Czytaj dalej

Kapela: Dobry troll

Nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Jakby to w ogóle było możliwe, z moim wyglądem leśnego ogra, któremu wyrastają pryszcze jak grzyby po deszczu w Czarnobylu.

Nie wiedząc, czym się zająć w szkole, zająłem się nauką. Nie, żebym zgłaszał się do odpowiedzi na lekcjach czy pisał wypracowania na piątkę. Nie chciałem mieć etykiety kujona. Zresztą nim nie byłem. Ciągle nienawidziłem szkoły i nie chciałem współpracować w ramach jej faszystowskich struktur. Wiedza, którą zdobywałem, była chaotyczna i nie tworzył się z niej żaden spójny naukowy światopogląd. Bo jak zbudować spójny światopogląd na podstawie wiedzy, że przeciętny człowiek w ciągu życia zjada we śnie około siedmiu pająków, Korea Północna wydaje jedną czwartą swojego PKB na zbrojenia, a więźniowie zamknięci w tym kraju w placówkach penitencjarnych wygrzebują ziarna z odchodów zwierząt, żeby nie umrzeć z głodu, oraz że tylko tydzień dzieli Międzynarodowy Dzień Walki z Ubóstwem (17 października) i Światowy Dzień Walki z Otyłością (24 października). Które święto obchodzić? Najgrubsi na świecie są mieszkańcy Samoa Amerykańskiego (70 procent ma problem z otyłością, choć nie wszyscy uważają otyłość za problem), gdzie dwie trzecie dzieci żyje poniżej granicy ubóstwa. Co można zrobić z tą wiedzą? Z powodu schorzeń powiązanych z otyłością i nadwagą umiera rocznie ponad dwa i pół miliona ludzi, z kolei z powodu niedożywienia i związanych z nim chorób – siedem i pół miliona. Stany Zjednoczone wydają trzysta miliardów dolarów na wojsko. Tymczasem według działającego przy ONZ Światowego Programu Żywnościowego, największej organizacji charytatywnej na świecie, wystarczyłaby jedna dziesiąta tej kwoty, aby zapewnić zrównoważoną dietę wszystkim cierpiącym na niedożywienie. Dlaczego więc to się nie dzieje?

Czy nie byłoby mniej wojen, gdyby ludzie w biednych krajach nie byli głodni?

Czasami zastanawiałem się też, jaka była metodologia tych wszystkich badań i wyliczeń. Czyżby naukowcy obserwowali grupę kontrolną kilkuset osób na przestrzeni ich życia, aby sprawdzić, ile pająków one zjadają? I czy w krajach, gdzie dużo ludzi jest niedożywionych, zjada się tyle samo pająków, co w krajach zmagających się z problemem otyłości? A może więcej? Albo mniej? Miałem też inne wątpliwości: czy grubasy z Samoa nie mogłyby oddać części swojego pożywienia okolicznym dzieciom? Czy nie byłoby to dobre dla diety ich wszystkich? A może są grubi dlatego, że są biedni i nie stać ich na zdrowe jedzenie, natomiast mają blisko do McDonalda (w końcu to kolonia amerykańska)?

W trzeciej albo czwartej klasie zwierzyłem się z części tych wątpliwości pani Bognie, nauczycielce biologii. Pani Bogna była miła, miała krótkie kręcony włosy i wyglądała trochę jak owca, więc tak właśnie dzieci na nią wołały. Jako osoba z natury łagodna, nie miała w szkole łatwego życia. Jednak w przeciwieństwie do innych nauczycieli nie reagowała agresją na agresję. Starała się być spokojna i wyrozumiała, a nie zawsze było to łatwe. Zasadzki czaiły się na każdym kroku. Wystarczyło rozłożyć szkolną tablicę, by na jej wewnętrznej stronie znaleźć jakąś niespodziankę od wdzięcznych pupili. Przeważnie napisy nie były zbyt wyrafinowane. Często były to dowcipy o owcach, zasłyszane od rodziców albo znalezione w jednej z popularnych książeczek z kawałami. Pamiętam na przykład taki: bacowie wraz z młodym juhasem wybrali się na hale wypasać owce. Po kilku dniach młody juhas pyta jednego z baców:
– Baco, a nie chce wam się do bab?
– Ni, tutaj tyle owiec…
Młody juhas nie wytrzymał i na drugi dzień pokrył owcę. Zobaczyli to bacowie i w śmiech. Zawstydzony juhas:
– Czego się śmiejecie? Sami mówiliście, że są owce…
– No tak, ale ty wybrałeś najbrzydszą.

Chyba tylko raz ktoś napisał „Zgiń suko”, co skończyło się wizytą policji w szkole i przesłuchiwaniem w pokoju pedagoga co bardziej niesfornych chłopców z klasy. Kazali nam klęczeć na poduszkach, pod którymi rozsypano ziarnka grochu, gdy mieliśmy odpowiadać na pytania. Niektórzy dostali też po mordzie. Ale nikt się do niczego nie przyznał. Warszawa Pamięta. Nie złamało nas gestapo, nie złamało KGB, nie damy się nauczycielom. Zresztą naprawdę nie wiedziałem, kto to napisał. Podejrzewałem, że raczej ktoś ze starszych klas. I pewnie wcale nie było to wymierzone w Owcę, która mimo wszystko jakoś budziła naszą sympatię.

Poczekałem, aż skończy się lekcja i zostaniemy sami. Nie chciałem, żeby dzieci widziały, że zadaję się z nauczycielką. Nie chciałem mieć opinii kujona, kapusia ani niczego w tym rodzaju. Pani Bogna porządkowała papiery na biurku.
– Dobry. Czy to prawda, że dzieci w Afryce, Azji i innych krajach umierają z głodu?
Pani Bogna spojrzała na mnie zaskoczona. Zmrużyła oczy i poprawiła okulary, jakby chciała mi się dokładniej przyjrzeć.
– Ty jesteś Janusz, dobrze pamiętam?
Przytaknąłem.
– A dlaczego cię to interesuje? – od razu zaczęła odwracać kota ogonem. Wiedziałem, że nie można ufać żadnemu nauczycielowi.
– Czytałem. Wystarczyłoby wydać jedną dziesiątą tego, co Stany Zjednoczone wydają rocznie na zbrojenia, żeby wyżywić miliard najbiedniejszych ludzi.
– Naprawdę? – była chyba autentycznie zdziwiona.
– Skąd mam wiedzieć? Mam dziesięć lat i od kiedy pamiętam, wszyscy ciągle mnie okłamują.
– Hmm. Musiałabym to sprawdzić.
– Że mnie okłamują? Proszę się nie trudzić. To akurat wiem na pewno.
Pani Bogna się uśmiechnęła.
– Chciałam raczej sprawdzić, czy to możliwe, że tak niewielkim kosztem można by zlikwidować głód na świecie. Ale to raczej niemożliwie. W końcu, gdyby było możliwe, to pewnie już by się stało, prawda?
– Nie wiem. Nie wydaje mi się. Na przykład jest możliwe, żeby dzieci były dla siebie miłe. A przecież nie są.
– To prawda – pani Bogna znowu się uśmiechnęła.

Porozmawialiśmy jeszcze przez chwilę. W efekcie pani Bogna zaproponowała mi, abym przedstawił pomysł na obchody Międzynarodowego Dnia Walki z Ubóstwem w naszej szkole. Trochę się wahałem. Nie chciałem zwracać na siebie uwagi. Jakby to w ogóle było możliwe, z moim wyglądem leśnego ogra, któremu na dodatek na twarzy wyrastają pryszcze jak grzyby po deszczu w Czarnobylu. Może nadszedł już czas, aby wyjść z cienia? Trochę zamieszać w tej zaśmierdłej od młodzieńczego potu i tanich środków dezynfekujących rupieciarni. Miałem dziesięć lat i coraz mniej czasu, aby cały świat usłyszał moje imię i uklęknął z podziwem przed moim talentem i mądrością.

Niedługo później przygotowałem zarys imprezy pod roboczym tytułem: „Bieda jest nudna!”. Pani Bogna była zachwycona. Nie wiem, jak udało jej się przekonać dyrekcję do tego pomysłu, ale się udało.

W dniach 17–24 października miał się w naszej szkole odbyć tydzień walki z ubóstwem. Przygotowałem wiele atrakcji.

Aby uzmysłowić idiotyzm problemu światowego ubóstwa kolegom i koleżankom ze szkolnych ław, postanowiłem podzielić uczniów na kilka grup. Każde z dzieci losowało, w jakiej grupie się znajdzie. Jeśli wylosowałeś jedynkę, trafiłeś do grupy bogaczy. Jeśli dwójkę, wygrywałeś funkcję strażnika. Od trójki do piątki było się przeciętniakiem. Jeśli ktoś dostał szóstkę, lądował w grupie, która musiała przeżyć za mniej niż dolara dziennie. Jeśli siódemkę, był mianowany osobą głodującą. Bogaci mieli wszystko w sklepiku szkolnym za darmo, mogli też jeść w stołówce tyle, ile chcieli. Mieli też bilety przewozowe, dzięki którym uczniowie, którzy wylosowali szóstki i siódemki, musieli nosić ich na rękach, gdzie tylko bogacze sobie zażyczyli. Nie musieli mieć wiz, które obowiązywały innych uczniów, jeśli chcieli dostać się z jednej klasy do drugiej, wyjść na boisko albo do innych strzeżonych rejonów. Zadaniem strażników było niewpuszczanie siódemek i szóstek do biblioteki, stołówki, sklepiku szkolnego, sali gimnastycznej czy pokoju nauczycielskiego (żeby się nie skarżyli). Prawie nigdzie nie wolno im było chodzić. Szóstki miały prawo do zupy (drugiego dania, kompotu ani deseru już nie dostawały), ale wcześniej musiały uzyskać wizę, która pozwalała im na wejście do stołówki. Ze sklepiku też nie wolno im było korzystać. To oczywiście był uproszczony schemat globalnego podziału bogactwa, ale lepszego nie umiałem wymyślić. Chciałem też, żeby szóstki i siódemki musiały przychodzić do szkoły na piechotę i bez butów, ale mieliśmy październik, pogoda była deszczowa i szkoła nie miałaby tego jak kontrolować. No i mogłoby się to nie spodobać rodzicom. Którym zresztą obchody i tak się nie spodobały, ale o tym za chwilę.

Aby urozmaicić imprezę, postanowiłem nawiązać współpracę z różnymi firmami. Przy pomocy ojca udało mi się namówić kilka ważnych marek, by wsparły naszą inicjatywę „Bieda jest nudna!”. Nie powiedzieliśmy im, że chodzi o obchody Międzynarodowego Dnia Walki z Ubóstwem, bo wtedy firmy nie chciałyby wziąć udziału w takiej imprezie. Powiedzieliśmy, że przez ten tydzień chcielibyśmy w naszej szkole pokazać, dlaczego warto być bogatym. Dzięki tej współpracy zdobyliśmy wiele plakatów, folderów i innego rodzaju reklam, które zostały rozwieszone po całej szkole.

Chodziło o to, żeby biedni i przeciętni mogli się codziennie konfrontować z rozlicznymi luksusowymi produktami, które znajdują się poza ich zasięgiem finansowym. Produktami, których nigdy nie będą mieli.

Chcieliśmy wzbudzić w nich aspiracje, dzięki którym będą się starali sięgać po więcej lepszych rzeczy. A przynajmniej tak napisaliśmy z tatą w liście intencyjnym do firm. Który pewnie nie zostałby zauważony, gdyby tato o nim następnie nie przypomniał kolegom telefonicznie.

Szczęśliwie się złożyło, że 24 października miało premierę Playstation 2. Udało mi się wypożyczyć kilka egzemplarzy na pokaz przedpremierowy. Oczywiście korzystać z nich mieli prawo tylko ci, którzy wylosowali jedynki. Inni mogli jedynie przyglądać się ich grze zza przeszklonej witryny, której pilnowali uczniowie-strażnicy. Prawie doprowadziło to do buntu, ale ostatecznie strażnicy dogadali się z najbogatszymi, że będą mogli trochę pograć, jeśli dalej będą bronić pomieszczenia przed sfrustrowanym i wygłodniałym tłumem.

Wszyscy uczniowie nosili opaski, aby było wiadomo, do której grupy przynależą. Niestety, nie był to najlepszy pomysł. Szybko okazało się, że bogaci boją się skorzystać z toalety, gdzie czyhają na nich zorganizowane grupy biednych, ale często silniejszych uczniów. Aby zapobiec rabowaniu opasek i cudownemu zmienianiu stanów (w prawdziwym świecie nie wystarczy napaść na bogatego, aby samemu się nim stać), otworzyliśmy dla jedynek toaletę przeznaczoną dla nauczycieli. Tam byli bezpieczni. Oczywiście nie da się wykluczyć, że pomimo tego odbywały się pewne fluktuacje między grupami. Nie dało się całkowicie zapobiec pewnym nieprawidłowościom. Jednak przyłapani na oszukiwaniu trafiali do obozów pracy, zwanych też sweatshopami, gdzie musieli prasować ubrania, czyścić buty oraz wykonywać inne prace zlecone im przez jedynki.

Miałem też pomysł, żeby musieli jeść ziarna wygrzebywane z gówna, tak jak więźniowie w Korei Północnej, ale pani Bogna wybiła mi go z głowy. Nie zgodziła się nawet na to, żeby gówno było sztuczne, a zamiast ziaren były cukierki. Bez sensu.

Oczywiście pojawiła się też część bardziej rozrywkowa.

W poniedziałek zamiast pierwszej lekcji odbył się apel, na którym razem z panią Bogną, w obecności dyrekcji, ogłosiliśmy założenia Międzynarodowego Tygodnia Walki z Ubóstwem. Miałem trochę tremy przed wystąpieniem w sali gimnastycznej, gdzie z jednej strony wisiał nade mną orzeł biały w koronie, a z drugiej Jan Paweł II w białej mycce. Cała szkoła miała mnie słuchać. Oczy wszystkich miały być zwrócone na mnie. No, może nie wszystkich. Znając moich kolegów, zapewne jedna trzecia z nich będzie bardziej zajęta dłubaniem w nosie, druga trzecia będzie bardziej interesowała się fakturą sufitów i ścian niż tym, co miałem do powiedzenia. A większość pozostałych była gotowa natychmiast po wyjściu z sali wypuścić prawym uchem to, co przypadkiem wpadło im do głów lewym. Dodało mi to otuchy. Wkroczyłem na przenośny podest, gdy pani Bogna skinęła, że oto nadeszła moja kolej.
– Koleżanki, koledzy, szanowne grono pedagogiczne – zacząłem oficjalnie. – Jak mówił nasz wielki rodak, Polak Jan Paweł Drugi – w tym momencie mogłem być pewny, że straciłem już uwagę połowy sali, a zyskałem grona pedagogicznego – „globalizacja nie jest a priori dobra ani zła. Będzie taka, jaką uczynią ją ludzie. Ma służyć całej ludzkości, a nie tylko bogatej elicie”. Trudno chyba lepiej to wyrazić. Jednak to a priori słuszne twierdzenie należałoby zakorzenić w doświadczeniu a posteriori. Tylko bezpośrednie, osobiste spotkanie z wadami i zaletami globalizacji może pozwolić nam zbudować empatyczną wspólnotę ludzką. Tylko wspólna walka ramię w ramię z najuboższymi daje nam szansę, że będziemy mogli bez wstydu spojrzeć w swoje twarze w lustrze, w twarze naszych dzieci.

Trochę się zagalopowałem. Pani dyrektorka patrzyła na zegarek, chyba gdzieś się śpieszyła. Sala była raczej znudzona, słychać było głośne szepty i przepychanki. Pani Bogna próbowała dawać mi jakieś znaki. Zrozumiałem, że mam przejść do sedna. W kilku żołnierskich słowach wytłumaczyłem, że uczniowie wychodzący z sali będą losowali karteczki, od których będzie zależeć ich los w nadciągających dniach. Dostaną też instrukcje, co wolno, a czego nie wolno im robić. Dodatkowo instrukcje będą rozwieszone na korytarzach i w szkolnych salach. Gdyby ktoś miał wątpliwości, zawsze może zwrócić się do mnie. Nie powiedziałem, że przez ten czas będę przeważnie niedostępny, zajęty obradowaniem z Organizacją Szkół Zjednoczonych, tudzież innymi bardzo ważnymi i międzyszkolnymi instytucjami, które nie pozwolą mi za bardzo interesować się sytuacją mieszkańców republiki szkolnej. Ale to w końcu tylko tydzień. Jakoś dadzą radę.

We wtorek były warsztaty z ekologii i wegetarianizmu. Ogromnie przejęty, a przez to trochę śmieszny chłopiec z długimi włosami pokazał nam film o tym, że świnie ze wszystkich krajów bałtyckich srają do naszego morza, i jeśli nic z tym nie zrobimy, to niedługo będziemy mieli zamiast Bałtyku wielki basen z gnojowicą. Podobno taka świnia produkuje trzy razy więcej odchodów niż człowiek. W samej Danii jest ich dwadzieścia milionów. To znaczy świń, nie odchodów. Duńczyków jest pięć milionów, a ich świnie produkują tyle gówna, jakby ludzi było sześćdziesiąt milionów. Ktoś tu się nieźle zesrał. Co oni robią z całym tym gównem? Jedzą? Gdy ekologiczny chłopiec zapytał, kto byłby gotów zrezygnować z jedzenie gówna… pardon, to znaczy mięsa, żeby uratować Bałtyk, nikt nie podniósł ręki. Gdy zapytał, co w takim razie zamierzają zrobić, żeby ich morze nie zamieniło się w basen z gównem, odpowiedzieli, że nic.
– Zupełnie wam to nie przeszkadza? W ogóle, ani trochę? – Chłopiec bezradnie rozglądał się po sali, szukając wzrokiem kogoś, kto miałby jakieś uczucia w tej najwyraźniej istotnej dla niego sprawie. Po dłuższej chwili w końcu ktoś się odezwał:
– A srasz?
Klasa w śmiech, nauczycielka wyprowadza ucznia do dyrektora. W końcu odzywa się ktoś inny: – Przeszkadzać to może przeszkadza, ale co ja poradzę, że lubię kotlety – mówi z wystudiowaną pozą.
Chłopca zbiło to z tropu, nie wiedział, jak zareagować.
– A wiecie, ile jest świń w Polsce?
– Siedemdziesiąt tysięcy? – strzelił ktoś.
– Więcej.
– Milion? – zaryzykowała jakaś dziewczyna.
– Parę milionów? – próbowano dalej, a długowłosy tylko kręcił głową.
– Ja nie wiem, ile jest świń w Polsce, ale wiem, ile jest w tej sali – odezwał się z tylnej ławki nauczyciel pilnujący zajęć. Parę osób się zaśmiało, choć nie było wiadomo, kogo konkretnie miał na myśli. Ktoś posłusznie zachrumkał. Chciałem powiedzieć, że w sali jest tylko jedna gruba świnia. I siedzi w ostatnim rzędzie. Ale się powstrzymałem.
– Siedemnaście milionów. I one wszystkie srają do naszego morza. Miłej kąpieli. Oraz smacznego.

W środę zrobiliśmy sobie dzień przerwy od rozrywek i mogłem obserwować, jak niedożywione dzieci snują się po korytarzach pośród wesołego gwaru wydawanego przez jedynki, które kazały się bez sensu nosić na rękach tam i z powrotem. Bardzo to było zabawne, muszę przyznać.

W czwartek zamiast lekcji odbył się konkurs piosenki o biedzie, pod hasłem „Nie ma biedy”. Jako pierwszy wystąpił chrześcijański zespół hip-hopowy Hiob, który rapował o tym, jakie ciężkie było życie w starożytnej Judei („jestem jak Hiob / niestraszny mi trąd”), że Jezus Chrystus miał tylko jedną suknię („sprawdź to!”), a pieniądze nie są w życiu najważniejsze („a jak nie wierzysz, zapytaj Jezusa / jak się bez kasy można poruszać”). Następnie na scenę wszedł wokalista grający minimal techno na dziecięcych organkach Casio, na scenie klubowej znany jako Franciszex. Obcięty na krótko, w starych ortalionowych dresach, przyjechał do nas z Lubiąża. Cieć nie chciał go wpuścić do szkoły. Nie pomogło pokazywanie zaproszenia, dopiero interwencja dyrekcji pozwoliła wykonawcy dotrzeć na scenę. Jednak gdy tylko się na niej znalazł i rozpoczął swój set, cała sala oszalała, jakby ktoś rozdał publiczności ecstasy. A przecież raczej nikt tego nie zrobił. Po Franciszexie przyszła kolej na Bractwo Dobrej Śmierci, amatorski chór męski śpiewający pieśni ze Śpiewnika Pelpińskiego oraz inne piosenki pasyjne, smutne i żałobne, autorstwa między innymi Bolesława Leśmiana czy Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Na przykład pieśń do słów tego ostatniego i muzyki Mieczysława Karłowicza o słowach: „Smutną jest dusza moja aż do śmierci, / Opuszczam ręce, niech się co chce dzieje. / Już mi cios żaden mózgu nie przewierci, / Bom już zeń wygnał do szczętu nadzieję”. Nie wiedzieć czemu, dzieciom to się jakoś nie spodobało. Na koniec miał wystąpić zespół punkowy Twoja Stara Mało Jara, Bo Jej Nie Stać. Ale nie wystąpił, bo nie dojechał. Podobno zabrakło im na benzynę. Ale pewnie po prostu zachlali ryje gdzieś po drodze. Albo zapomnieli.

Chcieliśmy też zaprosić zespół składający się z dzieci ze slumsów z Caracas w Wenezueli, które grały na różnych stworzonych przez siebie instrumentach. Przeróżnych piszczałkach czy instrumentach perkusyjnych, które łatwiej zbudować z recyklingu niż instrumenty strunowe czy bardziej skomplikowane dęte. Ale okazało się, że szkoły nie stać. Ojca też nie udało mi się przekonać, żeby zapłacił za bilety lotnicze i hotel.
– Wiesz, ile razy byłem w Wenezueli? – zapytał retorycznie, gdy zasugerowałem mu takie rozwiązanie.
– Zero? – odpowiedziałem posłusznie.
– Właśnie. A teraz mam tutaj zwozić brudasów ze slumsów? A co, jak pobrudzą odrzutowiec? Będę musiał odkupywać?
– Nie pobrudzą. Niektórzy muzycy z tego zespołu trafili potem do państwowej orkiestry symfonicznej. No i może w ramach podziękowania zaproszą cię do Caracas.
– Na wycieczkę po slumsach? Dziękuję bardzo. Wystarczy mi, że czasami przejeżdżam obok ogródków działkowych.
Nie zamierzałem nalegać.

W piątek był dzień kulinarny. Uczniowie mogli spróbować potraw przygotowywanych przez biedaków z różnych części świata. Były cukierki z gliny (z uprawy ekologicznej, bez GMO, za to z dużą ilością składników mineralnych), smażona szarańcza oraz inne przysmaki. Warsztaty poprzedziła krótka lekcja o historii głodu przeprowadzona przez artystkę sztuk wizualnych Marcelinę Burzę, pod której nadzorem uczniowie mogli następnie przygotować różne potrawy, których na co dzień próżno szukać w menu szkolnej stołówki, a nawet na stołach najbardziej ekstrawaganckich czy ekologicznych restauracji.
– Czy ktoś z was był kiedyś głodny? – zapytała prowadząca z uśmiechem na ustach podkreślonych krwistoczerwoną szminką, która wyraźnie kontrastowała z jej czarnymi włosami.
Wyglądała trochę jak piękny, ale trujący kwiat. Roślina z rodzaju tych, na które z przyjemnością się patrzy, ale lepiej ich nie smakować, bo można paść trupem na miejscu.
– Ja jestem ciągle głodny, psze pani – odrzekł poważnie Boromir, i tak też zresztą wyglądał. Nie tak gruby jak ja, miał jednak w postawie coś sprawiającego, że człowiek od razu zaczynał myśleć o słodyczach. Wtedy jeszcze się z nim nie kolegowałem i nie wiedziałem, że jest znany z tego, że słodycze z mijanych przez niego półek praktycznie same lądują w jego kieszeniach.
– A masz jakieś zwierzę?
– Mam kota, psze pani.
– I zjadłbyś go?
– Gdybym był bardzo głody, nie miałbym nic do jedzenia w domu i zamknęliby wszystkie sklepy, to pewnie bym się nad tym zastanowił, psze pani.
– No właśnie. Kuchnia głodowa to taka, która zwraca naszą kulinarną uwagę w kierunkach, które zazwyczaj omijamy. Choć jeśli chodzi o koty, to gotowane żywcem są przysmakiem kuchni kantońskiej. Takiej części Chin. Kantończycy wierzą, że kocie mięso przygotowane w odpowiedni sposób może leczyć astmę i jest suplementem diety korzystnie wpływającym na stan dróg oddechowych. Jeśli więc się przeziębicie, to zawsze możecie ugotować kota żywcem i go zjeść. Na pewno pomoże. Żartuję. Lepiej sobie zrobić herbatę z cytryną i miodem. Jednak to, co jemy, a czego nie jemy, bardzo często zależy nie tylko od racjonalnych przyczyn, ale również od naszej kultury i wierzeń. Istnieje na przykład bardzo silne tabu spożywania ludzkiego mięsa. A przecież logiczne by się wydawało, że gdy panuje głód tak wielki, że ludzie umierają, to lepiej zjeść tych, co umarli, zamiast kazać umierać kolejnym. Ja bym wolała, żeby moje dzieci mnie zjadły po mojej śmierci, zamiast też umierać.

Ktoś podniósł rękę. Prowadząca udzieliła mu głosu.
– Będziemy się uczyć, jak przyrządzić ludzkie mięso?
– Niestety, nie tym razem. Ale podobno smakuje trochę jak kurczak, więc pewnie tak samo można je przyrządzać. Dziś będziemy robić placki z mąki kory sosnowej, czipsy z kory sosnowej, smażoną szarańczę oraz zupę z pokrzywy. Cukierki z gliny są już gotowe, można się częstować, gdyby ktoś miał ochotę – powiedziała Marcelina i zaczęła chodzić pomiędzy uczniami, rozdając te przysmaki kuchni syberyjskiej i haitańskiej. Nie było wielu chętnych, ale kilka osób się skusiło i zaraz po spróbowaniu wypluło rzeczone cukierki. – Glina nie ma zbyt wielu właściwości odżywczych, właściwie nie ma ich wcale, ale dobrze zapycha żołądek, zmniejszając uczucie głodu. Zjada się ją nie tyle po to, żeby się najeść, co żeby nie czuć się głodnym. Dlatego może należałoby ją podawać osobom na diecie. Niestety, jest dosyć obrzydliwa, o czym niektórzy z was mieli już okazję się przekonać. Ktoś jeszcze ma ochotę?

Reszta, jak się zdaje, uwierzyła na słowo i świadectwo kolegów. Więcej chętnych nie było.
– Podkorze sosny najlepiej zbierać na wiosnę, kiedy jest miękkie. Ale nie zawsze głodni mają możliwość czekania do wiosny. Czasem są głodni już teraz. Zdarzało się, że po przemarszu wojsk przez sosnowy las wyglądał on jak obdarty ze skóry. I rzeczywiście trochę tak było. Aby dobrać się do jadalnego podkorza, należy ściągnąć z drzewa korę. Dopiero potem można oddzielić jadalne podkorze od drzewa. Z takiego podkorza można zrobić coś w rodzaju mąki i dodawać powstałe w ten sposób trociny do chleba. Ale można też robić z niego czipsy. I zaraz tym się zajmiemy. Są jakieś pytania?
– Ile ma pani lat?
– A to ma jakiś związek z tematem? – zapytała Marcelina, choć nie mówiła, że pytania mają mieć związek z tematem.
– Ma pani dzieci?
– Nie mam. I nie wiem, czy bym je zjadła, jeśli o to ci chodzi. Nikt tego nie wie. Ale niektórzy muszą stawać przed takimi wyborami. Warto o tym pamiętać. Jeszcze jakieś pytania?
Więcej pytań nie było, choć niektórzy starsi chłopcy patrzyli na Marcelinę, jakby chcieli ją poprosić o numer telefonu. Zabraliśmy się za gotowanie. Smażona szarańcza była całkiem smaczna, zupa z pokrzyw dawała się zjeść, placki z trocinami również dało się przełknąć. Czipsy z sosny bardziej jednak smakowały jak sosna niż jak czipsy. W domu raczej nie będę sobie ich robił.

Po tygodniu szkoła wyglądała jak pobojowisko. Połowa dzieci w ogóle się nie pojawiła ostatniego dnia, gdy rodzice zorientowali się, co się dzieje. Jedynki oczywiście ciągle przychodziły, ale nie bardzo miały kim zarządzać, więc wybuchały niestanne konflikty o ostatnie obecne szóstki i siódemki. Każdy chciał mieć swojego prywatnego posługacza, więc lała się krew i ślina. Nauczyciele interweniowali, ale było już za późno.

Coś takiego nastąpiło w umyśle jedynek, że posiadanie własnego niewolnika wydawało im się niezbywalnym prawem. Nie potrafiły zrozumieć, że to dzieci takie same jak one i nie powinno się nadmiernie wykorzystywać ich darmowej pracy.

***

Jest to fragment najnowszej powieści Jasia Kapeli Dobry troll.

Książka dostępna w przedsprzedaży 30% taniej!

***

Nie chcielibyście go spotkać na swojej drodze. On was zapewne też nie. Bezczelny, chamski, nielubiany. Zawzięty troll, którego największą pasją jest wkurzanie ludzi. Kłamie, manipuluje, krzywdzi i sieje chaos. A wszystko to wyłącznie dla zabawy. Ale czy na pewno? Choć trolling okazuje się być pokupnym towarem na rynku, a główny bohater odnosi zawrotny sukces medialny i staje się przedsiębiorcą oraz celebrytą, to nie wszystko idzie po jego myśli. Na świecie jest mnóstwo ludzi, którzy nie rozumieją żartów, co z czasem może doprowadzić do tragedii.

W swojej najnowszej powieści znany warszawski imprezowicz obnaża życie mieszczańskiej klasy średniej, udowadnia, że nasza planeta umiera oraz obnaża absurdy religii i prawdziwe oblicze Jana Pawła II, ale przede wszystkim bezczelnie wyszydza i piętnuje brak poczucia humoru naszego społeczeństwa. Czytając, trudno przestać się śmiać.

 

 **Dziennik Opinii nr 125/2015 (909)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Jaś Kapela
Jaś Kapela
Pisarz, poeta, felietonista
Pisarz, poeta, felietonista, aktywista. Autor tomików z wierszami („Reklama”, „Życie na gorąco”, „Modlitwy dla opornych”), powieści („Stosunek seksualny nie istnieje”, „Janusz Hrystus”, „Dobry troll”) i książek non-fiction („Jak odebrałem dzieci Terlikowskiemu”, „Polskie mięso”, „Warszawa wciąga”) oraz współautor, razem z Hanną Marią Zagulską, książki dla młodzieży „Odwaga”. Należy do zespołu redakcji Wydawnictwa Krytyki Politycznej. Opiekun serii z morświnem. Zwyciężył pierwszą polską edycję slamu i kilka kolejnych. W 2015 brał udział w międzynarodowym projekcie Weather Stations, który stawiał literaturę i narrację w centrum dyskusji o zmianach klimatycznych. W 2020 roku w trakcie Obozu dla klimatu uczestniczył w zatrzymaniu działania kopalni odkrywkowej węgla brunatnego Drzewce.
Zamknij