Za promocję czytelnictwa odpowiedzialni jesteśmy my wszyscy, którzy czytamy – piszą Anna Dziewit-Meller, Remigiusz Grzela, Joanna Laprus-Mikulska, Grażyna Plebanek, Katarzyna Tubylewicz.
Tekst Kai Malanowskiej o polskich „literackich ksenofobiach” oraz nasz manifest Alice Munro nie miałaby u nas szans wywołały pierwszą od dawna burzliwą dyskusję o literaturze. Bardzo dobrze – tego chcieliśmy. Emocji było, jak to u nas, sporo, no i zdania, rzecz jasna dramatycznie podzielone (choć może nie tak bardzo, jak zapowiadały to pierwsze zdania polemik). W każdym razie na pewno zgodziliśmy się ze sobą co do kilku kwestii:
Po pierwsze w Polsce czytanie książek zarezerwowane jest dla nielicznych, o czym świadczą nie tylko zatrważające statystyki, ale także sposób, w jaki się o literaturze pisze i dyskutuje w kręgach książkolubnych. Nie ma powszechnej mody na czytanie, a ci, którzy nadal coś tam czytają, z jednej strony ubolewają nad upadkiem czytelnictwa w społeczeństwie, ale z drugiej – trochę im też do twarzy z poczuciem własnej wyjątkowości i chyba chcieliby ją sobie zachować.
Ma to także wymiar klasowy, o czym wspomniała w komentarzu do jednego z tekstów Agnieszka Graff, zwracając uwagę na to, że na Zachodzie czyta się masowo i może także dlatego na tamtejszych rynkach literackich dominuje dobry, wciągający czytelnika realizm, a w Polsce w czytaniu chodzi raczej o podkreślenie własnej elitarności: „W Polsce czytają niemal wyłącznie inteligenci i robią to w dużej mierze po to, żeby swoją inteligencką przynależność przypieczętować – wie się, że teraz wypada mieć to czy tamto przeczytane, to się czyta. Te mody oparte są na dystynkcji raczej niż przyjemności – dlatego takie znacznie ma formalne nowatorstwo” – pisze Graff i wydaje nam się, że ujmuje sedno zjawiska, o którym wspominali też m.in. Grzegorz Wysocki i Magdalena Miecznicka.
Po drugie zastanawiającą polską specyfiką jest niepotrzebna nerwowość, z jaką wiele osób oczytanych i o książkach się wypowiadających reaguje na hasło „literatura popularna”. Rzecz dałoby się ująć prosto i w duchu równościowym: literatura taka również jest potrzebna, bo różni są czytelnicy i ich literackie gusta, a żeby była strawna, powinna być dobrze napisana i nadawać się do poczytania bez przeżywania katuszy z powodu błędów stylistycznych (oznacza to, że literatura popularna także, a może nawet szczególnie potrzebuje dobrych redaktorów i redaktorek).
Całkowite lekceważenie literatury popularnej jest krótkowzroczne i to z paru względów. Po pierwsze, aby wydawnictwa było stać na inwestowanie w autorki i autorów trudnych i piszących dla wybranych, powinny mieć też dobrych autorów popularnych, na których zarobią pieniądze. Po drugie, literatura popularna utrzymana na przyzwoitym poziomie i oferująca inteligentną rozrywkę może dla wielu ludzi stanowić pierwszy krok do czytania rzeczy bardziej ambitnych.
Co ciekawe, kompletne niezrozumienie potrzeby dobrego popu dotyczy w Polsce tylko i wyłącznie literatury. W świecie filmu flirt wybitnego reżysera z kulturą masową na wysokim poziomie to sprawa dobrze rozumiana i akceptowana.
Agnieszce Holland nikt nie będzie wyrzucał, że zrobiła serial. Można też bez większych problemów przeskoczyć z komercji w sztukę, co zrobił Władysław Pasikowski. Tymczasem na salonach literackich (o ile takowe istnieją) wciąż jeszcze walczy się o zachowanie kanonu oraz uszczelnianie granic i sporą władzę mają środowiskowe snobizmy.
Po trzecie w Polsce powstaje dziś zaskakująco mało dobrych, realistycznych powieści, a pojęcie literatury środka, czyli ambitnej, ale zarazem przystępnej literatury z półki „middlebrow” właściwie nie jest używane i rozumiane (mówisz ludziom „środek”, a oni słyszą „pop” i zaczynają dyskutować o Małgorzacie Kalicińskiej). Współistnienie tych dwóch zjawisk: braku realistycznych powieści i braku zrozumienia pojęcia literatury środka nie jest przypadkiem, bo zachodnia literatura środka to właśnie dobre, realistyczne powieści. Ambitnymi autorkami środka są na przykład Margaret Atwood i Joyce Carol Oates. Środek to także Zadie Smith czy Kiran Desai. W Polsce do literatury środka można zaliczyć przykładowo Dorotę Terakowską, Józefa Hena, Zytę Rudzką, Monikę Rakusę czy Annę Bolecką.
Po czwarte w Polsce wciąż panuje przekonanie że, jak to ujęła Inga Iwasiów, „literatura pisana przez kobiety jest gorsza. Tym samym męskie jest elitarne, kobiece popularne”. Szowinizm ujawnia się nie tylko wtedy, gdy dobra powieść środka napisana przez kobietę automatycznie ląduje w szufladce na literaturą lżejszą. Widoczny jest także, gdy książki opisujące „męski świat” recenzowane są jako takie, które ukazują uniwersalne prawdy o ludzkiej egzystencji, podczas gdy powieści napisane przez kobiety, których bohaterkami także są kobiety, nie są nawet przez krytyków czytane (tu jeszcze raz pozwolimy sobie podkreślić, że pisząc o książkach napisanych przeze kobiety, NIE MAMY NA MYŚLI JEDYNIE LITERATURY POPULARNEJ).
Cóż, nawet polscy oczytani i lewicujący intelektualiści o pozornie feministycznych poglądach wychowali się w jednym z najbardziej patriarchalnych i konserwatywnych krajów Europy, więc zasada wykluczania kobiet działa tu wręcz automatycznie (jest zapisana gdzieś w podświadomości i dobrze byłoby sobie z tego nareszcie zdać sprawę).
Czasami trzeba dokonać świadomego wysiłku, by zacząć promować pisarki, a nie tylko kolegów po piórze, a do tego przestać uparcie powtarzać, że literatura pisana przez kobiety to Kalicińska, Kalicińska, Kalicińska…
Odpowiedzialność zbiorowa
Rozwiązanie polskiego problemu upadku czytelnictwa nie leży jednak w gestii krytyki literackiej, co do tego nie mamy żadnej wątpliwości. Odpowiedzialność za to, że wylądowaliśmy na czytelniczym dnie, jest zbiorowa, a los krytyków jest w gruncie rzeczy nie do pozazdroszczenia, bo miejsce na recenzje książek i dyskusję o literaturze w polskich mediach kurczy się z dnia na dzień.
Dlatego te 39 procent społeczeństwa, które jeszcze coś czyta, a szczególnie 11 procent takich, którzy czytają więcej niż sześć książek rocznie, ma dziś w Polsce wiele do zrobienia, by promować książki we wszystkich (a nie tylko wybranych) grupach społecznych.
Zresztą naprawdę nie chodzi o to, by wszyscy pisarze pisali jedną książkę, ani o to, by wszystkie nagrody literackie były przyznawane jednemu typowi prozy (czekamy z utęsknieniem na nagrodę dla polskiej powieści). Siłą największych na świecie rynków literackich jest ich różnorodność.
Jest jak jest. Minister kultury chyba nigdy w życiu nie sfotografował się z książką w ręku (jeśli mylimy się w tej kwestii, to BARDZO prosimy o takie zdjęcie!), a samo ministerstwo wspiera wprawdzie zakupy nowości dla bibliotek, ale już wśród jego stypendystów pisarze i pisarki stanowią rzadkość, a w ministerialnym programie dotacyjnym Promocja literatury i czytelnictwa – priorytet 2 zwyczajowo poległy instytucje dla promocji czytelnictwa najważniejsze, czyli biblioteki. W typowo bombastycznym stylu ministerialnym największe pieniądze poszły na duże festiwale literackie w dużych miastach. Wnioski małych podmiotów – w tym przede wszystkim bibliotek gminnych miejskich i powiatowych zostały rozpatrzone negatywnie. Jak powiedziała nam pani Monika Machowicz z biblioteki publicznej w Krośnie: „Niemal programowo zabiera się szanse mniejszym ośrodkom na aktywne działania okołoliterackie. Większość bibliotek może tylko pomarzyć, żeby móc na promocję czytelnictwa przeznaczyć kwotę choćby 20 tys. złotych”.
Cóż, polskie władze nie wierzą w działalność pozytywistyczną, lubią za to rzucić dużą kasą ot tak, gdzie popadnie. Poza ministerstwem są też jednak w Polsce ludzie, którzy mają jakąś władzę, którzy decydują, czy wyda się samorządowe pieniądze na kolejny basen, czy na bibliotekę, od których zależy zawartość programów telewizyjnych albo to, co wypełni strony gazet i tygodników. Wszędzie brakuje miejsca na książki. Nawet tam, gdzie powinno się znaleźć, bo kurcząca się liczba papierowych stron nie stanowi żadnego problemu. Dobrym przykładem może być tu internetowy portal, który miał być polskim „Huffington Post” i który szczyci się tym, że prowadzą na nim swoje blogi znani pisarze i ludzie kultury, a zarazem nie posiada ani działu „Kultura”, ani działu „Książki”…
Promocją czytelnictwa mogłoby się zająć w Polsce bardzo wielu ludzi. Ktoś może zostać pierwszym dyrektorem korporacji, który zamiast wywalać kasę na kolejną imprezę integracyjną, zafunduje pracownikom książki. A może pojawi się gdzieś biznesmen, który uzna, że warto postawić na literaturę? Albo może w Sejmie znajdzie się w końcu garstka polityków, którzy uznają problem upadku czytelnictwa za istotniejszy od ideologicznych wojenek i potyczek? Dopóki czas ten nie nadejdzie, za promocję czytelnictwa odpowiedzialni jesteśmy my wszyscy, którzy czytamy. Wygląda na to, że musimy więc wyjść z naszych hermetycznych światów ludzi podobnie myślących i zacząć docierać z przysłowiowym „kagankiem oświaty”, gdzie tylko się da.
Anna Dziewit-Meller – pisarka, dziennikarka; Remigiusz Grzela – dziennikarz, pisarz; Joanna Laprus-Mikulska – dziennikarka, wydawca, fundacja Age of Reading; Grażyna Plebanek – pisarka, felietonistka, dziennikarka; Katarzyna Tubylewicz – publicystka, tłumaczka, pisarka.
Czytaj także:
Monik Rowińska: Biblioteki szkolne traktowane są jak balast
Piotr Kofta, Anna Kałuża: Kulturowa i (handlowa) wojna
Magdalena Miecznicka, Grzegorz Wysocki: W Polsce literatura służy temu, żeby dobrze wypaść
Piotr Kępiński, Inga Iwasiów: Literatura dzieli się na ogólną i kobiecą?
Kaja Malanowska, Czas entuzjastek
Kinga Dunin, Prawdziwa powieść
Kinga Dunin: Dlaczego nie ma polskiej Munro?
Munro w Polsce nie miałaby szans
Kaja Malanowska, Literackie ksenofobie
Polecamy też:
Katarzyna Tubylewicz, Rynkowy wygwizdów
Justyna Sobolewska, Książka = antytowar?