Czytaj dalej

Kofta, Kałuża: Kulturowa i (handlowa) wojna

Brak sensownej literatury środka da się wyjaśnić sposobem, w jaki funkcjonuje nasz niedorozwinięty rynek książki.

Czy literatura popularna jest przez polskich krytyków lekceważona? Czy preferują wyłącznie awangardowe eksperymenty, mające rozsadzać tradycyjne – czyli przystępne – formy powieściowe, promują pisarzy hermetycznych, skoncentrowanych na językowych transgresjach, z politowaniem zaś patrzą na tych nielicznych prozaików i prozaiczki, którzy starają się budować wciągające opowieści? A może podział biegnie według innych jeszcze linii demarkacyjnych, może kryterium oceny jest płeć – literatura pisana przez kobiety i dla kobiet jest traktowana jako produkt niższej kategorii, dowartościowanym idiomem pozostaje natomiast narracja męska?

Kontynuujemy dyskusję rozpoczętą tekstem Kai Malanowskiej Literackie ksenofobie w „Dzienniku Opinii”, a rozwiniętą przez Annę Dziewit-Meller, Remigiusza Grzelę, Grażynę Plebanek, Joannę Laprus-Mikulską i Katarzynę Tubylewicz w „Gazecie Wyborczej” oraz Kingę Dunin w „DO”. Zadaliśmy te pytania polskim krytyczkom i krytykom literackim. Do tej pory opublikowaliśmy głosy Piotra Kępińskiego i Ingi Iwasiów oraz Magdaleny Miecznickiej i Grzegorza Wysockiego. Dziś zamieszczamy opinie Piotra Kofty i Anny Kałuży.

Tomasz Stawiszyński

***

Piotr Kofta:

W pewnym sensie pytanie o to, czy w Polsce literatura popularna jest lekceważona przez krytyków, przestaje powoli być aktualne, jako że w Polsce mamy wprawdzie literaturę popularną, ale właściwie nie mamy już krytyki literackiej, takiej przynajmniej, której sądy, opinie i oceny byłyby przez rynek książki oraz czytelników traktowane serio. Krytyk to wymierający zawód, obecność krytyki w mediach jest już śladowa, a będzie bez wątpienia jeszcze bardziej skąpa. Miejsce krytyka zajmują z jednej strony rozmaite działy marketingu i PR-u, a z drugiej amatorzy prowadzący blogi z recenzjami i umieszczający posty w księgarniach internetowych oraz serwisach (naturalnie komercyjnych) poświęconych czytelnictwu.

To rzecz jasna odbija się dość silnie na samym poziomie dyskursu o literaturze, ale nie tylko – krytycy, którzy wciąż trwają w zawodzie, słusznie mogą czuć się nieco zagrożeni, a człowiek w poczuciu zagrożenia przejawia tendencję do zamykania się w twierdzy własnych słusznych przekonań. W dodatku, co warto zauważyć, to właśnie pop się dobrze sprzedaje i stanowi tematykę mile widzianą na łamach wpływowych gazet i tygodników – trudno po kapitalizmie spodziewać się misji edukowania czytelników. A zatem krytyk, jeśli chce żyć z pisania, po prostu musi pisać o literaturze popularnej, nawet jeśli jej nie lubi.

Dodatkowym problemem, dotykającym przede wszystkim małe, prowincjonalne rynki (cały rynek książki w Polsce, łącznie z obrotem podręcznikami, jest wart tyle, ile paręnaście kilometrów autostrady, efektywnie czytających Polaków jest w porywach może około miliona), jest kwestia rachunku utraconych możliwości: ludzie kupują niewiele tytułów, książka to pierwsze dobro kultury, na którym zaczynają oszczędzać. Siłą rzeczy, jeśli kupią promowany zagraniczny tytuł, nie kupią już polskiego, jeśli kupią bestseller fantasy, nie kupią już niezłej powieści debiutanta, jeśli czytają Sapkowskiego (do którego nic nie mam, wręcz przeciwnie), przeważnie nie będą już czytać Dostojewskiego.

Dodajmy do tego politykę wielkich sieci księgarskich, które skupiają się na promowaniu tego, co i tak ma szansę na sukces, a z mniejszych i bardziej ambitnych wydawców wyciskają siódme poty, i dostaniemy scenerię kulturowej (choć również handlowej) wojny.

Naturalną reakcją obronną wśród krytyków jest środowiskowy elitaryzm – przejawiający się najsilniej tam, gdzie krytycy mają jeszcze coś do powiedzenia, a więc na przykład w działalności gremiów przyznających nagrody i – zapewne – stypendia literackie.

Decyzja o zostaniu pisarzem jest zresztą w Polsce decyzją desperacką. Istnieje wprawdzie niewielka grupa twórców o znanych nazwiskach (niektórzy z nich są przy tym zawodowcami niezłej klasy europejskiej), twórców mogących pozwolić sobie na pewną swobodę względem stylu, tematyki czy konwencji, niemniej młody prozaik chcący zaistnieć w świecie literatury znajduje się w całkiem innym położeniu – musi bowiem już na wstępie dokonać wyboru, który w dużej mierze zdeterminuje całą jego potencjalną karierę: aby zostać zauważonym przez krytykę, winien pisać dla krytyki, aby zaś zostać zauważonym przez rynek, winien pisać dla rynku. Gusta krytyki i rynku znacząco się od siebie różnią. I tego poniekąd dotyczył spór, jaki wiedli na łamach prasy Małgorzata Kalicińska i Ignacy Karpowicz, bo każde z nich (mniej lub bardziej elegancko) broniło legitymizacji swojej drogi twórczej.

Paradoksalnie pomimo owego rozziewu w sprawie gustów i oczekiwań obie strony sporu wykazują wiele podobieństw, bo kicz i stereotypizacja, naczelni wrogowie dobrej literatury, występują w różnych odmianach. Mogą spowijać powieściowe narracje w słodką, różową mgiełkę szczęścia, ale mogą też wspomagać cyniczne napawanie się ludzką krzywdą.

Polscy pisarze po obydwu stronach tej dziwacznej barykady często tworzą z gruntu sztuczne, niewiarygodne światy – jeden pełen schematycznego szczęścia, drugi pełen równie schematycznych traum.

Czego naszej literaturze brakuje najbardziej? Ironicznego dystansu, umiejętności opowiadania, nadawania sensownej struktury dziełu literackiemu, krótko mówiąc: porządnego rzemiosła. Rzemiosło nie jest w cenie, gdy warunki dyktują z jednej strony masowy odbiorca poszukujący lekkostrawnego bestsellera, a z drugiej obrażeni krytycy czekający na eksperymentalne arcydzieło.

Ale brak sensownej literatury środka także da się wyjaśnić sposobem, w jaki funkcjonuje nasz niedorozwinięty rynek książki – ta nisza ekologiczna jest już najzwyczajniej w świecie zajęta przez prozę przekładaną z innych języków, zwłaszcza z angielszczyzny. To jest problem bardzo podobny do tego, który przez dwie dekady dotykał polskiego futbolu: klubom bardziej opłacało się sprowadzać przeciętnych zawodników z zagranicy niż inwestować w zdolnych juniorów i rozwijać system szkolenia.

Nic dziwnego, że najciekawsze rzeczy w polskiej literaturze dzieją się niejako poza głównym nurtem – i tym stricte popularnym, i tym stricte artystycznym. Spośród najzdolniejszych współczesnych pisarzy młodego pokolenia spora część – choćby Jacek Dukaj, Łukasz Orbitowski, Wit Szostak, Marcin Wroński, Zygmunt Miłoszewski czy Szczepan Twardoch – przybyła z branży fantastycznej i kryminalnej, gdzie wciąż ceni się staromodną potoczystość narracji i warsztatową sprawność. Inni – jak Małgorzata Rejmer, Ziemowit Szczerek, Filip Springer, Maciej Wasielewski czy Andrzej Muszyński – uciekają od prozy w stronę literackiego reportażu, gdzie nie obowiązują owe osobliwe, sztuczne podziały na pop i sztukę.

Krótko mówiąc, granica między literaturą wysoką i popularną istnieje, ale ma charakter z jednej strony czysto merkantylny (łatwiej coś sprzedać jako pop), a z drugiej ideologiczny. To, że owa granica nadal jest pielęgnowana jako pewna wartość, to w dużej mierze lokalny, polski fenomen kulturowy, jeden z tych licznych polskich fenomenów, które odnoszą się do rzeczywistości wyobrażonej, nie zaś faktycznej. Skądinąd bowiem wiadomo, że ta bariera w literaturze światowej dawno już uległa niemal całkowitemu rozmyciu.

Co więcej, to gatunki popularne, takie jak kryminał, okazują się niejednokrotnie prawdziwymi dziedzicami literackiej tradycji, a ich twórcy ostatnimi, którzy umieją napisać pełnokrwistą powieść. Przyjęcie tego do wiadomości jest kluczem do uzdrowienia sytuacji w Polsce.

A potem można zacząć szkolić juniorów, o ile, oczywiście, wcześniej w ogóle nie przestaniemy czytać, a krytycy ostatecznie nie wyginą.

Piotr Kofta – krytyk literacki tygodnika „Wprost”, opublikował m.in. zbiory opowiadań Piękne wieczory (2004) i Bura małpa (2004).

***
Anna Kałuża:

Nie potrafię na tak sformułowane pytanie odpowiedzieć, bo – po pierwsze – „krytycy” to nie jakieś niepodzielne, doskonale zharmonizowane ciało, wydające jednomyślne opinie, tylko bardzo różni ludzie, o rozmaitych preferencjach i poglądach, którzy lepiej czy gorzej układają się z przemianami kultury, także masowej. Obszar krytyki jest podzielony (blogi, gazety wysokonakładowe, programy radiowe i telewizyjne, krytyka akademicka) i dlatego trudno mówić o jakichś ogólnych tendencjach krytycznych. Oczywiście – to wszystko tak wygląda, gdy myślimy o krytyce poważnie, a nie jak o usługach reklamowo-promocyjnych. Gdyby autorzy lamentu z „Gazety Wyborczej” zechcieli prześledzić wypowiedzi krytyczne, to przekonaliby się, że dyskusja o literaturze popularnej w krytyce toczy się dość intensywnie od 1989 roku (wystarczy wspomnieć teksty, recenzje i szkice krytyczne Przemysława Czaplińskiego, Krzysztofa Uniłowskiego, Marty Mizuro, Bernadetty Darskiej, Dariusza Nowackiego).

Po drugie – „literatura popularna” to przecież kategoria, którą doprecyzowujemy często na własny użytek, dość prowizorycznie i kontekstowo. Raczej mówimy, że coś jest bardziej czy mniej popularne, mówimy o powieści z elementami „pop”. Poza tym, o ile potrafiłabym wskazać mniej lub bardziej popularną powieść, to na pewno nie zgodziłabym się z tym, że granica w naszej świadomości czytelniczej przebiega między gatunkową literaturą, a tzw. wysokoartystyczną prozą, bo niby czym miałaby być ta ostatnia? Powieściami Joanny Bator? Ingi Iwasiów? Zbigniewa Kruszyńskiego? Przecież wszystkie te książki wchodzą w alianse w elementami popkultury.

O żadnym lekceważeniu literatury gatunkowej nie może być mowy zwłaszcza w sytuacji, gdy niemal na naszych oczach zasila ona różne inne nurty literatury, co pokazuje świetnie nowa powieść Łukasza Orbitowskiego Szczęśliwa ziemia, w której realistyczno-obyczajowe wątki podścielone są horrorem.

I ostatnia, chyba najważniejsza rzecz: czy to, że krytycy nie lekceważą popularnych powieści, oznacza, że muszą je podziwiać? Na pewno nie. Krytycy, o których wspomniałam, piszą o powieściach popularnych niekoniecznie z zachwytem, mają im sporo do zarzucenia najczęściej w kwestiach podstawowych, czyli warsztatowych. Jakoś nie dziwię się ich brakowi zachwytu: też wolę oglądać filmy Larsa von Triera niż American Pie, choć autorzy sugerują, że prawdziwy zachwyt (jako krytyczka czekająca na wieszcza) odczuwałabym podczas oglądania Lawy Konwickiego.

Anna Kałuża – krytyczka literacka, adiunktka w Zakładzie Literatury Współczesnej Uniwersytetu Śląskiego, opublikowała m.in. Bumerang. Szkice o polskiej poezji przełomu XX i XXI wieku (2010) i Wielkie wygrane. Wspólne sprawy poezji, krytyki i estetyki (2012).

Czytaj także:

Miecznicka, Wysocki: W Polsce literatura służy temu, żeby dobrze wypaść

Kępiński, Iwasiów: Literatura dzieli się na ogólną i kobiecą?

Kaja Malanowska, Czas entuzjastek

Kinga Dunin, Prawdziwa powieść

Kinga Dunin: Dlaczego nie ma polskiej Munro?

Munro w Polsce nie miałaby szans

Kaja Malanowska, Literackie ksenofobie

Polecamy też:

Katarzyna Tubylewicz, Rynkowy wygwizdów

Justyna Sobolewska, Książka = antytowar?

 

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij