Mama przyniosła.
Dla ojców i dziadów współczesnej ekonomii (współczesna ekonomia ma więcej ojców i dziadów niż matek i babć) jasne były procesy prowadzące do powstania tego, co składało się na obiad – piekarz musiał wypiec chleb, rzeźnik posiekać mięso, a dostawca zawieźć produkty do sklepów. Tak działał opisywany przez nich rynek. Ale dlaczego matka Adama Smitha gotowała i przynosiła mu jedzenie? Tego teorie rynkowe nie tłumaczyły, to przecież instynkt macierzyński, którego tłumaczyć nie trzeba. Naturalny i oczywisty instynkt kobiet kazał kobietom troszczyć się o kolejne pokolenia mężów i synów przez wieki. Tak jak Adam Smith nie widział pracy swojej matki jako pracy, tak ekonomia zapomniała o pracy kobiet – pisze w Jedynej płci szwedzka dziennikarka Katerine Kielos.
Jesteśmy ludźmi ekonomicznymi – powtarzamy sobie od czasów Adama Smitha. To, co robimy, robimy we własnym interesie. Piekarz wypieka chleb, bo umie to robić i ktoś jest skłonny mu za to zapłacić, a nie dlatego, że troszczy się o nasze puste żołądki. Tak samo kalkulujemy w każdej dziedzinie życia, robiąc to, co uznajemy w danej chwili za najbardziej opłacalne. Ekonomia klasyczna opisała mechanizm funkcjonowania świata nawet lepiej niż religia – nie tylko wszystko, co robimy, ma jakiś sens, ale jest to sens wyzwolony spod krępujących osądów moralnych. Z zasady przecież postępujemy dobrze, jeśli naszą podstawową troską jest dobrobyt nasz i naszych najbliższych. Niezależnie od tego, jaka droga do niego prowadzi, jest w tym wszystkim podstawowa racjonalność i porządek. Ale co z tymi, których praca tak wyjaśnić się nie da? Co z tymi matkami i babciami, które wykonywały pracę domową bynajmniej nie z powodu rynkowej motywacji? Cóż, człowiek ekonomiczny nie jest kobietą. A praca kobiet nie do końca pracą. Tak przynajmniej sobie to tłumaczono.
Kielos pisze: „Mimo że słowo »ekonomia« pochodzi z greckiego oikos, co znaczy »dom«, ekonomiści długo nie byli zainteresowani tym, co dzieje się właśnie w domu. Ich zdaniem natura kobiety, charakteryzująca się samopoświęceniem, związana była z życiem prywatnym, nie miała więc istotnego znaczenia z punktu widzenia ekonomii. Wychowanie dzieci, sprzątanie, pranie, prasowanie, cała ta praca dla własnej rodziny – nie były produktami dającymi się kupić, wymienić czy sprzedać. Nie odgrywały zatem żadnej roli w procesie tworzenia dobrobytu”.
To, że kobiety nieodpłatnie wykonywały pracę reprodukcyjną – związaną z utrzymaniem porządku, wychowywaniem dzieci, przygotowywaniem jedzenia – przez długi czas wyjaśniano za pomocą „instynktów” i „naturalnego porządku”. Gdy jednak kategoriami rynkowymi zaczęto opisywać wszystkie kategorie życia – wraz z nadejściem teorii neoliberalnej – argument z natury przestał wystarczać. „Ekonomiści z Chicago zaczęli szukać odpowiedzi na całkiem nowe pytania, kierując się tą samą logiką ekonomii. Dlaczego ludzie wstępują w związki małżeńskie? Dla własnej korzyści. Dlaczego ludzie zajmują się prokreacją? Dla własnej korzyści. Dlaczego ludzie się rozwodzą? Dla własnej korzyści. Ekonomiści spisali swoje formułki i rozwiązali swoje równania. Spójrzcie tylko – wszystko się zgadza! Jeśli chodzi o kobiety – też!”.
Jeśli wszystko, co robimy ma rynkowy sens, jeśli wszyscy jesteśmy homo economicus, to i kobiety podskórnie wyczuwają logikę rynku, znają jego puls i zostając w domu, też podejmują racjonalny wybór. Dlaczego? Ano dlatego, że skoro na rynku płaci im się mniej niż mężczyznom, to lepiej by to one, a nie mężczyźni, zostawały w domu i zajmowały się dziećmi. Dzięki temu wyjaśnieniu nie trzeba już było szukać pozarynkowych wyjaśnień dla sytuacji kobiet – zamknięcie ich w domu było po prostu opłacalne, i to dla wszystkich! – a i bożek racjonalności był w końcu syty. Ale tych wyjaśnień wcale nie trzeba było szukać na rynku, znamy inne powody, a i problem jest absurdalnie postawiony – twierdzi Kielos.
Po co odwracać kota ogonem i tłumaczyć podrzędną sytuację kobiet jako rozsądny wybór homo economicusa, skoro człowiek ekonomiczny po prostu nie istnieje?
I gdybyśmy się wreszcie z nim raz na zawsze pożegnali, to nie byłoby już potrzeby szukania wydumanych usprawiedliwień dla tego, co można byłoby nazwać po imieniu nierównością i dyskryminacją. Można byłoby oderwać się od uporczywej pedagogiki siły i samolubności. Moglibyśmy w końcu upomnieć się o sprawiedliwszą gospodarkę i mniej zakłamaną ekonomię. Homo economicus został wymyślony jako model (inspirowany Robinsonem Cruzoe, czyli rasistą, któremu się poszczęściło – ironizuje Kielos) i tylko jako model się sprawdza. Gdybyśmy faktycznie nim byli, to nie działałaby żadna gospodarka, nawet wolnorynkowa, bo zbyt zajęci bylibyśmy wydzieraniem sobie wszystkiego nawzajem, żeby cokolwiek zbudować. Nie wszystko robimy dla zysku, a czasem, gdy zaczynamy coś dla zysku robić (jak uczniowie, którym płaci się kieszonkowe za oceny, czy nauczyciele dostający premie za lepsze wyniki ich uczniów), przynosi to skutek odwrotny od zamierzonego.
Figura człowieka ekonomicznego nie opisuje dobrze świata, ale i czemu innemu od początku miała służyć – czytamy w Jedynej płci.
Faktyczną funkcją homo economicusa było usprawiedliwienie nierówności, uprzywilejowanie „męskiej” definicji pracy, utrwalanie systemu i tworzenie miejsca pod kolejne rynkowe reformy. W tej postaci homo economicus prześladuje nas do dziś.
Ta konsekwentnie poprowadzona historia człowieka ekonomicznego – od czasów jego powstania, przez okres niekwestionowanej dominacji, po stopniową, ale wciąż niedokonaną kompromitację – jest największą zaletą książki Kielos. Ale pojawiają się w niej, nie tylko na marginesach, inne, nie mniej interesujące historie, jak (bardzo) zapomniany dziś rasizm szkoły neoliberalnej i (mniej już zapomniany, bo i wiecznotrwały) seksizm. Kielos wspomina choćby teksty Gary’ego Beckera, amerykańskiego ekonomisty i laureata ekonomicznego Nobla, który argumentował, że sklepy, które nie zatrudniają czarnoskórych pracowników, postępują racjonalnie w ramach bieżących uwarunkowań, bo biali klienci i klientki wolą białą obsługę. Opłaca się zatem wynagradzać czarnych gorzej, bo odstraszają klientów. Na dłuższą metę trzeba więc zostawić tę sytuację rynkowi, bo w końcu ci, którzy jednak zatrudniają czarnych (i mniej im płacą), wygrają, bo mają niższe koszty.
Dzięki temu, że Kielos nie boi się sięgać po najróżniejsze źródła – od historii ekonomii, przez zapomniane artykuły i legendy, aż do opracowań Banku Szwedzkiego – Jedyną płeć czyta się jak kilka książek w jednej. I to nie najgorszych. Mamy tu więc i podręcznik ekonomii feministycznej dla początkujących, i polemikę z dogmatami rynku, wprowadzenie w problemy globalizacji, mały traktat logiczny i satyrę. Gdyby nie nieco irytujące pragnienie Kielos, by każdy akapit podsumować chwytliwym sloganem czy zgrabną formułką, czytałoby się te „książki w książce” jeszcze lepiej. Choć niektóre z tych podsumowań są bardzo na miejscu, jak ten: „Ktoś musi być emocją, by on mógł być rozsądkiem. Ktoś musi być ciałem, by on nim być nie musiał. Ktoś musi być podległy, by on mógł być niezależny. Ktoś musi być wrażliwy, by on mógł zdobywać świat. Ktoś musi się poświęcać, by on był egoistą. Ktoś musi przyrządzić ten befsztyk, po to by Adam Smith mógł orzec, że to nie odgrywa żadnej roli”.
Ktoś też kiedyś napisał te wszystkie bajki o człowieku ekonomicznym, i ktoś musiał powiedzieć, że są one bajkami. I nawet jeśli Kielos nie zrobiła tego jako pierwsza, to na pewno udało się jej to w świetnym stylu.
Katrine Kielos Jedyna płeć, przeł. Milena Haykowska, Czarna Owca 2014
Czytaj także:
fragment książki: Człowiek ekonomiczny nie jest kobietą