Wystarczy zamknąć oczy, by zobaczyć ową dawną Hiszpanię, w której z jakiegoś stołu spadła szklanka, zmieniając już na zawsze wszystko.
OD AUTORA
Jest rok 2012. Upalne lato rozgrzewa do białości zabytkowe uliczki Salamanki. Miguel De Los Reyes siedzi przy kawiarnianym stoliku i lawiruje ekranem swego iPada tak, by złapać cień markizy i odczytać wyniki wczorajszego testu z filozofii. Za chwilę kelnerka przyniesie zmrożoną colę. Trącony nieuważnie stolik przechyla się i pusta szklanka rozpryskuje się o bruk. Jakaś przechodząca obok dziewczyna taksuje Miguela gniewnym spojrzeniem, ale nie zwalnia kroku. Zanim zniknie za rogiem, kelnerka będzie już zmiatać szkło i z uprzejmym uśmiechem odmówi przyjęcia dwóch euro za stratę; to nic, szkło się tłucze, wiadomo. Na tym koniec. Za chwilę nie będzie śladu po całym zajściu.
Czy na pewno? Może tamta dziewczyna, odwracając się na moment ku stłuczonej szklance, straciła szansę skrzyżowania spojrzeń z nadchodzącym właśnie z przeciwka trzydziestoletnim programistą z Bayonne, Francisem Le Bourge. Więc on nie rozpozna jej wieczorem w winiarni, nie poprosi do tańca i o drugiej w nocy nie wylądują w jej dusznym pokoiku nad księgarnią przy Calle de San Juan. Stłuczona szklanka sprawiła, że Le Bourge spędzi tę noc samotnie. Następną także i następną. Sieć przypadków, splątanych przyczyn i nieoczywistych następstw bywa subtelniejsza od pajęczyny i trudno w tym momencie zgadnąć, że za piętnaście lat zgorzkniały i zapiekły w złości programista Le Bourge wywoła największą w historii awarię przemysłową, która pozbawi życia blisko trzy miliony ludzi i uczyni Paryż na zawsze bezludną, toksyczną wyspą.
Żywa wyobraźnia podpowiada, że świat wokół nas w każdej chwili może wybrać jedną z tysiąca dróg, że mógł też wybrać jakąś inną trajektorię w dowolnym punkcie przeszłości. I że ci, co żyliby w owym alternatywnym świecie, uważaliby go przecież za jedyny możliwy. Dla autora wymyślanie takiej historii alternatywnej to fascynujące zadanie. Tak rzadko przecież możemy być dumni z naszej prawdziwej przeszłości, w której tyle spraw aż prosi się o to, by przeżyć je ponownie, ale tym razem zupełnie inaczej: mądrzej, piękniej… Jakże by to było na przykład, gdyby szesnastowiecznej Hiszpanii nie ścisnęły wcale rozżarzone kleszcze inkwizycji, a zamiast tego kwitłby tam nadal wielobarwny świat Arabów, Żydów i chrześcijan, świat który w prawdziwej historii zaczęto wypalać żelazem dwieście lat wcześniej?
Wystarczy zamknąć oczy, by zobaczyć ową dawną Hiszpanię, w której z jakiegoś stołu spadła szklanka, zmieniając już na zawsze wszystko.
ROZDZIAŁ I
Gaspar żuł w milczeniu kawałek pieczeni i spokojnie rozważał taktykę. Poważnych przeciwników było na razie trzech. Ale pozostali konkurenci też mogli zapewne sprawić przykrą niespodziankę. Nie należało nikogo lekceważyć. Szermierz wsparty łokciami o stół patrzył w zamyśleniu w ogień kominka. Płomienie pełgały, oświetlając chwiejnym blaskiem wzór na posadzce. Ważne było, aby ani na moment nie zerknąć w stronę któregokolwiek z rywali. Mogliby to wziąć za tremę. Stokroć lepiej było okazywać obojętność. Nie musiał zresztą patrzeć na nich, miał w głowie wystarczająco dużo spostrzeżeń wychwyconych dnia wczorajszego i dziś od rana. Także teraz, choć nie odwracał wzroku od ognia, w istocie cały skupiony był na nasłuchiwaniu rozmowy Navarrczyka z jakimiś dwórkami. To był właśnie jeden z poważnych przeciwników. Na oko nieco starszy od Gaspara, być może dobiegający już trzydziestki, odgrywający beztroskiego dworskiego bawidamka, ale z całą pewnością doświadczony i niezwykle biegły w Sztuce. Gaspar wyczuwał takie rzeczy przez skórę. Wystarczyło, że widział wczoraj, jak ów szermierz z Navarry (któż by spamiętał dziwaczne imiona tych Basków?), wchodząc do sali audiencyjnej wśród tłumu gości, zrobił nagle prawie niezauważalnie dłuższy krok po skosie i oszczędnym ruchem ręki zagarnął kibić towarzyszącej mu dziewczyny, usuwając ją z miejsca, gdzie w tym właśnie momencie wyrżnął jak długi pachołek z dzbanem wina. Czerwona kałuża pełna skorup ściągnęła natychmiast uwagę wszystkich, ale Gaspar zapamiętał to, co ważne: potykającego się pachołka Navarrczyk zauważył niemal za swymi plecami i zareagował w ułamku sekundy, z idealną koordynacją ruchów, ani na moment nie usztywniając ciała. Poważny przeciwnik, bez dwóch zdań. Ten człowiek nie był przyuczonym szermierczym rzemieślnikiem. Bask znał Sztukę.
Drugim poważnym przeciwnikiem był mestre Pablo Arreola de Salamanca, mężczyzna zażywnej postury, wieloletni fechmistrz na dworze księżnej Eleonory. Zanim odszedł z jej służby, wyuczył był znakomicie obu książęcych synów, a ich obecne umiejętności szermiercze stanowiły najlepszą rekomendację dla mistrza. Jako były książęcy nauczyciel fechtunku Arreola miał prawo używać dożywotnio tytułu Biegłego w Sztuce. Był jednym z dwóch Biegłych wśród stających obecnie w turnieju.
Trzecim przeciwnikiem, którego należało traktować z wielką powagą, był – rzecz jasna – dotychczasowy fechmistrz na tutejszym dworze, ciemnoskóry Ibrahim Ibn Zafir. On także należał do Biegłych w Sztuce. Umiejętności szermiercze Maura były legendarne, a teraz wspierała je jeszcze urażona duma. Dwa miesiące wcześniej Ibrahim niepojętym przypadkiem stracił oko w pojedynku i choć przeciwnik przypłacił to życiem, książę Ferdynand i tak przestał bezwarunkowo ufać swemu dotychczasowemu fechmistrzowi. „Nie chcę – rzekł – by mój Filip umiał pokonywać przeciwników, tracąc za każdym razem jedno oko. Książę ma więcej niż dwóch wrogów”. Maur musiał podać się do dymisji i stanąć wraz z innymi do turnieju o stanowisko dworskiego fechmistrza. Na dworze książęcym zagościli nagle liczni pretendenci do zaszczytu, a jednooki Maur przyglądał się każdemu z nich z kamienną twarzą. Zamierzał odzyskać stanowisko i nikt nie wątpił, że ma szansę.
Z tłumu innych kandydatów przybyłych na dwór na razie oficjalnie do turnieju zgłosiło się jeszcze czterech. W tej grupie uwagę zwracał potężny rudobrody Amalryk z Courçon, chyba najstarszy wśród pretendentów – zapewne przekroczył już czterdziestkę. Amalryk przybył z północy, nie mówił ani słowa po kastylijsku, ale od biedy dało się zrozumieć jego łacinę wymawianą z dziwnym, twardym akcentem. Bez wątpienia był doświadczonym szermierzem, respekt budziła też jego niedźwiedzia postura. O pozostałych trzech konkurentach, znacznie młodszych, było wiadomo niewiele. Dwaj z nich byli świeżo upieczonymi absolwentami bardzo solidnej Akademii Fechtunku w Burgos, której patronował kalif Salamanki. Gaspar miał już okazję widzieć ich z bronią i nie mógł nic zarzucić ich Sztuce. Trzeci, bodaj najmłodszy z całej stawki, był podobno Tancerzem Miecza, co wśród dworzan wywoływało lekkie drwiny, ale też i ciekawość – od dziesięcioleci nie widziano w tych stronach zapomnianej Sztuki z górskiego klasztoru San Benedicto. Pozostali potencjalni rywale rozglądali się na razie i rozważali, czy w ogóle stawać do turnieju w tak znakomitej obsadzie. Ale nie oni stanowili problem.
Gaspar spokojnie analizował sytuację. Z powodu zaskakującej reguły turnieju głównym dylematem taktycznym stała się nagle kolejność wyzwań. Od tego, kto kogo i w jakiej kolejności zaprosi do próby, zależało bardzo wiele. A w myśl reguły każdy mógł wyzwać każdego, ale bynajmniej nie w dowolnej chwili. Robiła się z tego niezła szarada i było się nad czym zastanawiać. Gaspar jeszcze raz powrócił myślami do wczorajszej audiencji. Książę Ferdynand, pan na zamku w Nájera, skinął łaskawie zebranym i uprzejmie pozdrawiał pierwszych pretendentów, gdy wyczytywano ich imiona, lecz w międzyczasie dolewał wina księżniczce Izabeli, wymieniał jakieś uwagi ze sztywnym jak tyczka posłem angielskim i było widać, że emocje turnieju na razie nie skupiają na sobie całej książęcej uwagi. W istocie turniej dopiero się rozpoczynał. Marszałek odczytywał ustalenia reguły turniejowej: „…potykać się do pierwszej krwi…, pokonany ustąpi z turnieju, a zwycięzca niechaj wyzywa następnego”. Objaśniono, że książę nie życzy sobie pojedynków prawdziwie krwawych. Dla zwycięstwa wystarczy niewielkie draśnięcie, zaznaczające przewagę. Kto by zadał ciężką ranę, o tym będzie wiadomo, iż nie panuje nad bronią lub własną popędliwością, więc nie może uczyć Sztuki. Dalej marszałek objaśniał zawiłą zasadę wyzwań: zrazu każdy może wyzwać każdego, jednak gdy odbędą się już pierwsze pojedynki, dalej wyzywać się wzajemnie mogą tylko ci, co stoczyli równą liczbę walk. Jeśli chce kto wyzwać przeciwnika, który już ma za sobą jedno zwycięstwo, sam najpierw musi też raz zwyciężyć, a to – wyzywając takiego, co podobnie jak on jeszcze nie walczył. Gdy zaś kto wygra dwie walki, musi czekać cierpliwie, aż znajdzie się drugi, co też dwakroć zwyciężył, i ten go dopiero może zaprosić do próby. Ten zaś, kto choć jedną walkę przegra, nieważne, ile wcześniej odniósł zwycięstw, odpada ostatecznie z turnieju i nie może ani wyzywać, ani przyjmować wyzwań. Gaspar nie całkiem umiał wyobrazić sobie, w jaki sposób reguła ta ma na końcu sprawiedliwie wyłonić zwycięzcę. Ale nad tym czuwał marszałek, natomiast dla niego ważne było przede wszystkim to, że jedna przegrana walka odbiera dalsze szanse. Trzeba było za każdym razem wygrywać.
W tej sytuacji najprzytomniej zachował się mestre Arreola, który natychmiast wyzwał jednego z młodzieńców z Burgos, co obaj potwierdzili objęciem się za ramiona. Młodzieniec aż pokraśniał z dumy, a Arreola zachował nieprzenikniony uśmiech dyplomaty. Gdy chwilę potem Navarrczyk chciał z całym bogactwem protokołu złożyć mu wyzwanie, Arreola odrzekł spokojnie:
– Dobrze, panie, ale ów zacny młodzieniec próbuje się ze mną pierwszy. Gdybym go pokonał, z najwyższym szacunkiem dam pole zwycięzcy waszego pierwszego pojedynku. Ale uchybiłbym tu obecnym rycerzom, gdybym śmiał mieć z góry pewność, że to będziecie wy. Więc zaczekajmy. – I skłonił się nisko przed bladym jak ściana rozmówcą.
Nagle stało się jasne, że kolejność wyzwań to też pełna przebiegłości gra. Gaspar był niemal pewien, że teraz obrażony publicznie Navarrczyk podejdzie z wyzwaniem do niego lub do Ibrahima. Wyzwanie łatwiejszego przeciwnika oznaczałoby wszak przyznanie, że on sam podziela niepewność Arreoli co do swego zwycięstwa. Ale Navarrczyk zaskoczył wszystkich zgoła inną reakcją. Skłonił się i po prostu odszedł ucztować i podszczypywać dziewczęta. Nie wyzwał nikogo. Wcale nie zamierzał zbyt wcześnie odsłaniać kart.
Dalsze wyzwania na razie nie padały. Pozostali kandydaci za przykładem Navarrczyka zajęli się ucztą. Było jednak jasne, że wszyscy w napięciu kalkulują, kogo i kiedy zaprosić do próby. Rzecz wymagała namysłu, tym bardziej że dołączali kolejni konkurenci. Późnym popołudniem do turnieju zgłosił się jeden z najlepszych uczniów Ibrahima Ibn Zafira, wysoki, szczupły i – jak szeptano – niezwykle utalentowany Muntasir al-Mansur. Marszałek miał podobno jeszcze dwa inne zgłoszenia, ale na razie nie było wiadomo czyje. Kolejność wyzwań robiła się tym samym karkołomnie skomplikowana. Zaproszenie trudniejszego przeciwnika i wyraziste pokonanie go mogło zachwiać odwagą innych szermierzy, a wyzywać słabeusza byłoby Gasparowi wstyd. Co innego, gdyby to jemu rzucił wyzwanie któryś z młokosów – cóż, nie miałby wówczas prawa odmówić. To byłby wymarzony początek turnieju – łatwa potyczka bez ujawniania wyższego kunsztu. Lecz by móc zostać wyzwanym przez któregoś z młodzieńców, Gaspar nie mógł zaczynać od innego pojedynku. Przecież jeśli najpierw rozprawi się z którymś z lepszych szermierzy, straci prawo przyjmowania wyzwań od początkujących i będzie mógł mierzyć się tylko ze zwycięzcami innych walk. A więc prawdopodobnie przyjdzie mu toczyć kolejno ciężkie pojedynki z trzema najlepszymi, podczas gdy oni – to możliwe – będą mieli za sobą jedynie lekkie walki z nowicjuszami. To było zupełnie nieopłacalne. Gaspar postanowił więc czekać.
Nie mógł się jednak opędzić od myśli o wczorajszej audiencji. Piętnastoletni książę Filip w widoczny sposób nie lubił swego poprzedniego nauczyciela i z wielkim zainteresowaniem przyglądał się jego potencjalnym konkurentom. Kiedy po odczytaniu reguły poproszono gości na biesiadę, książęcy syn nie omieszkał zaprosić niektórych szermierzy do wysokiego stołu, gdzie wypytywał ich ciekawie o Sztukę. Rozmówców dobrał sobie bodajże według wystawności strojów, bo przy stole książęcym zasiedli tylko Arreola i obaj szermierze z Akademii w Burgos. Gaspar odetchnął więc z ulgą. Nie znosił dworskiej etykiety. Zajął się spokojnie pieczenią i winem. Zgodnie z zacnym obyczajem odkrawał też plastry pieczeni dla swej sąsiadki po prawej, dolewał jej wina i bez przekonania chwalił jej urodę, po trosze słuchając toastu, jaki na prośbę księcia wygłaszał właśnie nadworny philosophos. Można było spodziewać się jakichś kwiecistych, przemądrzałych bredni, ale na szczęście uczony poprzestał na toaście bardzo krótkim: mówił o uważności, która jest istotą Sztuki. „Za Sztukę!” – powtórzono ochoczo jego słowa, puchary powędrowały w górę, a potem ku ustom. Tymczasem marszałek zadzwonił w kielich i ogłosił oficjalnie wyzwanie:
– Jego Książęca Wysokość Ferdinando Esteban Francisco Manrique de Lara y Cardona, książę Nájera, hrabia Treviño, markiz Aguilar de Campoo – recytował bez zająknienia tytuły swego chlebodawcy – w swej łaskawości zezwala, by w pojedynku w dniu jutrzejszym zmierzyli się…
Rozwinął rulon oficjalnego zestawienia turniejowego i odczytywał:
– Mestre Pablo Andrea Pedro Arreola de Salamanca i kawaler Isaac Rodriguez Tomasso de Silva y Álvarez.
Ogłoszenie pojedynku Arreoli z młodym Izaakiem, prymusem Akademii w Burgos, nie było dla nikogo zaskoczeniem, wyzwanie padło wszak publicznie, więc rzecz została skwitowana tylko zdawkowymi oklaskami. Uczta trwała w najlepsze. Gaspar nalał znów wina sąsiadce. Wino było wyborne i chcąc się nim delektować, musiał napełniać też puchar damie, tak wypadało. „W tym tempie – pomyślał – biedaczka upije się za chwilę”. Faktycznie, dziewczyna opróżniała swój puchar wcale nie wolniej niż on. Damy na dworach potrafiły pijać ostro i zdarzało się wcale nierzadko, iż rozluźnione trunkiem bez ceregieli ciągnęły szermierzy do łoża. Dla niektórych to był chyba rodzaj współzawodnictwa: wytypować trafnie dwóch przyszłych przeciwników w finale i zawczasu przespać się z oboma, by móc potem, chichocząc z przyjaciółkami, porównywać ich techniki szermiercze. Inne znów chętnie nagradzały zwycięzców tuż po pojedynkach, sycąc się zapachem niedawnej walki. Dla jeszcze innych rozrywką bywało pocieszanie pokonanych. Młodzi szermierze na ogół zachłystywali się tym szczególnym powodzeniem. Gaspar miał już ten okres dawno za sobą. Zdążył się nasycić, rozczarować, spróbować znów, rozczarować jeszcze boleśniej. Nie lubił tych zalotów i na szczęście umiał skutecznie bronić się przed nimi.
Ale jego sąsiadka wcale nie próbowała go uwieść. Nazywała się Ruth i rozmawiała z nim głównie o turnieju. Opowiadał jej o poszczególnych przeciwnikach, a ona słuchała uważnie, czasem dopytywała o coś lub wtrącała własną zaskakującą ocenę. Kiedy w pewnej chwili wspomniał, że obaj akademicy z Burgos są podobni i mylą mu się ciągle, odpowiedziała spokojnie:
– Z kolei ja widzę między nimi same różnice. Izaak, ten co się tak głośno śmieje, to urodzony zwycięzca, promieniuje z niego ambicja i pewność. A ten ładniejszy, Diego… o, to bardziej złożona sprawa. Stara się dorównywać swemu towarzyszowi pewnością siebie, bądź co bądź to Andaluzyjczyk, ale ma głowę zaprzątniętą czymś innym, wydaje mi się, że się czymś martwi. Myślę, że szermierka nie jest jego drogą, może zabrnął do Akademii trochę przez przypadek. Spodziewam się, że akurat on z ulgą przyjmie pierwszą przegraną.
Gaspar wzruszył ramionami. On sam dalej nie rozróżniał akademików i nie miał pojęcia, który z nich miałby być niby „ładniejszy”. Lecz uświadomił sobie też, że przecież nawet
nie znał ich imion, które ona wymieniła bez kłopotu. Więc nie sposób było zaprzeczać: nie przyjrzał im się dokładnie. A skoro tak, to być może faktycznie przegapił coś ważnego? Postanowił zwrócić baczniejszą uwagę na akademików. Opinia Ruth – choć w pierwszym odruchu nie chciał się do tego przyznać – zaciekawiła go.
W ogóle Ruth okazała się bardzo interesującą rozmówczynią. Patrzyła śmiało w oczy, słuchała uważnie, odpowiadała z jakąś ciepłą mądrością, gestykulując przy tym delikatnie. Była w jego wieku, a może nieco starsza. Nie błyszczała urodą, jaką ceni się na dworach, jej piegowatej twarzy nie pokrywała warstwa bielidła, ale kiedy się uśmiechała, robiło się ciepło. Przyłapał się na tym, że od pewnego czasu mówi do niej „przyjaciółko”, jakby znali się od lat, i odruchowo przygląda się ciągle jej ruchliwym dłoniom – było w nich coś magicznego. Westchnął, napełnił oba puchary i podzielił się z Ruth swymi wątpliwościami. Nie sposób przewidzieć, jak ogłoszona dziś rano zawiła reguła wyzwań miałaby wyłonić sprawiedliwie jednego zwycięzcę. Zastanowiła się chwilę i odpowiedziała:
– To da się przewidzieć dość dokładnie. Patrz… – I rozsypawszy na stole garść orzeszków ułożyła z nich prosty schemat wyzwań. Dobrane w pary orzeszki oznaczały szermierzy, zwycięzcy przechodzili wyżej, łączyli się znów w pary wyłaniające kolejnych zwycięzców. To było rzeczywiście nieźle pomyślane – na trójkątnym schemacie Ruth było widać dobrze całą złożoność zasady. Gaspar postanowił sobie w duchu, że później przeanalizuje tą metodą własne plany co do kolejności wyzwań. Ucałował jej dłoń ze szczerym podziwem, a ona odwdzięczyła mu się tak pięknym piegowatym uśmiechem, że nagle zapomniał, co chciał dodać. Przytrzymał jej dłoń o ułamek chwili dłużej, niż tego wymagał sam tylko dworny gest. Jedli orzeszki, przekomarzali się i śmiali, chrupiąc kolejnych „szermierzy”. Gaspar sięgnął po dzban z winem, ale pomiarkował się w porę. Na jej pytające spojrzenie mruknął zakłopotany:
– Nie powinienem ci już dolewać, przyjaciółko. Piję dziś bez umiaru. Jeszcze chwila i przeze mnie spadniesz pod stół. – A gdy przyzwalająco wskazała jego własny puchar, dodał: – Nie, nie. Nie nalewam tobie, więc sam też nie wypiję. To mądry obyczaj, żeby z obfitości stołu korzystać równo.
– Z równością rzecz nie jest aż tak prosta, przyjacielu… – Ruth zamyślona patrzyła gdzieś w przestrzeń, ale zaraz odwróciła się ku niemu i dotykając palcami wierzchu jego dłoni, rzekła wesoło: – Ja ważę niespełna sto trzydzieści funtów, a ty pewnie ze dwieście, może troszeczkę mniej. Niech będzie – przyjrzała mu się bacznie – sto dziewięćdziesiąt pięć. Więc dla mnie te trzy wypite szklanice to sporo więcej niż dla ciebie. Dla sprawiedliwej równości możesz wypić jeszcze śmiało… – obliczyła szybko w pamięci – dobre półtorej szklanicy, taka jest sprawiedliwa proporcja. Nalewajże więc śmiało!
I ze śmiechem skłoniła go, by nalał sobie wina, a on już nie protestował. Kręciło mu się miło w głowie i pomyślał, że właściwie nie musi czekać na jakiś szczególny pretekst, żeby znów pocałować tę magiczną, szczupłą dłoń. Ruth jadła właśnie owoc granatu i jej palce miały cierpki smak. Przytrzymał jej dłoń, ale wymknęła mu się delikatnie i pogładziła go po policzku, a potem sięgnęła znów po niedokończoną ćwiartkę owocu.
Tymczasem zagrała muzyka i od stołu zaczęły wstawać najpierw pojedyncze, a potem coraz liczniejsze pary, pośrodku sali zaś powoli formował się korowód do pierwszej pawany. Ruth nachyliła ku niemu twarz, na której wino wymalowało już żywe rumieńce, i rzekła, tłumiąc śmiech:
– Przyjacielu, widzę po twojej przerażonej minie, że taki sam z ciebie tancerz jak ze mnie tancerka. Uciekajmy więc, wyślizgnijmy się na dziedziniec ogrodowy, nikt nie zauważy, tutaj są boczne drzwi.
Wzięła go za rękę. Znała dobrze zamek, wymknęli się, chichocząc jak dzieci umykające z nudnej lekcji greki, pobiegli długim korytarzem i przez boczne drzwi wyszli na wirydarz z fontanną. Usiedli na kamiennej ławie we wnęce ukrytej za krzewem migdałowca. Wieczorne powietrze pachniało mirtem. Gaspar nie puszczał dłoni Ruth, pocałował ją znów i próbował sięgnąć jej ust. Nie uciekła przed nim, ale nie odwzajemniła pocałunku. Objęła jego głowę czułym, niemal matczynym gestem i gładząc go po włosach, skłoniła ku sobie, tak że położył głowę na jej kolanach. W zamyśleniu czesała palcami jego włosy, a Gasparowi wcale nie chciało się przerywać tej dziwnej pieszczoty.
– Wiesz – rzekła nagle – muszę ci coś powiedzieć. Ale nie przestraszysz się, dobrze? – Gaspar przytaknął bez słowa i zamknął oczy.
– Rozmawia się nam dobrze, naprawdę dobrze – powiedziała cicho – więc wolę, żebyś wiedział od razu. No więc… nie chcę, żebyś był potem rozczarowany… Bo ja… – przełknęła ślinę i zamilkła. Gaspar też nie przerywał ciszy.
– To wszystko jest cholernie skomplikowane. Właściwie powinnam chyba zacząć od tego… nie musisz planować sobie tego całego porządku wyzwań. Jutro stanie się coś i wszystko, co sobie teraz układasz, będzie już nieważne… – A widząc jego coraz bardziej zdumioną minę, dodała zrezygnowana: – Jestem Widząca. Myślę, że słyszałeś coś o nas i wiesz, w czym rzecz. Widzę przyszłość.
Zapadła cisza. Gaspar wciągał w nozdrza wilgotne powietrze pełne zmieszanych zapachów wieczoru. Widząca. No tak… Pewnie, że słyszał.
– Tu u nas – mruknął cicho – to chyba nie problem, prawda? Na północy czy we Włoszech pewnie nie mogłabyś mi tego powiedzieć tak po prostu. Ale tutaj nikt nie robi z tego problemu…
– Problem jednak jest – rzekła spokojnie – i myślę, że to rozumiesz. Pewnie, że u nas nie płoną stosy. Ale sto pięćdziesiąt mil stąd już płoną. A ludzie wszędzie jednakowo boją się tego, co niezrozumiałe. Nie trzeba jechać do Akwitanii, żeby nasłuchać się bajek o czarach.
– E, zazdroszczą i tyle. Każdy by tak chciał.
– To nic miłego, wierz mi. To nie tak, że patrzysz na przykład na tę fontannę, a jak ci się znudzi, odwracasz oczy i już. Z przyszłością jest inaczej, pokazuje się, jak chce i kiedy chce. Nie możesz sam skierować wzroku na nic, pokazuje ci się coś, czego sam nie wybierasz. I nie możesz zamknąć oczu ani się odwrócić. Ja – głos jej stwardniał – często widzę coś, czego wolałabym nigdy nie zobaczyć. Nie ma czego zazdrościć, bądź pewien. To potrafi zaboleć bardziej niż wasze zabawy z mieczami.
Gaspar milczał przez dłuższą chwilę.
– Wiesz, jak mi pójdzie jutro? – spytał wreszcie cicho. – Widzisz to?
Przytaknęła bezgłośnie. Czochrała jego włosy jak sierść na karku ulubionego psa z roztargnieniem, przez które przebijała jakaś pierwotna czułość.
– Właśnie dlatego rozmawiam z tobą – rzekła. – Jutro zaplącze ci się wokół losu czarny węzeł. Zły dzień. Będziesz wściekły. Tak wściekły, że nie chcę na to patrzeć. Będziesz jak wściekły pies, gotów zagryźć każdego.
Gaspar poczuł nagle, że jest mu niewygodnie. Beztroski nastrój gdzieś się ulotnił.
– No, nie wiem – burknął. – Co ma być, to będzie.
Przez chwilę chciał się podnieść. Nie musi wcale wysłuchiwać dziwacznych obaw Ruth, która nie ma przecież pojęcia o szermierce. A potem pomyślał nagle, że to nie tak. Że ta dziewczyna, która przecież wcale go nie zna, po prostu martwi się o niego. Przejmuje się jego sprawami, którymi od tylu lat nie przejmował się nikt. I że siedzi tu i głaszcze go tak…
I już nie chciał się podnosić. Czuł przez suknię ciepło jej uda na swoim policzku.
– Ruth…
Chłodna dłoń odgarnęła włosy z jego twarzy.
– Wiesz, tak mi przyszło do głowy… Bo powiedziałaś sama: rozmawia nam się naprawdę dobrze… Język mi się plącze, przepraszam… A teraz przecież nie będziemy już wracać na ucztę… I pomyślałem, że może bym… Może byśmy… – otarł się policzkiem o jej kolana i dotknął ciepłej sukni wargami.
Udo dziewczyny drgnęło niespokojnie, a wplątana w jego włosy ręka znieruchomiała. Przytrzymywała go teraz ostrożnie jak leżącą na kolanach paczkę.
– Nie, nie. To bez sensu, wybacz. Nic nie mówiłem… – poczuł się nagle speszony własnym prostactwem. Cóż za pomysł, żeby po kilku chwilach znajomości… – Widzisz sama, że… że nie powinienem tyle pić – próbował obrócić niezręczność w żart, ale ona położyła mu dłoń na ustach i nie dała dokończyć.
Siedzieli przez chwilę w ciszy, a Gaspara ogarniał coraz głębszy, obezwładniający żal do samego siebie. Znów coś zepsuł. Tak nienawidził tej swojej niezdarności. Ale wtedy Ruth
powiedziała bardzo cicho:
– Cholera. Mam nadzieję, że to nie zabrzmi jakoś głupio… Dobrze. Słuchaj, chodźmy do mnie… I zaczekała, aż do niego dotrze, co usłyszał. A potem nie cofnęła wcale dłoni, kiedy składał w jej wnętrzu długi, ciepły pocałunek.
Fragment książki Wojciecha Kłosowskiego Nauczyciel Sztuki, która ukaże się w kwietniu nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.
Czytaj całość pierwszego rozdziału. Wkrótce online dostępne będą trzy kolejne.
Polub stronę książki na Facebooku.