Wszyscy czworo byliśmy raczej nieszczęśliwi, każdy z nas na swój sposób (ja i moja mama bardziej, ojciec i mój brat – tradycyjnie – mniej się dręczyli od nas, kobiet).
Na tej fotografii, zrobionej prawdopodobnie na samym początku lat pięćdziesiątych, moja mama jest dwudziestokilkuletnią panną, nie poznała jeszcze mojego taty, a mnie – swojej pierworodnej
– nie urodziła. Nie jest więc na niej moją Mamą (ale ja zawłaszczę ją w tym tekście jeszcze raz, choć mam nadzieję, że inaczej niż za jej życia, mniej egoistycznie).
Nie jest na tej fotografii bardzo radosna, ale widać, że patrzy w dal z ufnością właściwą młodości, z nadzieją lekceważącą wszystko, czego dotąd doświadczyła. A było tego sporo: okupacyjne dzieciństwo, przedwczesna śmierć matki w czasie wojny, ciągłe niedojadanie i bieda, macocha jak z baśni braci Grimm.
Umieszczona jest na sformatowanej pocztówkowo fotografii w lewym rogu, pozostałe dwie trzecie kadru zajmuje efektowny, tatrzański pejzaż: pokryte śniegiem szczyty, niżej las, a jeszcze niżej
zamglona dolina.
Ładna, drobna blondynka ustawiona jest w pół profilu, dzięki czemu dobrze widać mały biust, zamaskowany dość luźną, dziewczęcą sukienką. W młodości miała kompleks na tym punkcie i dlatego także mnie, kiedy miałam szesnaście, siedemnaście lat, kazała wpychać watę do stanika, co bardzo mnie złościło, bo akurat we mnie wielkość (czy raczej niewielkość) moich piersi nie budziła żadnych smutków; akurat to nie. Stoi przed nami, prezentując dziecinne, potem także moje, rączki. To pewnie fotograf kazał jej, w modnej wówczas pozie, sięgnąć lewą, dalszą od widza ręką, po oprawę ciemnych okularów, a prawą, bliższą, podeprzeć się w talii.
Patrzy w dal z dumnie podniesionym czołem, z lekko sterczącą, trochę spiczastą brodą, jawnie upozowana. Nikt i nic jej nie przeszkadza, spogląda daleko, oddycha swobodnie górskim powietrzem.
Chwila utrwalona na pocztówce, mimo pewnej konwencjonalności czy nawet sztuczności ujęcia, pozostaje dla mnie piękna i znacząca, bo prawie nigdy i nigdzie potem nie będzie otaczać mojej mamy czyste powietrze i otwarta przestrzeń.
Potem już przez całe życie bić się będzie o oddech, o błysk rozumienia, o krztynę swobody. Przez wiele lat niezmiennie otaczać ją będą ściany: mury niezrozumienia, izolacji, milczenia; rozmaite ograniczenia, bariery i zamknięcia.
Wyliczać mogę bez końca:
Powojenne, wątpliwe wykształcenie, ciągle uzupełniane na rozmaitych pośpiesznych kursach.
Nieszczęśliwe małżeństwo z mężczyzną bardzo kochanym, ale lekkomyślnym i niewiernym.
Ciągły, dolegliwy niedostatek (może raczej konieczność liczenia się z każdym groszem, brak jakiejkolwiek finansowej swobody).
Harówka na dwu, czasem na trzech etatach – w szkole, w domu i przy korepetycjach.
Rosnące rozczarowanie ludową ojczyzną, którą po wojnie gorąco wspierała.
Jej przełożeni, kierownicy szkół podstawowych, w których pracowała, ciągle popełniali jakieś niegodziwości, których w końcu nie mogła wytrzymać (choć czasem rozsądnie próbowała); zaczynała wtedy walkę z silniejszym przeciwnikiem, przegrywała ją i odchodziła do innej szkoły, żeby w pięćdziesiątym roku życia przejść na emeryturę przedwczesną i niechcianą.
Kilka lat potem umarła, jestem dziś od niej o pięć lat starsza.
Ale drobne, zdawałoby się, szczegóły są może trudniejsze do zniesienia.
Była nie tylko uwięziona, była także bezdomna. Przez nas wygnana, w naszym domu bezdomna.
Nigdy nie miała własnego pokoju.
Wstawała dużo wcześniej ode mnie, ojca i mojego brata; dużo wcześniej od nas, sów i wylegiwaczy, i wiele godzin tkwiła cicho w ciasnym kącie kuchni, odrabiając nauczycielską pańszczyznę, słuchając Wolnej Europy.
Tkwiła tam cicho, choć – jak już mówiłam – wcale nie była cicha i pokorna.
Wszyscy czworo byliśmy raczej nieszczęśliwi, każdy z nas na swój sposób (ja i moja mama bardziej, ojciec i mój brat – tradycyjnie – mniej się dręczyli od nas, kobiet). We trójkę stworzyliśmy dla siebie – każdy osobno – swoje marszruty, rytuały i letargi.
Udawało się to i ojcu, i mnie, i mojemu bratu, ale mama nie miała niczego poza kątem w kuchni.
Nasze rytuały i fiksacje służyły znieczuleniu i przeżyciu: obłąkane czytanie (to ja), słuchanie muzyki (mój brat), wycofanie się w świat rojeń (ja i mój brat), skromniutki, egoistyczny sybarytyzm (ojciec). Podczas tego trwającego latami półsnu wszyscy troje – w różnych odmianach – nie mogliśmy się bez niej obejść, ale nie uwzględnialiśmy zupełnie jej potrzeb. Traktowaliśmy ją jako niezbędny i jakby bezosobowy warunek naszych oszołomień i ucieczek.
Jak bardzo się myliliśmy, zrozumieliśmy w jednej chwili, gdy śmiertelnie zachorowała. W gruncie rzeczy żyła jak spętany kaskader, prawie bez znieczuleń, bez azylu, bezlitośnie wydana jawie, ale zamknięta w zbyt ciasnej klatce, żeby mogła ze swojej przytomności skorzystać.
Ale jednak trochę korzystała. Wypatrywała każdej dziury w płocie, żeby coś uchwycić, namacać. Dzisiaj wiem jedno: rozmyślała ciągle. Medytowała w kuchni nad garami i klasówkami. Mogę się tylko domyślać, że myślała wtedy o wolności i przeszkodach, wypatrywała jakiejś szansy i bała się nadchodzących klęsk; dumała nad mętną wodą uwięzionego życia.
Ta ptaszyna z fotografii nie dała się całkiem zabić.
Tekst pochodzi z książki Ewy Graczyk, Od Żmichowskiej do Masłowskiej O pisarstwie w nadwiślańskim kraju, Wydawnictwo Uniwersytetu Gdańskiego 2013.