Najciekawszy jest dla mnie Mrożek jako emigrant. Z tego punktu widzenia najlepszym po nim wspomnieniem może być refleksja nad pierwszym tomem jego „Dziennika”.
Ponieważ w Polsce nie powinno się nigdy po prostu być, ale powinno się z niej (tak samo jak z każdego innego miejsca) uciekać, potem wracać, potem znowu uciekać, potem…, dlatego najciekawszy (jedyny ciekawy) jest dla mnie (ale przede wszystkim dla siebie samego) Mrożek jako emigrant. Z tego punktu widzenia najlepszym po nim wspomnieniem może być refleksja nad pierwszym tomem jego Dziennika – publikacji po cichu bardzo nielubianej („po cichu”, bo oficjalnie wielu polskich inteligentów w tej sprawie, tak jak w wielu innych, jak zwykle kłamało), zarówno przez jego wrogów, jak też wielbicieli.
Dla mnie była to jednak publikacja kluczowa. Dzięki niej zrozumiałem, dlaczego tak lubiłem – i lubiłem słusznie – kanoniczne teksty tego trzeciego największego obok Wojtkiewicza (sztuki plastyczne) i Witkacego (literatura) przedstawiciela realizmu groteskowego, jedynej artystycznej formy właściwej dla współczesnej polskości. Ale przede wszystkim pierwszy tom Dziennika był dla mnie źródłem wiedzy o Mrożku jako emigrancie. Polaku-emigrancie, czyli jedynej odmianie Polaka jako tako, czasami, trochę do zniesienia.
Dwie najważniejsze daty z tej książki: październik 1963 i sierpień (nie marzec) 1968, to właśnie dwa najważniejsze etapy emigracji Mrożka. W październiku 1963 podjął decyzję o pozostaniu we Włoszech, dokąd władze wypuściły go z jak najbardziej legalnym PRL-owskim paszportem. Nawet kiedy nie wrócił do kraju, obie strony – bardziej władze, mniej Mrożek – udawały przed sobą, że nie ma w tym nic do końca nieodwracalnego. Wiza z czasem wygasła, ważność paszportu się skończyła, ale Mrożka wydawano i wystawiano w kraju, a on sam pilnował się, aby czegoś publicznie „nie palnąć”.
Dopiero w 1968 Mrożek staje się „politycznym uchodźcą”. Ogłasza w „Le Monde” protest przeciwko interwencji w Czechosłowacji. Marzec ’68 „przemilczał”, wkręcony w dialektykę polsko-żydowską. Jak pisał w Dzienniku: „Właśnie moja polskość przed Żydem mnie zabezpiecza. Polaka nadwątlić Żydem (in spe), Żyda Polakiem”. Marzec ’68 wywołuje w nim wściekłość, ale bezsilną, stłumioną do poziomu autoironicznego zapisu: „W Polsce biją ludzi pałami… nie wydaje się, żeby przestali bić. Ja siedzę na ciepłej emigracji, nie jest to chwalebne. Taki los, mało chwalebny jest udziałem polskich literatów od półtora stulecia. Jak również wynikające z tego wyrzuty sumienia, nie za ciężkie (zapis z 11 marca 1968)”. Dopiero na udział Ludowego Wojska Polskiego w likwidacji Praskiej Wiosny Mrożek może się uniwersalnie, etycznie oburzyć. Nawet jeśli i to publiczne oburzenie widzi jako coś sztucznego, przesadnego, jako jeszcze jedną rolę, która męczy, nawet jeśli trzeba ją odegrać do końca: „24 sierpnia zadecydowałem, że w Le Monde ukaże się mój list-protest przeciwko rządowi polskiemu, który wziął udział w agresji na Czechosłowację, i okupacji. Zapisuję to jakby w starym kalendarzu stary rolnik…”.
Emigracja to szczególny stan, który najinteligentniejszych (nie zawsze „najlepszych”) Polaków zmusza wreszcie do refleksji nad sobą. Nad proporcją – jak napisze Mrożek w Dzienniku – „pomiędzy człowiekiem i Polakiem w sobie”. Wyrywa ich z naturalnego polskiego stanu, który autor Tanga złośliwie zdefiniuje słowami: „Polacy przypominają zmokłe kury przytulone do siebie na grzędzie, podczas kiedy poza kurnikiem sroży się czas i historia”. Polskość widziana przez emigranta takiego jak Mrożek musi być groteskowa. Jej gromkie obietnice nie są dotrzymywane. Zaklęcia na temat własnej wyjątkowości są nieprzekonujące. Martyrologia – bardzo niskiej próby. Zauważa to każdy, przed Smoleńskiem i po, ale tylko najlepsi pisarze – Mrożek do nich należał – czynią z tego temat uniwersalny.
Odkrywają, że groteskowa jest nie tylko polskość, ale człowieczeństwo w ogóle. Rozpięte pomiędzy narcyzmem, zachwytem nad sobą a rozczarowaniem własną brutalnością, tchórzostwem. Dziennik Mrożka to powolne odkrywanie tej prawdy. Tak jak jego pisarstwo, bo także Policja (dramat, któremu sam Mrożek przypisuje w Dzienniku doraźną genealogię stalinowsko-odwilżową), Tango, Moniza Clavier… z groteski Polaka czynią groteskę człowieka.
Mrożek jest brutalny wobec martyrologicznego szantażu.
Jeden z jego pierwszych emigracyjnych zapisów, z 1963, wykonany na włoskiej Riwierze (Andrzej Bobkowski dostawał antymartyrologicznych spazmów wśród rajskich pejzaży francuskiej prowincji, więc nie o dystynkcję i wyobcowanie tu chodzi, ale przeciwnie, o poczucie winy), zawiera pomysł literacki, który rozwinie się w opowiadanie Moniza Clavier: „Postać (Polak); której jedynym argumentem jest to, że została pobita. Obchodzi towarzystwo: 'O, o, wybili, panie, tu wybili, trzonowego też wybili, ja, panie, zaraz pokażę’. Tamci na fortepianie grają, dyskusje prowadzą, a on wiecznie: 'O, o, wybili, tu wybili, o, o’. Mdło mi. Sam siebie mdlę”.
Zwróćcie uwagę na pointę tego cytatu – „mdło mi, sam siebie mdlę” – niedystynktywna, nieszlachecka, nieinteligencka, Jan Hartman by tak nie napisał. Mrożek ciągle się koryguje, leczy z własnego inteligenckiego narcyzmu, nie ma w nim cienia nadziei, „że sam akt uwolnienia się od polskości uczyni mnie lepszym człowiekiem, jak zerwanie ciążącej mi kuli u nogi”. W końcu odkrywa, że „nawet Rosjanin” („Gogol, Dostojewski…”; dziś dodalibyśmy do tej listy Jerofiejewa czy Pielewina), właściwie każdy mieszkaniec peryferiów dojdzie do tego samego wniosku na temat rosyjskości (peryferyjności), rozpiętej między zachwytem sobą a przerażeniem własnym okrucieństwem, pijaństwem, słabością, zacofaniem… i też ubierze to wszystko w groteskę. W przeciwieństwie do Francuzów czy Anglików, bez porównania bardziej zachwyconych sobą.
Mrożek szczerze nazwał w Dzienniku własną emigrację „ucieczką”. W przeciwieństwie do „dobrego Polaka”, takiego jak z Monizy Clavier, dla którego emigracja jest „kontynuacją walki”, „dawaniem świadectwa”, ale nigdy „ucieczką”. Ucieczka, tak jak moja dziś ulubiona „wolność negatywna”, jest zawsze ucieczką od czegoś. Od czego ucieka Mrożek? Co takiego przeskrobał? Przecież cała jego biografia to z pozoru poprawna biografia inteligencka. Tak jak prawie wszyscy wybitni polscy inteligenci jego pokolenia i pokoleń pobliskich – Konwicki i Rymkiewicz, Lem i Błoński, Kijowski i Trznadel, Grotowski i Woroszylski… – w okolicach 1950 roku Mrożek staje się stalinowcem. Jego fenomenalny i nawiedzony – nawet jak na normy w pełni już obowiązującego wówczas socrealizmu – reportaż o Nowej Hucie z 1950 roku gwarantuje mu miejsce w szeregach inteligencji pracującej PRL, a mówiąc dokładniej, w jej krakowskiej elicie.
Tak jak „wszyscy inni” bierze udział w odwilży, tak jak „wszyscy inni” emigruje wewnętrznie lub zewnętrznie (tyle że on emigruje naprawdę) w początkach Gomułkowskiego zaciskania śruby. Tak jak „wszyscy inni” publicznie potępia także stan wojenny. Itp. itd. Jedyne, co Mrożka od jego rówieśników inteligenckich odróżnia, to jego nadmierna refleksyjność, „niedobór emocji” – co mu skwapliwie zarzuci emocjonalny jak zawsze i przy każdej okazji Andrzej Kijowski.
Polscy inteligenci przeżywają swoje zdrady i poczucia winy, celebrują swoje zbiorowe upadki i publiczne spowiedzi naiwnie i namiętnie, z urokiem stada owiec chórem beczących na łące (np. pieśń o własnym dystynktywnym indywidualizmie).
Podejrzliwość Mrożka ratuje go przed tym. Do pewnego stopnia, gdyż jego całkowicie zrozumiała pourazowa reakcyjność, rozwijająca się w nim na Zachodzie po roku 1968 i każąca redukować każdą tamtejszą rewoltę i każdą krytykę wewnętrzną do własnego młodzieńczego stalinizmu, będzie jednak wierną kopią identycznej dewolucji dwóch przynajmniej pokoleń inteligencji „krajowej”. Ceną takiej refleksyjności stanie się mizantropia (to z kolei „zarzut” pod adresem Mrożka ze strony Jana Błońskiego).
Także słynną odwilż Mrożek przeżywa inaczej: „Kiedy Stalin umarł, w Polsce zaczęła się orgia hipokryzji”. Takich słów nie znajdą państwo w żadnym z poczciwych inteligenckich wspomnień na temat Października ’56, wiecu na Politechnice, łez przelanych nad tragedią Węgier… Zamiast tego wszystkiego Mrożek, który okazał się pierwszą i największą gwiazdą „poodwilżowego” teatru groteski, absurdu, od pierwszej chwili, w przeciwieństwie do wielu swoich recenzentów i widzów, uświadamia sobie, że cenzuralne przyzwolenie dla takiego właśnie sposobu wychodzenia z socrealizmu jest także umową społeczną, konwencją, grą… nie ma w tym autentyzmu i nieskrępowanej wolności. Przesadność, mechaniczność odwilżowej groteski, tego dopuszczonego przez władzę „wymiaru wolności”, zaczynają go drażnić. „Wiadomo, że żołnierz idąc tupie nogami. Jak więc idzie żołnierz groteskowy? Żołnierz groteskowy tupie nogami STRASZNIE. I tak dalej i dalej…”, pisał w 1956 roku w recenzji z Księżniczki Turandot Gozziego wyreżyserowanej odwilżowo, czyli groteskowo i wedle zasad „teatru absurdu” w nowohuckim Teatrze Ludowym.
W ten sposób wszystko, co inni biorą za wolność, dla Mrożka staje się tylko przyzwoleniem. Wszystko, co inni biorą za autentyzm, dla niego jest kolejną konwencją jeszcze szybciej staczającą się w manieryczne natręctwo. Najgłupszy sposób rozumienia PRL-u, obowiązujący począwszy od dzisiejszej antykomunistycznej młodzieży w bardzo średnim wieku aż po Bronisława Wildsteina udającego młodzieńca dla potrzeb młodzieńczego rynku, jest taki oto: PRL była okresem próby, którą jedni zdali, drudzy nie. Komunizm w Polsce oddzielił ziarno od plew. Ich od Nas. Niestety, żadna z wielkich polskich biografii inteligenckich tego nie potwierdza – Mrożka, Rymkiewicza, Szymborskiej, Trznadla, Kijowskiego, Lema… Wszędzie – poza wielką, czasami genialną twórczością – widzimy ten sam oportunizm, schematyzm w uległości i schematyzm w buntach, zachowania stadne, stadne zwroty z prawa na lewo i z lewa na prawo.
To pocieszające, że oni byli w sumie tacy sami jak my.
W tekście wykorzystano fragmenty artykułu, który ukazał się w tygodniku „Wprost” w 2010 roku.