Przyjęliśmy, że wojna to cena, którą musimy zapłacić za naszą wolność, choć był to bardzo dziwny rodzaj wolności.
Kiedy mama miała sześć lat, jej rodzice wyjechali z Kenii do Wielkiej Brytanii na urlop, zabierając ze sobą dwoje dzieci. Z tej trzytygodniowej podróży statkiem na trasie Mombasa–Southampton i z powrotem mama pamięta jedynie trzy rzeczy:
– Kiedy statek przekraczał równik, przeprowadzano koszmarną ceremonię. Pasażerów zanurzano w wiadrach z wodą i bito zdechłą rybą.
Mama pamięta też postój na Gibraltarze, na który zaciągnęli ją rodzice, by obejrzała magoty.
– Było koszmarnie gorąco, a musieliśmy się wspiąć, by zobaczyć Skałę, oblepioną wronami i tymi złośliwymi, strasznymi małpami.
Trzecie wspomnienie brzmi tak:
– Najgorszy był bal przebierańców. Prowadzono nas po pokładzie wystrojonych w idiotyczne kostiumy. Okropność. Nie znosiłam tego cyrku.
– Dlaczego więc w nim uczestniczyłaś, skoro było tak okropnie?
– Musiałam – odpowiada mama. – Inaczej mnie bito.
– Zdechłą rybą? – pytam.
Mama spogląda znacząco.
– Nie. Chyba że akurat w tej samej chwili przekraczaliśmy równik.
*
No i proszę: mniej więcej trzydziestoletnia mama, której doświadczenia z dzieciństwa niczego nie nauczyły, stroi mnie i Vanessę na doroczny bal u Davisów – imprezę, której być może bym się nie bała, gdyby mama nie wymyślała kostiumów tak pokręconych, że tylko cudem nas nie pozabijały.
– Dlaczego nie mogę wyglądać jak Vanessa? – pytałam.
– Bo nie – odpowiadała mama.
– Ale mnie swędzi – marudziłam.
Olivia miała dopiero cztery miesiące, nie można było jej więc przebrać za nic morderczego, dlatego mama wystroiła ją we własnoręcznie uszyty i ufarbowany pajacyk w kolorach tęczy. Miała uosabiać Lato Miłości. Vanessa była Różą, hipoalergiczną i piękną w różowej spódniczce baletnicy, różowych rajstopach i różowych baletkach. Ja zostałam Nigdy Nie Obiecywałem Ci Różanego Ogrodu – byłam ubrana w starą koszulkę i majtki, wsadzona wraz z głową do beczki po środku owadobójczym, na której mama nakleiła obrazki chwastów wyciętych z „Tygodnika Farmera”.
– Nikt nie zrozumie, za co jestem przebrana – zauważyłam.
– Ci mądrzy zrozumieją – odparła mama. – A teraz się nie ruszaj. Nie chcę ci wydłubać oczu.
Usłyszałam, jak mama nożyczkami atakuje beczkę.
– Chyba mam wysypkę – powiedziałam. – Czuję już bąble.
Mama zaczęła śpiewać:
– „Przepraszam, ale nigdy nie obiecywałem ci różanego ogrodu… Czasem świeci słońce, czasem pada deszcz…” – Pauza i znów gwałtowny atak na beczkę. A potem mama powiedziała do Vanessy: – Idź do kuchni i przynieś mi nóż, Vanesso, dobrze? Poproś July’ego o jakiś ostry.
– Nie mogę oddychać – narzekałam.
– Przestań już, Bobo.
– Nie byłoby ci łatwiej, gdybym to zdjęła?
– Nie, nie byłoby.
– Ale wtedy nie wydłubiesz mi oczu.
– A kto mówił o wydłubywaniu oczu?
– Ty.
– Już nie przesadzaj.
Słyszałam, jak Vanessa wraca do pokoju, szeleszcząc tutu.
– Dziękuję ci, kochanie – powiedziała mama. Zwracała się do jednej z nas „kochanie” tylko wtedy, gdy chciała podkreślić, że w danej chwili drugą córkę traktuje po macoszemu. – Bardzo mi pomagasz.
Nie musiałam wychodzić z beczki, by wiedzieć, że różowe falbanki spódniczki Vanessy się puszą.
– Stój spokojnie, Bobo.
Zobaczyłam błysk noża i dwie jasne szparki na wysokości wzroku.
– Masz je blisko oczu? – spytała mama.
– Nie – odparłam. A potem dostrzegłam szansę na ucieczkę i sprostowałam: – Tak. Bardzo blisko. Tak.
– No to idziemy – rzuciła mama. – Wezmę uzi i się zbieramy.
Wzięłam głęboki oddech.
– Nie chcę iść – oznajmiłam z taką pasją, jaką tylko mogłam wydobyć ze swojego ośmioletniego charakteru. – Wyglądam głupio.
– Posłuchaj – odparła mama. – Jeśli nie przestaniesz, dostaniesz manto.
Kiedy mama poszła po broń, rozważyłam plusy i minusy manta oraz przebrania za beczkę po środku owadobójczym. Uznałam, że na balu będą przecież czipsy i napój waniliowy, a w basenie Davisów nie baraszkują żaby (a przynajmniej nie ma ich zbyt wiele). Bo w naszym zaglonionym basenie żyły dzikie kaczki, skorpiony, tysiące żab, kijanek i czasami nawet waran nilowy. W dodatku miało to być moje ostatnie przyjęcie przed wyjazdem do szkoły z internatem – na zawsze.
– No dobrze – odezwała się mama. Słyszałam, jak sprawdza magazynek w uzi. Mijał pierwszy rok najgorszego etapu wojny o Rodezję i zasadzki oraz ataki na farmerów zdarzały się ostatnio coraz częściej, szczególnie tam, gdzie mieszkaliśmy, na farmie Robandi przy granicy z Mozambikiem. Widoki były tu piękne, ale cała reszta raczej parszywa.
W kwietniu 1966, rok przed tym, jak moi rodzice przeprowadzili się z Kenii do Rodezji, Afrykańska Narodowa Armia Wyzwolenia Zimbabwe (ZANLA) przypuściła atak na siły rządowe, by oprotestować jednostronną deklarację niepodległości od Wielkiej Brytanii, ogłoszoną przez Iana Smitha. Zamieszki szybko i ostatecznie stłumiono. Siedem oddziałów ZANLA zostało wybitych. W oddziałach rodezyjskich nikt nie zginął. Po tym wydarzeniu wojna toczyła się jednostajnie do 1974 roku, tylko od czasu do czasu zdarzały się pojedyncze zasadzki i ataki. W 1974, kiedy w sąsiednim
Mozambiku zakończył się dziesięcioletni konflikt między bojownikami Frontu Wyzwolenia Mozambiku (FRELIMO) i kolonialną Portugalią, rozpoczęła się nowa konfrontacja między rządem FRELIMO oraz wspieranym przez Rodezję i RPA Narodowym Ruchem Oporu Mozambiku. Niedługo potem, jakby przemoc niczym epidemia przeniosła się przez granice, wojna w Rodezji również przybrała na sile.
Oddziały ZANLA stacjonujące w Mozambiku pod przyjaznym partyzantom rządem FRELIMO przechodziły do Rodezji, by podkładać miny i prowadzić ataki. Wojna zaczęła przypominać pogodę: człowiek miał świadomość, iż nic nie może poradzić na jej humory, i tylko od czasu do czasu ktoś rzucał wojenno-pogodowy komentarz: „Kurczę, ależ w tym tygodniu zrobiło się gorąco”.
Przyjęliśmy, że wojna to cena, którą musimy zapłacić za naszą wolność, choć był to bardzo dziwny rodzaj wolności, w której nie wolno było mówić prawdy o rodezyjskim rządzie ani pisać krytycznych wobec niego książek.
W przeważającej większości kraju wolność nie oznaczała również dostępu do chodników, najlepszych szkół i szpitali, dobrej ziemi pod uprawę czy prawa głosu. Z perspektywy czasu wydaje mi się to zupełnie oczywiste, że kiedy rząd mówi o „walce o wolność”, zwykli ludzie tracą niemal wszystkie swoje przywileje, a zyskuje je tylko niewielka grupa u władzy.
– Naboje, szminka, okulary słoneczne. Mamy wszystko. No chodź, Bobo, raz-dwa.
Moje stopy wystawały z dwóch dziur w spodzie beczki.
Trudno mi się chodziło, musiałam drobić niczym pingwin. Rozbawiło to Vanessę, a jej chichot odbijał się echem wewnątrz mojej beczki. Mama, niosąc Olivię na biodrze, pomogła mi przejść przez drzwi po ostrych kamiennych stopniach na werandę.
– Tylko się nie przewróć – rzuciła Vanessa, nie ukrywając złośliwości. W beczce zrobiło się strasznie gorąco, pot lał się do moich i tak już piekących oczu i wzmacniał coraz bardziej swędzącą wysypkę.
– Ugotuję się – jęczałam.
– Jeszcze słowo… – ostrzegła mama.
Przebrnęłyśmy przez podwórko na podjazd, aż do Lucy, pancernego land rovera, wtedy zaś pojawił się problem. Nie mogłam wsiąść przez żadne drzwi.
– O rany – powiedziała mama. – Nieprzewidziany szkopuł. – Zapadła cisza, kiedy zastanawiała się, co zrobić. Wyobrażałam sobie, jak przygryza dolną wargę i marszczy czoło. Kiedy znów się odezwała, wyraźnie nadeszła jakaś inspiracja.
– Wsadzimy ją do tyłu. – I dodała po chwili (oczywiście nie do mnie): – Kochanie, idź proszę po July’ego i Violet. Vanessa zawołała więc July’ego z kuchni i Violet z pralni. Potem zapanowała ogólna wesołość, podczas gdy July i Violet zastanawiali się, jak pani udało się wsadzić młodszą córkę do beczki po środku owadobójczym. Mama im wyjaśniła, że kiedy mnie rodziła (w Anglii), w radiu grali właśnie piosenkę I Never Promised You a Rose Garden [Nigdy nie obiecywałem ci różanego ogrodu], co okazało się prorocze, bo po narodzinach zdecydowanie nie przypominałam róży. (Mama uparcie trzyma się swojej wersji, choć odkryłam, że ta piosenka stała się przebojem Lynn Anderson całe półtora roku po moich narodzinach, nie mogli więc jej puszczać w trakcie porodu).
– Miała żółtą skórę i czarne włosy. Dlatego daliśmy jej na imię Bobo – wyjaśniała mama. – Przypominała małego pawiana.
Violet i Vanessa zaczęły konspiracyjnie chichotać.
– No widzisz? – Mama zwróciła się do mnie. – Violet uważa, że twój kostium jest zabawny.
– Możemy już po prostu jechać? – poprosiłam.
July i Violet złapali mnie za kostki i wrzucili do auta, a ja mogłam tylko sztywno stać w nieszczęsnej beczce. Czułam, że ubranie July’ego jest przesiąknięte zapachem tłustego mięsa przygotowywanego na kolację dla psów, a dłonie i ręce Violet pachną zielonym mydłem do prania, jednak zwykle kojące domowe zapachy tym razem wzmocniły efekt odizolowania i samotności. Psy krążyły wokół i obijały beczkę ogonami. Ich podekscytowane dyszenie sprawiało, że robiło mi się jeszcze goręcej.
– Dobra – rzuciła mama. – Jedziemy. – Wsiadła do land rovera, a Vanessa-kochanie zajęła miejsce pasażera. – Trzymaj małą. – Mama podała Van Olivię, a potem gwizdnęła i kilka mniejszych psów wskoczyło do auta za nami. Land rover potoczył się w dół i podskakując na wybojach, minął sad. Czułam, jak przy końcu podjazdu przejeżdża nad norą, w której mieszkała kobra. Przesunęłam się w bok, kiedy mama skręcała w lewo na główną drogę, na końcu farmy. Wyobrażałam sobie Vanessę lśniącą różem na przednim siedzeniu, jej podskakujące od wiatru długie, jasne kucyki, w które mama wplotła różowe i białe róże zrobione z papieru toaletowego. I wyobrażałam sobie mamę, prowadzącą z psami na kolanach, z bronią wysuniętą przez okno, poprawiającą we wstecznym lusterku włosy i szminkę.
– Nie mogę tu ustać! – wołałam. – Zwolnij! – Ale moje protesty zagłuszył ryk silnika Lucy. Fakt, że w tamtej chwili nikt nie bił mnie zdechłą rybą, nie stanowił specjalnego pocieszenia.
Fragment książki Alexandry Fuller, „Rozmowy pod drzewem zapomnienia”, przeł. Dobromiła Jankowska, Czarne 2014