedna nudniejsza rzecz od oglądania kogoś, kto klika w nieznaną ci grę wideo: czytanie o kimś, kto klika w nieznaną ci grę wideo. Ale tak, pisząc, czułem szarpnięcia tęsknoty. I bardzo dobrze. Potrzebowałem przeżyć na nowo te emocje, żeby zagłębić się w osobowość bohatera i dobrze oddać jego stan psychiczny.
Często można spotkać się z narzekaniem, że gry on-line alienują ludzi, niszczą więzi w prawdziwym życiu. Jednak w Niksach życie graczy jest pokazane od innej strony. PWNage tkwi przy komputerze aż do skraju wyczerpania, ale kiedy Samuel potrzebuje go „w realu”, wychodzi z domu i okazuje się szalenie pomocny. Kiedy ląduje w szpitalu, to Samuel i inny członek elfickiej gildii stoją przy jego łóżku. Czy braterstwo w grze przekłada się na związki w „prawdziwym” życiu?
Tak, oczywiście! Spójrzmy na tych wszystkich ludzi, którzy spotkali się najpierw w cyfrowym świecie Warcrafta, a potem pobrali się w prawdziwym życiu. To zdarza się o wiele częściej, niż mogłoby się wydawać!
Szeroko rozumiana wspólnota jest w pana książce dużym tematem: gracze, wspólnota szkolna, uniwersytecka, żołnierska, kobieca, polityczne grupy protestacyjne. Czy to właśnie solidarność ma szansę nas ocalić?
Poczucie wspólnoty, przynależności jest podstawą zdrowia psychicznego. Ten sam obszar w mózgu odpowiedzialny jest za odczuwanie bólu odrzucenia i bólu fizycznego. Ale solidarność to kwestia bardziej złożona, tak mi się przynajmniej wydaje. Uważam, że jest kluczowa w obronie uniwersalnych wartości, takich jak równość, sprawiedliwość, wyrównany dostęp do szans, które niesie ze sobą cywilizacja. Ale neonaziści maszerujący w Virginii też powoływali się na solidarność, a przynajmniej jej specyficzną odmianę, z którą ja nie chcę mieć nic wspólnego. Solidarność może nas ocalić, ale może też skierować w ślepą uliczkę, w której nie dostrzegamy tych spoza naszej grupy. To skomplikowana kwestia.
czytaj także
Wróćmy jeszcze na chwilę do graczy, stereotypowo uznawanych za no-life’ów, uciekających przed rzeczywistością. W pana powieści ta ucieczka wydaje się w pełni uzasadniona: po co mierzyć się ze światem bez perspektyw? Podobno jesteś kowalem swojego losu, ale tak naprawdę niewiele od ciebie zależy. Powinieneś się zdrowo odżywiać, ale nie stać cię na porządne jedzenie, zresztą i tak nie umiesz gotować. I tak dalej.
Solidarność może nas ocalić, ale może też skierować w ślepą uliczkę, w której nie dostrzegamy tych spoza naszej grupy.
To właśnie ma na myśli Pwange, kiedy mówi, że gry wideo są lepsze niż prawdziwe życie: w ich świecie liczysz się ty, twój wysiłek. Działania przynoszą skutek, możesz zmieniać rzeczywistość, podczas gdy w prawdziwym świecie w zasadzie się to nie zdarza. Nie wiem, czy rzeczywiście ma stuprocentową rację, ale wiem, dlaczego w to wierzy. Przez większość życia jesteśmy zdani na kaprysy potężnych, abstrakcyjnych sił: linie lotnicze potraktują cię, jak im się podoba, facet od kablówki zjawi się, kiedy to będzie dla niego wygodne, a pracodawca zwolni cię w odpowiednim dla siebie momencie. W czasach późnego kapitalizmu miło czasami poczuć, że jednak ktoś się z tobą liczy.
Pana opis wydarzeń roku 1968 w Chicago składa się z momentów, które w pewnym sensie zmieniły świat: otwarta zostaje droga do prezydentury Nixona, radykalnie zmieniają się media informacyjne. Ludzie przed telewizorami widzą brutalnych policjantów, wyzwolone i agresywne kobiety, prezenterzy zrywają z wpisaną w ich pracę neutralnością. Z tego punktu docieramy do dzisiejszych mediów, żyjących własnym życiem: kreujących wydarzenia, generujących postprawdę, fake newsy, do tego dochodzą politycy uzależnieni od Twittera. Ruch 1968 miał siłę sprawczą. We współczesnych rozdziałach pisze Pan o Occupy Wall Street, ale dla bohaterów ten protest jest odległym szumem gdzieś na marginesie uwagi, nikt nie śledzi tych działań z wypiekami na twarzy.
Mam wrażenie, że w zestawieniu tych dwóch ruchów polityczno-społecznych, dzisiejszych i z 1968 roku, kryje się coś ważnego, pewna symetria. Tak jak w 1968 mamy dziś do czynienia z niespotykaną wcześniej polaryzacją wyborców, którzy opisują przeciwnika tylko w kategoriach stereotypów.
czytaj także
Porusza pan też temat seksualnego wyzwolenia, będącego na sztandarach ruchów hippisowskich i kontrkulturowych. Opisuje je pan jednak w niejednoznaczny sposób – dzika dziewczyna z rozwianymi włosami i bez biustonosza to nadal bardziej męska fantazja niż to, czego pragną kobiety, od lat szkolone na żony i matki.
Tak, dokładnie. Młode kobiety, koleżanki Faye z uczelni, odkrywają, że seksualna rewolucja niekoniecznie znosi ich role społeczne, raczej tylko je zmienia. Trudno nazwać wolnością sytuację, w której to mężczyzna mówi ci, w jaki sposób masz z niej korzystać.
[UWAGA, SPOILERY] Zamyka pan powieść serią happy endów. Tajemnice zostają wyjaśnione, rany powoli się goją. Ale kto tak naprawdę triumfuje? Miałam wrażenie, że świat należy (albo będzie należał, w niedalekiej przyszłości) do Laury Pottsdam i Guya Periwinkle’a. A to już nie jest dobre zakończenie.
Nie pisałem zakończenia z myślą o wygranych i przegranych. Patrzyłem na nie raczej z perspektywy więzi między bohaterami – chciałem, żeby w finale spotkali się ci, którzy na początku zostali rozdzieleni. Życie toczy się dalej, świat pędzi do przodu, ale ci ludzie, pośrodku szalejącej dookoła burzy, są dla siebie oparciem i schronieniem.
czytaj także
***
Nathan Hill (1978) – wykładowca języka angielskiego na Uniwersytecie St. Thomas w St. Paul. Mieszka na Florydzie z utalentowaną muzycznie żoną. Jego debiutancka bestsellerowa powieść Niksy sprawiła, że jest stawiany w jednym rzędzie z Donną Tartt, Johnem Irvingiem i Johnatanem Franzenem.