W 150 rocznicę powstania styczniowego dyskusje wokół niego są dość przewidywalne. Może warto zatem sięgnąć do historii alternatywnych, żeby zobaczyć ograniczenia naszych debat?
Narodowe Centrum Kultury postanowiło uczcić sto pięćdziesiątą rocznicę powstania styczniowego publikacją dwóch książek przedstawiających alternatywne wersje historii tego wydarzenia. W pierwszej, Orle bielszym od gołębicy Konrada T. Lewandowskiego, jesteśmy w alternatywnej Polsce, w której powstanie (przynajmniej z początku) odnosi spektakularny sukces. W drugiej, Gambicie Wielopolskiego Adama Przechrzty, dzięki tytułowemu, ryzykownemu posunięciu polskiego polityka z XIX wieku powstanie nigdy nie wybucha – znajdujemy się w świecie XXII wieku, gdzie historia potoczyła się zupełnie innymi ścieżkami.
Wsteczne zwrotnice
Obie książki uprawiają popularny gatunek „historii alternatywnej”, realizowanej przez NCK w ramach serii Zwrotnice Czasu. Z jednej strony gatunek ten ma na pewno potencjał do tego, by otwierać (także polityczną) wyobraźnię, ukazując możliwości tam, gdzie do tej pory widzieliśmy jedynie konieczności. Z drugiej strony często wpada w pułapkę szalenie konserwatywnego myślenia o historii. Konserwatywnego zarówno w sensie przecenienia roli wybitnych jednostek i punktowych wydarzeń (bitwa, wynalazek itd.), a więc ignorowania szerszych procesów społeczno-ekonomicznych, jak i w wymiarze fantazji, jakie snują. Widać to zresztą doskonale w Zwrotnicach Czasu, gdzie jedną z głównych fantazji, wokół której krąży kilka wydanych do tej pory w serii książek, jest nawet nie tyle Polska bez doświadczenia komunizmu, ile triumfująca Polska międzywojenna w jej najbardziej infantylnej, anachronicznej formie.
Dwie powieści o powstaniu styczniowym nie do końca wpisują się w ten schemat. Choć nie są to (zwłaszcza powieść Przechrzty) dzieła szczególnie wysokich literackich lotów, w ciekawy sposób mimowolnie diagnozują granice współczesnej polskiej wyobraźni historycznej i rodzaj marzeń, jakimi obdarzamy naszą historię.
Styczniowy steampunk
Do książki Lewandowskiego podchodziłem z dużymi obawami. Pisarza kojarzyłem przede wszystkim z serii opowiadań o Radosławie Tomaszewskim, dziennikarzu pisma „Obleśne Nowinki”, drukowanych w „Nowej Fantastyce” w połowie lat 90. – gdy w późnej podstawówce namiętnie czytałem ten tytuł. Jednym z opowiadań była Noteka 2015 – gdzie po tym, jak ówczesny prezydent polski zlikwidował parlament i ogłosił się naczelnikiem państwa, w Polsce interweniują amerykańskie wojska w celu „przywrócenia demokracji”. Na szczęście dzięki pomocy redaktora Tomaszewskiego (w „Obleśnych Nowinkach” marnującego swoje naukowe talenty) i nowatorskiemu wykorzystaniu teorii chaosu w taktyce wojny pancernej polskiej armii udaje się odeprzeć atak.
Obawiałem się, że Orzeł… będzie podobną kompensacyjną fantazją – na szczęście przeżyłem miłe zaskoczenie. Zaczyna się podobnie jak Noteka – tylko w steampunkowej konwencji. Jesteśmy bowiem w alternatywnej rzeczywistości, gdzie w roku 1866 wyzwolone w wyniku udanego powstania Królestwo Polskie (sprzymierzone sojuszem z Francją II Cesarstwa, Danią i Saksonią) toczy wojnę z carską Rosją, wspierając powstania na Litwie i Rusi Białej. Prusy wzięte są w żelazny trójkąt polsko-saksońsko-duńskiego sojuszu, a Wiedeń, obawiając się drażnić Napoleona III, faktycznie pomaga Polsce (choć ceną za to jest pozostawienie Krakowa poza granicami Królestwa).
W świecie powieści Lewandowskiego Emilia Plater nie umiera w 1831 roku w trakcie powstania listopadowego, ale przeżywa, by w 1863 roku objąć jako kobieta-generał dowództwo nad polską armią. Jednak to nie jej dowódcze talenty przesądziły o sukcesie. Jego prawdziwym ojcem jest Ignacy Łukasiewicz, który w powieści Lewandowskiego jest genialnym wynalazcą. Nie tylko ojcem lampy naftowej, ale także procesu udoskonalającego wykorzystanie pary w silniku parowym, wydobywającego z niego nadzwyczajne moce. W oparciu o ten wynalazek Łukasiewicz buduje „twardochody” – napędzane parą, plujące ogniem, XIX-wieczne czołgi. Trzy pierwsze, zbudowane w tajnych warsztatach polskich patriotów, nazwane od imion narodowych wieszczów (Adam, Juliusz, Zygmunt), dają Polsce przewagę, dzięki której w pierwszym impecie powstania Rosjanie zostają wyparci z kraju.
Polska nie tylko wygrywa powstanie, ale staje się ulubienicą całego postępowego świata. Za Łukasiewiczem przybywają służyć jej sprawie inni uczeni (w tym James Clark Maxwell konstruujący na potrzeby polskiego rządu system telegrafu bez drutu). Zaś młodzieńcy z całej Europy zaciągają się, by jako ochotnicy służyć w szeregach polskiej armii.
Przekraczanie fantazji
A jednak cała ta steampunkowa fantazja sypie się w powieści na naszych oczach. Polska nie jest ostatecznie w stanie wygrać wojny z Rosją, geniusz techniczny nie zastąpi różnicy potęg gospodarczych. Amerykańscy czy francuscy ochotnicy mogą zaciągać się do polskiej służby, ale ich rządy w relacjach z Rosją i Królestwem kierują się zimną kalkulacją i twardymi interesami. W grze tych interesów, przy wojskowym i gospodarczym potencjale Cesarstwa, Polska musi przegrać.
Orła bielszego od gołębicy można więc czytać jako – niekoniecznie świadome – przekroczenie fantazji fundującej całą serię Zwrotnice Czasu. Fantazji, że wystarczy jeden genialny mąż stanu, jedna szczęśliwa decyzja, jedna wygrana bitwa czy wyprzedzający swoją epokę wynalazek, by historia wyglądała zupełnie inaczej, a Polska swoje klęski mogła przekuć w sukcesy.
U Lewandowskiego wszystko to wplecione jest w dość konserwatywną wizję metafizyki historii. W pewnym momencie, za sprawą genialnego dziecka przypadkowo znajdującego się w Warszawie (brata Nikoli Tesli), w powieści pojawia się wątek równoległych światów. Pojawia się po to, by zmusić wszystkie postaci powieści, z Trauguttem na czele, do poddania się przemocy zasady rzeczywistości, do uznania konieczności historycznej klęski powstania i tego, że nasz świat (w którym powstanie padło jesienią 1864 roku) to najlepszy możliwy ze światów.
Co też ciekawe, w Orle… feeria wynalazków i technicznego postępu w niczym nie unowocześnia Polski w jej społecznym i politycznym wymiarze. W odrodzonym Królestwie przywrócona zostaje Konstytucja 3 Maja, a korona oferowana saskim Wettynom. Choć polski żołnierz jeździ parowym czołgiem, to mentalnie niczym nie różni się od bohaterów sienkiewiczowskiej trylogii. Opleciony bezprzewodową siecią eterowego telegrafu kraj ciągle tkwi w anachronicznej już wtedy (a dziś jeszcze bardziej) szlachecko-romantycznej formie.
Przychylny sprawie powstania styczniowego Fryderyk Engels przemawiając na londyńskich uroczystościach w rocznicę jego wybuchu powiedział: „Polska […] w 1863 roku ogłosiła podczas powstania, którego rocznicę dziś święcimy, najbardziej radykalny program rewolucyjny, jaki kiedykolwiek wysunięto na wschodzie Europy. Byłoby śmieszne, gdyby – z uwagi na istnienie polskiej partii arystokratycznej – uważać rewolucjonistów polskich za arystokratów dążących do przywrócenia Polski arystokratycznej z 1772 roku. Polska z 1772 roku zginęła bezpowrotnie. Żadna siła nie będzie w stanie wskrzesić jej”.
W Orle… wszystkie rewolucyjne energie, jakie wrzały przed rokiem 1863, jakby wyparowały. W powieści pojawiają się Traugutt, Hauke-Bossak, ale żadnej prominentnej, bohaterskiej roli nie odgrywa już Jarosław Dąbrowski. Udane powstanie od początku jest w prozie Lewandowskiego dziełem bogatych ziemian i mieszczan (finansujących badania naukowe Łukasiewicza) oraz oficerów carskich, którzy używają swoich nabytych w carskiej służbie talentów na chwałę odrodzonej Polski.
Nie istnieje też w Orle… problem chłopski – kluczowa wtedy kwestia społeczna. Manifest Tymczasowego Rządu Narodowego z 1863 roku przewidywał uwłaszczenie chłopów i zniesienie pańszczyzny. Powstańczym władzom z oczywistych przyczyn nie udało się zrealizować tej obietnicy. Faktycznym wyzwolicielem chłopów z Królestwa Kongresowego okazał się car Aleksander II – tak jak wyzwolicielami ich towarzyszy w pańszczyźnianej niewoli w pozostałych zaborach byli król pruski i cesarz w Wiedniu. W powieści Lewandowskiego problem pańszczyzny w ogóle się nie pojawia. Nie wiemy właściwie, czy w odrodzonym królestwie większość obywateli, jak przez wieki, nadal żyje w niewoli, czy wolna Polska jest wolna także dla chłopskiej większości.
Wszystko to na pewno pokazuje ograniczenia konserwatywnej wyobraźni autora. Ale i naszej, narodowej wspólnoty. Bo czy potrafimy sobie wyobrazić taką wersję narodowej historii, w której to sami Polacy dokonują wyzwolenia chłopów i czynią ich pełnoprawnymi obywatelami? Czy potrafimy wyobrazić sobie taką wersję historii, w której sami, zamiast pogrążać się w nostalgicznych fantazjach o „małych rycerzach”, rozbijamy zakrzepłe, anachroniczne, sarmackie formy i tworzymy polską formę naprawdę odpowiadającą wyzwaniom nowoczesności? Czy powieść, w której naczelnik państwa Jarosław Dąbrowski zaprasza po zwycięskim powstaniu do Polskiej Republiki Ludowej Karola Marksa, by ten w spokoju dokończył kolejne tomy Kapitału i pomógł rządowi odrodzonego kraju przeprowadzić reformy społeczne, nie spotkałaby się z instynktownym odrzuceniem polskiej publiczności? Możliwe, że Lewandowski, pokazując – być może, znów, zupełnie nieintencjonalnie – klęskę fantazji o modernizacji bez prawdziwej modernizacji, nowoczesności techniczno-naukowej bez gwałtownych przemian kulturowych i społecznych, robi już wiele?
Operetka w high-tech
W takim przekonaniu można utwierdzić się zwłaszcza po lekturze Gambitu Wielopolskiego Adama Przechrzty. Powieść toczy się w XXII wieku. W wyniku sprytnego ruchu Wielopolskiego nie wybucha powstanie styczniowe, w efekcie Aleksander II ma czas dokończyć swoje reformy. Rosja zostaje potęgą, nie wybucha w niej rewolucja komunistyczna.
W XXII wieku cesarstwo jest nowoczesnym technologicznie i gospodarczo krajem, ciągle rządzonym przez dynastię Romanowów, której przedstawiciele mają o wiele szerszą władzę, niż zakłada to konstytucja, w czym pomaga także szerokie poparcie ludu, na jakie mogą liczyć. W Cesarstwie dominuje arystokracja, panuje kult munduru i wojskowego honoru, autonomią cieszą się Kozacy. Kontrakt płci także wygląda jak żywcem wyjęty z Anny Kareniny. Przeciwieństwem Rosji jest pod tym względem Euroland, gdzie wszystkie narodowości zlały się w multikulturowym kotle, rzekomo demokratyczni politycy są do szczętu skorumpowani, a kobiety (jak kochanka głównego bohatera, przebywająca w Imperium dziennikarka z Eurolandu) rozwiązłe i zdradzieckie. Na wschód od Rosji z kolei mieszczą się komunistyczne Chiny – w stanie ciągłej wojny z cesarstwem.
A co z Polską? Jako takiej jej nie ma. Polacy żyją podzieleni między Cesarstwem a Eurolandem. I w tym pierwszym powodzi się im nad wyraz dobrze. Są najbogatszą, dominującą gospodarczo i politycznie mniejszością, doskonale zintegrowaną z Imperium. Odgrywają kluczowe role w rządzie, polityce, gospodarce, wojsku. Cieszą się narodową i religijną autonomią, choć – bezwiednie – trochę się rusyfikują.
Świat przedstawiony powieści Przechrzty to operetka w wersji high-tech. Carscy oficerowie są szlachetni i honorowi, car jest dobrym, surowym, sprawiedliwym ojcem, Kozacy romantycznymi, egzotycznymi dzikusami, a damy (oczywiście, o ile nie przybywają z Sodomy Eurolandu) damami. Wszystko jak z Zemsty nietoperza, tylko oficerowie noszą polepszające ich wydolność implanty, zamiast gazet jest infranet, zamiast teatru, projektowane bezpośrednio na siatkówkę oka vidy.
U Przechrzty w pełni rozbrzmiewa konserwatywna fantazja o technicznej modernizacji bez prawdziwej nowoczesności, bez związanej z nią politycznej i prywatnej emancypacji. Zakończenie powieści wprost wzywa Polaków, by zamiast z zepsutym Eurolandem związali się z Rosją, oferującą modernizację „suwerenną”, „konserwatywną”, ograniczoną do technologii.
Wykluczona czerwień
W sto pięćdziesiątą rocznicę powstania dyskusje wokół niego są dość przewidywalne. Liberalne centrum narzeka na brak realizmu, podkreślając przy tym szacunek dla powstańców; prawica stawia powstanie jako kluczowy moment dla kształtowania się współczesnej polskiej tożsamości, zarzucając centrum, że nie dość celebrując powstanie, wypiera się przy tym „polskości”. Głosu lewicy w tej sprawie raczej nie słychać. Tak jakby historia powstania była historią białych, jakby stronnictwo czerwonych nie istniało, jakby powstanie nie było częścią polskiej tradycji rewolucyjnej.
Obie powieści wydane przez NCK wpisują się w to rozdanie kart. Przechrzta, zdając sobie z niego sprawę, wybiera wersję historii Polski bez powstania, na rzecz fantazji o modernizacji bez emancypacji. Fantazję, którą podziela większa część liderów naszej opinii publicznej. Lewandowski wypiera pamięć o „czerwonym” komponencie powstania, ale jednocześnie pokazując klęskę tej konserwatywnej fantazji, przynajmniej daje nam jakiś punkt odbicia. Nie dostarcza dającego się zaakceptować mitu powstania, ale przynajmniej podważa dominującą historiozoficzną fantazję.