Tu był. Tu ćpał. Tu pił. Jaś Kapela o tym, jak się bawił (i jak zgonował) po dopalaczach.
Dopalacze to takie narkotyki, które nie zostały jeszcze wpisane na listę substancji zakazanych. Niestety ministerstwo regularnie aktualizuje tę listę, wpisując tam kolejne substancje, które mogą wpływać na działanie ośrodkowego układu nerwowego. Zgodnie z rządową definicją za dopalacze można by nawet uznać cukier, herbatę, czekoladę czy gałkę muszkatołową, ale na szczęście te substancje są już na tyle znane i obecne w naszej kulturze, że Państwowa Inspekcja Sanitarna nie zamyka sklepów handlujących tymi niewątpliwie pobudzającymi ciało substancjami.
Za dopalacze zostały uznane m.in. liście kava kava, z których naparem raczył się swego czasu wielki Polak Jan Paweł II. Oczywiście dla Jana Pawła II policja pewnie zrobiłaby wyjątek i odstąpiła od aresztowania, tym bardziej że papież liści nie posiadał, a jedynie je spożywał, i do tego działo się to poza granicami naszego kraju. Ten przykład chyba dobrze pokazuje skalę absurdu i problemu ze ściganiem dopalaczy, które bywają sprzedawane jako nawóz do roślin czy też amulety.
Ministerstwo Zdrowia bierze się za dopalacze w sposób najgorszy z możliwych
czytaj także
Złota era dopalaczy zaczęła się zimą 2008 roku, kiedy to brytyjska firma World Wide Supplements Importer ogarnęła, że w Polsce można legalnie sprzedawać różne dziwne substancje. Pierwszy sklep otworzono oczywiście w Łodzi, gdzie, jak wiadomo, zawsze największy patol. Jak informował tygodnik „Polityka”: „Hummer z hostessami, które rozrzucały ulotki nowo otwartego sklepu z dopalaczami takimi jak zioła i pastylki o działaniu psychodelicznym, euforycznym i energetyzującym, przejechał ulicą Piotrkowską w Łodzi 30 sierpnia 2008 r. Dudniła muzyka, auto skręciło w bramę naprzeciwko siedziby urzędu miasta i zatrzymało się pod szyldem Dopalacze.com. Reklamowy slogan sugerował, że oto przyjechał diabeł”. Właściciel marki dopalacze.com, czyli wspomniana już brytyjska firma, ogłosił, że na wiosnę otworzy sto sklepów na terenie całej Polski. Jak ogłosił, tak też zrobił. Już wkrótce na prestiżowych ulicach największych polskich miast pojawiły się sklepy z szyldem dopalacze.com, gdzie można było nabyć rozmaite artykuły zmieniające świadomość. Rzecznik prasowy firmy uspokajał, że to artykuły dla kolekcjonerów. Szybko się okazało, że w Polsce jest cała masa hobbystów-amatorów lubiących gromadzić różne proszki i tabletki, więc w ślad za brytyjską firmą poszło wiele innych. Wkrótce narkotykopodobne substancje można było kupić równie łatwo jak bułki. Czy można wyobrazić sobie lepszy interes? Wystarczyło wynająć lokal, sprowadzić z Chin lub Wielkiej Brytanii parę wiader proszków i ziół, a interes kręcił się sam. Średniej wielkości sklep miał obroty rzędu 40 tysięcy miesięcznie, z czego właścicielom zostawało 5–7 tysięcy złotych czystego zysku.
Nic nie nauczyła nas walka z narkotykami. Dlaczego tak samo walczymy z dopalaczami?
czytaj także
Sprawą oczywiście od razu zajęła się prasa oraz władze na różnym szczeblu, ale dopalaczowy raj trwał aż do października 2010 roku, kiedy to na wniosek minister zdrowia Ewy Kopacz zamknięto i opieczętowano ponad 1300 placówek tego typu. Podczas inauguracji roku akademickiego w Akademii Sztuki w Szczecinie Donald Tusk, ówczesny premier, ogłosił triumfalnie: „Zespół rządowy z moim udziałem podjął stosowne decyzje i tę kwestię rozstrzygniemy w trybie błyskawicznym, w sposób zdecydowany, żeby nie powiedzieć brutalny. Nie będzie litości dla tych, którzy życie młodych obiecujących ludzi chcą zamienić w piekło uzależnienia”. Oczywiście nie miał racji. To nie narkotyki zamieniają życie młodych, obiecujących obywateli w piekło. Polska to robi. U nas po prostu nie ma zbyt wielu perspektyw dla takich ludzi – nie mówiąc już o tych młodych, którym bozia poskąpiła talentu i perspektyw, a i tak chcieliby fajnie żyć. Co więcej, chociaż wojna z dopalaczami została ponoć wygrana w 2010 roku, najwięcej zatruć odnotowano w roku 2015. Pokazuje to, jak bardzo ją wygrano. Dopisywanie kolejnych substancji do listy zakazanych sprawiło jedynie tyle, że na rynek coraz szybciej zaczęły wchodzić kolejne. Zwykle jeszcze mniej znane i gorzej zbadane.
Właśnie dlatego czasy sklepów z dopalaczami wspominam całkiem miło. Co ciekawe, ćpałem wtedy znacznie mniej niż teraz.
Przedawkowanie to uderzenie w dno? Ty też możesz nie przeżyć
czytaj także
Od kiedy premier Tusk wygrał wojnę z dopalaczami i zamknął większość popularnych sklepów, tak naprawdę zmieniło się tylko jedno – narkotyków nie kupujemy już na mieście, tylko zamawiamy na dowóz. W sumie to nawet wygodniejsze, bo nie trzeba wychodzić z domu.
Ale w czasach świetności dopalaczy wybór był naprawdę wspaniały. Dopalacze, podobnie jak narkotyki, dzielą się na różne odmiany. W Polsce najpopularniejsze były chyba zastępniki trawki, czyli różne zioła zawierające syntetyczne kannabinoidy. Największa sławę zyskał oczywiście Mocarz, bo po kolejnej delegalizacji zachłanni dilerzy postanowili się pozbyć resztek nielegalnej już substancji i zwiększyli stężenie chemii w sprzedawanych ziółkach. W efekcie zatruło się około 150 osób i o Mocarzu usłyszała cała Polska. Takich ziołopodobnych substancji była zresztą cała masa. Pamiętam, jak kupiłem kiedyś gram białego proszku o nazwie AM 2201, który starczył mi na jakieś dwa–trzy lata. Sięgałem po niego tylko wtedy, gdy już naprawdę nie miałem trawki, a czułem potrzebę się odurzyć. Wystarczyło zanurzyć końcówkę papierosa w białym proszku, aby odlecieć dalej niż po jakiejkolwiek marihuanie. Nie mogę jednak polecić takich substancji z czystym sumieniem. Nie tylko dlatego, że mam przyjaciółkę, która po kilku buchach odpłynęła tak bardzo, że przez następne dwie godziny nie było z nią kontaktu. Po prostu nadużywanie syntetycznych kannabinoidów – przeważnie mocniejszych niż normalne – może źle wpływać na pamięć, sprawność intelektualną i generalny dobrostan. Medyczna marihuana jest lepsza.
PiS zmienia prawo narkotykowe: Palisz mocarza? Jesteś przestępcą
czytaj także
Oprócz zastępników trawy w sklepach z dopalaczami można było też nabyć zamienniki amfetaminy oraz piguł. Przez pewien czas legalny był nawet mefedron, który wraz z delegalizacją ustąpił miejsca metafedrenowi, czyli kultowemu 3mmc, aby następnie oddać pola prawie równie wspaniałemu metaklefedronowi, czyli 3cmc, a następnie klefedronowi, czyli 4cmc. Nie wiem, którą z tych trzech rzeczy lubiłem najbardziej, ale chyba jednak 4cmc, bo czyniło mnie najbardziej wrażliwym i empatycznym. Miało działanie mniej speedujące, a bardziej euforyczne, ale w na tyle subtelny sposób, że nie czuło się przemożnej potrzeby wyruchania wszystkiego wokół, tylko po prostu robiłeś się bardziej zainteresowany drugą osobą i wszystkim, co mówiła i robiła.
czytaj także
Choć najpopularniejsze były zamienniki trawki, fety i MDMA, w sklepach z dopalaczami pojawiały się też znacznie egzotyczniejsze używki. Najdziwniejsza przygoda, jaką miałem z dopalaczami, wiąże się z 5-MeO-MiPT, czyli pochodną trypaminy, którą w latach 80. opisał Alexander Shulgin, amerykański chemik i farmakolog oraz jeden z ojców kultury psychodelicznej. Zamówiłem ją sobie przez internet i zgodnie z zaleceniami przeczytanymi na portalu hyperreal za pierwszym razem wciągnąłem mikrokreskę. Nic nie poczułem, więc schowałem to do szuflady i zostawiłem na inną okazję.
Wygrać wojnę z dopalaczami? Jest sposób – dekryminalizacja marihuany
czytaj także
Okazja nadarzyła się jakiś czas późnej, gdy obudziłem się pewnego ranka i nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Po chwili przypomniałem sobie, że przecież mam zachomikowane psychodeliki. Tym razem kreska była znacznie większa niż zalecana na hyperrealu, ale wciąż stosunkowo niewielka w porównaniu z tymi, jakie zdarzało mi się wciągać. Z początku było całkiem miło. Czułem się pełen energii i miłości, a moje ciało drżało od dziwnej stymulacji. Przypominało to trochę kąpiel w bąbelkach. Potem przestało być miło. Zacząłem wierzyć, że zrobiłem coś bardzo złego. Psychodeliki często tak działają, że jak już zaczniesz się w coś wkręcać, to nie możesz przestać. Jestem doświadczonym psychonautą i przeważnie potrafię przekierować moją uwagę na coś innego, ale tym razem faza była za mocna. Po kilku godzinach siedzenia w domu uznałem, że tym razem zjadłem coś tak złego, że wkrótce umrę. Być może wynikało to z faktu, że spożyłem dawkę znacznie większą niż zalecana, ale nakładały się na to również problemy osobiste.
czytaj także
Byłem przekonany, że zaraz wykituję. Do tego stopnia, że postanowiłem się wybrać do pobliskiego Szpitala Praskiego. Niestety tak odleciałem, że nie potrafiłem znaleźć wejścia.
Mimo to dzielnie walczyłem i zaczepiłem panią ochroniarz, której powiedziałem, że się naćpałem i chyba zaraz umrę. Pani skierowała mnie na znajdujący się za rogiem SOR, ale najwyraźniej widziała, że nie jest ze mną dobrze, bo wspaniałomyślnie postanowiła mnie tam zaprowadzić. Przez całą (niedługą) wspólną przechadzkę utyskiwała nad stanem dzisiejszej młodzieży. Cóż, miała trochę racji – naprawdę wtedy przesadziłem.
czytaj także
Na SOR-ze na szczęście była kolejka. Zanim zdążyłem dojść do okienka, w holu pojawiła się policja. Przestraszyłem się, że patrol przyjechał specjalnie po mnie, bo dostali cynk o złym ćpunie w poczekalni. Nie widząc innego rozwiązania, uciekłem z budynku. Tak bardzo się bałem, że schowałem się za pierwszym znalezionym murem. Szybko jednak odkryłem, że wciąż siedzę na terenie szpitala, bo po chwili pojawił się jakiś ochroniarz i mnie stamtąd przepędził. Pobiegłem więc dalej i przykucnąłem pod drzewem. Niestety moja paranoja miała własne życie i ciągle mnie maltretowała. Byłem przekonany, że teraz już wszystkie służby wiedzą, jakim złym człowiekiem jestem i jakie złe rzeczy robię, więc lecą po mnie helikopterami, samochodami i Bóg wie, czym jeszcze. Oczami duszy widziałem brygadę antyterrorystyczną, która już jedzie, żeby mnie aresztować. I leci. Helikopterami oczywiście. Wiedziałem, że już nie ucieknę. Zaraz mnie złapią i wsadzą. Nie wiem, jak długo kuliłem się w kuckach pod drzewem, ale w końcu uznałem, że bezpieczniej będzie wrócić do domu – jeśli już mam zostać pojmany, to przynajmniej na moich własnych warunkach.
czytaj także
Nie pamiętam, jak spędziłem resztę tego dnia. Ale nikt mnie nie aresztował ani nie umarłem. Wszystko to działo się wyłącznie w mojej głowie. Co też oczywiście było ciekawym i pouczającym doświadczeniem.
W tym miejscu chciałbym pochwalić Społeczną Inicjatywę Narkopolityki, która regularnie informuje o sklepach sprzedających fejkowy towar albo substancje niezgodne z opisem (czy moja paranoja była wynikiem złego opisu – tego nie wiem). SIN sprzedaje też niewielkie zestawy, które służą do testowania posiadanych przez nas odczynników. Dzięki temu możemy się upewnić, czy ktoś zamiast 3cmc nie sprzedał nam jakiegoś nawozu.
czytaj także
Niestety nawet jeśli znajdziemy sprawdzonego sprzedawcę w sieci, zamawianie narkotyków przez internet ma kilka wad. Przede wszystkim to, że trzeba się tym zająć odpowiednio wcześniej przed planowaną imprezą. Prochy muszą przecież dojechać na czas, a sami wiecie, jak to bywa z Pocztą Polską. Co więcej, zamawianie kresek bywa opłacalne, ale tylko wtedy, gdy kupimy spore ilości. Najtaniej byłoby oczywiście kupować hurtem, ale na to trzeba mieć odpowiednie środki, których przeważnie nie mam. A nawet jeżeli postanowimy zamówić więcej, niż pozwala na to nasz budżet, potem skończymy z olbrzymią ilością narkotyków w domu. Wtedy pojawia się ryzyko, że zaczniemy wciągać w pojedynkę, zwłaszcza gdy trafi się nam gorszy dzień.
czytaj także
Obecnie w Polsce kary za posiadanie tak zwanych dopalaczy zostały zrównane z tymi, jakie grożą za posiadanie bardziej tradycyjnych narkotyków. Z tego powodu przestało się opłacać eksperymentować. Co nie zmienia faktu, że wciąż łatwiej znaleźć w sieci telefon na gruz/kryształ/proszek z dostawą w dwadzieścia minut niż numer do prawdziwego dilera z normalnymi narkotykami. Tak naprawdę jedyną zmianą wynikającą z nowelizacji ustawy o dopalaczach jest to, że z popularnych serwisów ogłoszeniowych zniknęły oferty sprzedaży pochodnych 3mmc. Niestety znowu trzeba szukać zaufanych numerów, zupełnie jak w czasach, gdy dopalacze nie były jeszcze aż tak bardzo nielegalne.
Oczywiście nie wszyscy sprzedawcy przejęli się zmianami w prawie. Na własne oczy widziałem SMS-a od jednego z dostawców, który głosił: „Chuj z nowelizacjami, drużyna Andrzeja jest zawsze z wami”. No i są. Zawsze przyjeżdżają. Trzeba tylko zadzwonić.
***
Fragment pochodzi z książki Jasia Kapeli Warszawa wciąga. Tu byłem. Tu ćpałem. Tu piłem. Przewodnik po warszawskich klubach, która została opublikowana przez wydawnictwo Czerwone i Czarne.