Wciąż trzymał w ręce cukierek z literą C. I co też mogła ona oznaczać? Czyżby, najbanalniej, było to „C” jak cukierek? Czy może jakieś inne, mniej oczywiste „C”?
Na dworcu głównym rodzice pożegnali go ze łzami w oczach. Chłopiec nie płakał. Był przejęty, wystraszony, ale że godzina była bardzo wczesna, przede wszystkim czuł się senny. W całym oszołomieniu sytuacją największą przykrość sprawiał mu nerwowy pośpiech, z jakim jechali na stację, który wydawał się przecież niczym nieuzasadniony. Wszak pociąg czekał na peronie bardzo cierpliwie. Było w jego żelaznej posturze coś opiekuńczego, co budziło zaufanie. Konduktorzy, prowadząc luźną pogawędkę, spokojnie palili papierosy przy wejściu do lokomotywy. Załadunek pasażerów i ich bagaży następował z dostojną, pełną powagi niespiesznością, prawie nonszalancką, jakby był wypływającym z portu okrętem transoceanicznym. Wszystko to tworzyło klimat przytulnego bezpieczeństwa, a nawet coś więcej. Tak, cała ta kolejowa wielkoduszność obliczona była chyba na to, by roztaczać dyskretne, acz sugestywne zapowiedzi rozkoszy czekających u celu podróży. Nie było w tym więc nic niepokojącego, a poza tym chłopiec nie będzie sam. Przecież pojadą wraz z nim, w luksusowym, paradnym wagonie z przedziałami jak zdobne salony, stryj Leonid, ciotka Sybilla i bratanka Wanda. Nie wiedzieli, jak wiele czasu spędzą w ekskluzywnym zagranicznym uzdrowisku, do którego się wybierali, może tylko stryj miał jakieś co do tego plany, ale się z nimi nie zdradzał. Nikt z nich nie znał ani miejsca, ani kraju, do którego podróżowali. Wybrali się trochę na wariata, ale taki już był stryj Leonid, niepoprawnie kordialny i spontaniczny, wyjaśnili chłopcu rodzice przy pożegnaniu na peronie; z nim każdy dzień to nowa niespodzianka.
Stryj Leonid miał zresztą dodatkowe powody, by być w radosnym nastroju. Spodziewał się za dwa miesiące drugiego syna. Bratanka Wanda dzierżyła koszyk z łakociami, który nigdy nie pustoszał, a ciotka Sybilla nalewała wszystkim do metalowych kubeczków podróżnych swej tradycyjnej nalewki z moreli. A że nalewka miała w sobie niewielką zawartość spirytusu, humory dopisywały im, i to już niedługo po wyjeździe pociągu ze stolicy. Narastał rausz.
Pociąg nie zatrzymywał się na stacjach, trochę tak – myślał z pewną dumą i przejęciem chłopiec – jakby to był tylko ich własny, specjalnie dla nich przeznaczony skład, i wciąż mknął przed siebie, wydając tubalne dźwięki, a konduktorzy tylko raz sprawdzili ich zaproszenia. Nie mieli bowiem ze sobą biletów na ten przejazd, tylko zaproszenia, które przyszły przed czterema dniami pocztą z głównego państwowego urzędu ds. zdrowia i urody. Korytarzem pociągu nieustannie przemierzali szykowni kelnerzy, wożąc na srebrnych wózkach wszystko, co można sobie zamarzyć, smakołyki i używki najlepszego sortu. Nieco dziwne zdawało się co prawda, że nie żądali pieniędzy za te delikatesy – suszone figi w miodzie, wyborną kawę i herbatę, szampana, czekoladę, trufle, cygara, przepiórcze jaja, kawior itd. – zamiast nich woleli coś na wymianę, co zawsze z wielką skromnością wskazywali palcem, a to futrzaną etolę z oposów ciotki Sybilli, a to sygnet stryja Leonida, a to wreszcie złote pióro małego Fernanda, którym trzeba było zapłacić za serwetki po posiłku. Ceny zdawały się wygórowane, ale tak to właśnie – tłumaczyli sobie podróżni – bywa podczas luksusowych wyjazdów, ceny na nich mogą być wyśrubowane wręcz niewiarygodnie. Zresztą, stryj Leonid zdawał się nie przywiązywać do tych wydatków większej wagi, w rzeczy samej, lekce je sobie ważył.
Zasadniczo uważał, że należy przyspieszać obieg, wzmagać wymianę. Był materialistą, ale w zupełnie niecodziennym sensie, inaczej niż większość tych, którzy hołdują materii ze względu na opór, jaki ona stawia, trudności, których nastręcza, męczarnie, do jakich prowadzi, i dlatego ją akumulują. On wolał w niej widzieć coś lekkiego, w jej nietrwałości dostrzegając szansę na wolność raczej niż ciężar życia, nie potrzebował więc niczego na stałe i z chęcią upłynniał rzeczy, ceniąc ich przepływ bardziej niż solidność, przemianę bardziej niż trwanie. Nie przywiązywał się do niczego i nawet najdroższych sobie rzeczy bez żalu się pozbywał. Miał na ten temat własne teorie, które jedynie na ciotce Sybilli nieodmiennie i za każdym razem od nowa wywierały potężne wrażenie, gdy z poczuciem pewnej niewymuszonej wspaniałomyślności po raz kolejny je wygłaszał.
Reszta rodziny słuchała tych rozważań z pobłażliwym półuśmiechem, wszyscy dobrze znali niegroźne wariactwo stryja. „Materia jest najbierniejszą i najbezbronniejszą istotą w kosmosie – twierdził. – Każdy może ją ugniatać, formować, każdemu jest posłuszna. Wszystkie organizacje materii są nietrwałe i luźne, łatwe do uwstecznienia i rozwiązania. Nie ma żadnego zła w redukcji życia do form innych i nowych. Zabójstwo nie jest grzechem. Jest ono nieraz koniecznym gwałtem wobec opornych i skostniałych form bytu, które przestały być zajmujące. W interesie ciekawego i ważnego eksperymentu może ono nawet stanowić zasługę” – mawiał stryj, a jego gołębie spojrzenie i tubalny głos potrafiły sprawić, że nawet w słowie „zabójstwo” nie pobrzmiewało słuchaczom nic alarmującego; nikt tak jak on nie potrafił słowa owego wymówić tonem takim, jakim ktoś inny powiedziałby „marzenie” czy „motyl”.
Pociąg pędził, a oni nie tracili dobrego humoru, słuchając kolejnych objaśnień stryja. Raz na jakiś czas zaglądał do ich przedziału kierownik pociągu i salutując zamaszyście, pytał, czy im czego nie brak, albo ze staroświecką uprzejmością zapraszał wieczorami do przedziału rozrywkowego na występy prestidigitatorów, akrobatów, tancerzy, połykaczy ognia oraz miotaczy rózg. Mieli jechać dość długo, parę dni i parę nocy, kolej proponowała im więc, jako tym pasażerom, na których szczególnie jej zależało, program rozrywkowy na ambitnym poziomie. Tak zapewniał kierownik pociągu za każdym zjawieniem się, dodając też zawsze, że pociąg jedzie zgodnie z rozkładem, względnie, że „nadrabia właśnie kilkuminutowe spóźnienie”. Trzeba było przyznać, że naprawdę się o nich troszczono w tym pociągu, stryj nie przestawał z podziwem komentować tego, jak wielki postęp dokonał się w dziedzinie transportu szynowego, który zwykł dotąd cenić niżej niż automobilowy.
Z początku zresztą, nieco onieśmieleni tak wysokim poziomem obsługi – którego ostatni wzrost łączył się przecież z okupacją kraju, więc odbierali go z mieszanymi uczuciami – woleli nie korzystać z proponowanych przez kierownika pociągu atrakcji. Jednak ów nie przestawał namawiać i zachwalać planowanych co wieczór występów. Byłby nawet gotów, zadeklarował za którymś razem, gdyby dorośli się zgodzili zaprowadzić na nie samego chłopca. Co zaproponował z tak ujmującym uśmiechem, że nie można już było odmawiać. Zresztą, to na pewno umili małemu podróż. Więc Fernando dał się w końcu skusić i, żegnany śmiechem i całusami przez obie panie, które tak oddanie mu matkowały (wolały jednak nie iść z nim, żeby nie narazić się na dodatkowe koszty, których można się było spodziewać, ale o które z dumy nie chciały zawczasu spytać), poszedł z kierownikiem pociągu. Ten, wziąwszy go za rękę – a wnętrze dłoni miał wilgotne i zimne – poprowadził go bardzo długimi korytarzami, przez wiele wagonów, tak wiele, że chłopiec stracił rachubę, do wagonu teatralnego, gdzie, jak się okazało, czekało już na widowni wiele innych dzieci.
Kierownik usadził chłopca na miękkim fotelu i zniknął, a po chwili uniosła się kurtyna i zachwyconym maluchom ukazał się Maestro w białym kapeluszu i czarnoksięskiej pelerynie z dwoma czarnymi piorunami. Zdjął kapelusz i pokazał dzieciom jego puste wnętrze, a potem postawił go na rozkładanym stoliczku. Zrobił kilka ruchów różdżką i uniósł kapelusz: oczom zdumionych widzów ukazała się smutna szmaciana laleczka. Dzieci westchnęły z przejęcia, najmniejsze zaczęły nawet cicho chlipać, tak smutna ona była. Ale Maestro znał wiele zdumiewających sztuczek i mały Morales bawił się świetnie, patrząc, jak z kapelusza wyłaniają się rozmaite rzeczy albo w nim znikają: błyskawice, złote zęby, srebrne łyżki, binokle, zegarki na łańcuszku, peruki, pejcze, nożyczki i wiele innych niesamowitych przedmiotów. Na końcu wszystkie dzieci dostały od mistrza po cukierku; był to niebieski cukierek z literką C. A gdy po występie kierownik odprowadzał Moralesa do przedziału, mały, który wciąż trzymał w garści niebieski cukierek, zapytał o miasto, do którego wiózł ich pociąg. To piękne małe miasto na prowincji, zapewnił kolejarz. Jest tam mnóstwo dzieci i wolno im się cały czas bawić, bo dorośli ich wcale a wcale nie pilnują. Sam zobaczysz, mały, że to najprzyjemniejsze miejsce pod słońcem.
Chłopiec wprost nie mógł się już doczekać granicy, a i rodzina często zastanawiała się nad tym, jak też skomplikowana może być procedura jej przekroczenia, więc wszyscy zdziwili się niemało, gdy któregoś ranka, po przebudzeniu, skonstatowali z charakteru krajobrazu, zupełnie dla nich nowego i nieznanego, że oto są już od jakiegoś czasu w głębi nowego kraju. Mijali w pędzie stacje o niezwykle brzmiących nazwach, jak Szprotawa, Mrzygłód czy Falęty. Nie było żadnej kontroli granicznej, nikt nie sprawdził paszportów ani bagaży. „Dziwne to wszystko” – mruczał co i rusz wuj Leonid. „Wygląda na to, że to już Niekraina”. W końcu jednak pogodził się z tymi osobliwościami – choć nie bez źle skrywanego niepokoju – i zaczął studiować przewodnik turystyczny. Szeroko i ze znawstwem były w nim omówione najbardziej żywotne kwestie, jak kultura, historia, sztuka i obyczaje dnia codziennego w Niekrainie. Szczególną uwagę wuja zwrócił zwłaszcza fragment dotyczący śmiechu. Otóż był on w tym państwie największym tabu, przewodnik przestrzegał przed nim podróżnych z emfazą. „Niekraińcy uważają śmiech – odczytał wuj na głos całej rodzince – zwłaszcza śmiech wesoły i donośny, za coś bardzo intymnego, wstydliwego; co do zasady grzesznego. Obwarowany jest wobec tego licznymi zakazami i konwenansami. Dopuszczalny i niebudzący podejrzeń jest właściwie tylko śmiech w domowym zaciszu, niezbyt donośny, w rodzinie – ale i tak pod warunkiem, że nie śmieją się dla samego śmiechu, a dla wyrażenia sobie czułości i oddania. Zakazany jest śmiech w miejscach publicznych i w towarzystwie obcych, a także śmiech dorosłych z dziećmi i młodzieżą.
Jeśli chodzi o same dzieci, to u nich śmiech uważa się za niewinny, a jednocześnie surowo zwalcza od pewnego wieku. Wielu zresztą uważa, że dzieci po prostu nie przejawiają skłonności do śmiechu, która ujawnia się dopiero później. W żadnym razie nie należy śmiać się, ani nawet wspominać o śmiechu, w towarzystwie osób wyższej rangi, starszych oraz kapłanów, którzy ślubują w tym względzie czystość i nie śmieją się nigdy, przynajmniej oficjalnie. Kto łamie ten zakaz, w najlepszym razie wystawia sobie opinię osoby wulgarnej, w najgorszym zaś – naraża się na represje…”. „Cóż, co kraj, to obyczaj” – skomentowała sentencjonalnie ciotka Sybilla. „Trzeba będzie pilnować się, aby nikogo tu nie obrazić”. Miny im wszystkim nieco zrzedły, bo wesołość i skłonność do śmiechu była u nich czymś rodzinnym.
W końcu po paru dobach dojechali na miejsce. Było to w samym środku nocy. Kiedy wysiedli na peron, usłyszeli psy szczekające w mroku. Stryj Leonid spojrzał na swój zegarek: wierny Schaffhausen (a była to jedyna cenna rzecz, jaka mu po podróży została, bo wykosztowali się w jej trakcie ponad wszelkie spodziewanie – udało mu się go zachować przez nieuwagę szarmanckich kelnerów, którzy z pewnością byliby mu zań sprzedali porcję świeżych ostryg albo koniak) precyzyjnie i spolegliwie powiadomił go, że dochodziła trzecia rano. W oddali turkotał wózek tragarza, który odwoził ich walizki i sakwojaże. Zaskoczyła ich ta jakże sprawna organizacja, bowiem ani stryj, ani ciotka, ani bratanka nie zdążyli nawet wydać w tej sprawie jakichkolwiek poleceń nikomu z obsługi. Ruszywszy wzdłuż peronu, nie uszli nawet pięćdziesięciu kroków, gdy zatrzymał ich równie uprzejmie, co stanowczo lekarz w pięknym, obcisłym czarnym kitlu z wyszywanym na piersi srebrnym wężem, emblematem medycyny.
Państwo pozwolą, że się przedstawię, rzekł doktor, a po wymowie oraz ruchach dłoni znać było od razu, że to nie pierwszy lepszy medyk, lecz ktoś, kto w świecie medycyny wyrobił już sobie renomę. Zapewne był to sam ordynator lub co najmniej wiceordynator placówki. Miał pięknie przystrzyżony, szpakowaty zarost i mądre spojrzenie, które nawet w świetle dworcowej latarni zdradzało głębię, obycie, kulturę; w jednym oku zatknął sobie monokl, nieomylną oznakę szlachetnego tradycjonalizmu. Ciotka Sybilla, bardzo wrażliwa na oznaki klasy i szyku, przyglądała mu się urzeczona. W lewej dłoni trzymał szpicrutę schowaną pod ramieniem. „Doktor medycyny Mengele” – stuknął po wojskowemu obcasami. „Pan Leonid Morales, jak mniemam” – zwrócił się do stryja, któremu to rozpoznanie wyraźnie pochlebiło i rozpogodziło go. „Pani Wanda i pani Sybilla”. Ponownie stuknęły obcasy i obie damy zostały ucałowane w dłonie. „I mały Fernando” – poklepał chłopca po policzku. „Jakże miło mi was widzieć. Witajcie. I proszę, mówcie do mnie: doktorze Józefie. Czekaliśmy na was. Tak, urząd uprzedził nas, że dostaliście zaproszenia. To wspaniała chwila, od dawna chciałem was poznać. Zapraszam na badanie”.
Stryj Leonid co prawda delikatnie zaprotestował, cała czwórka była dość wycieńczona bardzo długą podróżą, więc może najpierw udaliby się do pokojów, a na badanie udadzą się rankiem, po śniadaniu, ale Mengele uśmiechnął się wyrozumiale, jak ktoś, kto przyzwyczajony jest już do wszelkich kaprysów swoich pacjentów i traktuje je z nieskończoną wręcz wyrozumiałością. „Rzecz w tym, żeby przeprowadzić badanie natychmiast i od razu dobrać właściwą kurację”. „Ach, to może zaczekać – odezwała się ciotka – raczej nic nam nie dolega, czujemy się dobrze, więc chodzi nam raczej o wypoczynek niż kurację”. Ale doktor uśmiechnął się raz jeszcze wspaniałomyślnym, pobłażliwie ojcowskim uśmiechem. „Droga pani, wszyscy na coś chorujemy, choć czasem nawet o tym nie wiemy” – rzekł sentencjonalnie, akcentując swoje słowa dyskretnymi poruszeniami szpicruty. „Od wyników badania, które, zapewniam, nie będzie dla państwa bardzo uciążliwe, zależy to, jakie przydzielimy wam miejsca. A może od razu będzie trzeba was skierować do kąpieli błotnej? Niektórzy z naszych kuracjuszy potrzebują terapii właściwie z miejsca. Zwłoka w takich sytuacjach może być stratą cennego czasu i zasobów państwa. Zresztą, będzie to tylko badanie rąk. Niech więc łaskawi państwo nie dają się prosić”. „Hm, czy to wojskowa placówka?” – zapytał wówczas stryj, choć było to tylko obliczone na formalny protest. Doktor jednak, jakby za punkt honoru poczytywał sobie komfort swoich gości, odparł bardzo rzeczowo i wręcz z ugrzecznieniem: „Proszę nie zapominać, że po totalnej militaryzacji nie ma już różnicy pomiędzy armią i resztą świata”.
„A czy pan doktor bawi się z wężami” – spytał wówczas mały Morales, bo to pytanie, sam nie wiedział czemu, jakoś mu się nasunęło. „Tak, mój mały, bawię się z wężami i jeśli zechcesz, to ci pokażę. Ale chodźmy szybko do pokoju badań, moje asystentki niecierpliwią się na wasze przyjęcie. Waszym bagażem już się zaopiekowano. Zapraszam”.
Poszli więc szybko do wyjścia z peronu, bo skoro miała to być tylko pomniejsza i niezbędna formalność, dalszy sprzeciw wyszedłby na impertynencję. Doktorowi najwyraźniej bardzo na tym zależało. Wciąż szczekały niewidzialne psy. Mały Morales pomyślał wtedy o niebieskim cukierku z literą C. I nagle ogarnęło go przerażenie. Zapomniał swego cukierka z pociągu. Popędził z powrotem do wagonu. Lokomotywa co i rusz pogwizdywała, sugerując rychły odjazd; chłopiec biegł jak oszalały. Pędził ze wszystkich sił. Jak najszybciej, z powrotem do pociągu! Nie chciał spędzić wakacji w tym miasteczku. Było tu ponuro. Jednak pociąg zaczął odjeżdżać, coraz szybciej i nie dało się go już dogonić. A gdy odjechał, odsłonił na drugim peronie inny pociąg, towarowy, pełen stłoczonych dzieci, tak małych albo i mniejszych niż mały Fernando. Okazało się więc, że uciekać nie ma dokąd. Nie chciał jechać z tymi dziećmi, które wyglądały na wygłodniałe i dzikie. I na dodatek milczały. Miały wyświnione ubranka i okropne berety i wpatrywały się w Fernanda – w jego ładnym, schludnym marynarskim stroju, błyszczących lakierkach – ze zdumieniem i łakomstwem, gdy stanął tuż przed nimi jak wryty. Jakby gotowe były go zjeść. Ich wielkie oczy pożerały go. Na szczęście wejście do wagonu było zakratowane. A już po chwili pojawili się dwaj panowie w strojach supermanów. „No, dokąd to uciekasz?” – zapytali żartobliwie i wzięli chłopca z obu stron za ręce. „Chodź, pójdziemy się pobawić. Twoi opiekunowie już dawno sobie poszli, a ty jesteś w lesie, mały. No, dawaj!”. A byli to kulturyści, potężni, i mały Morales właściwie nie szedł z nimi, tylko unosił się w powietrzu. Było to równie przyjemne, tak lecieć, jak straszne, i to straszne tą najbardziej straszną grozą spadania w bezdenną przepaść, w jaką spada się w niektórych snach. A dwaj potężni panowie rozpędzali się i wkrótce zaczęli biec truchtem. Nie mógł uwierzyć, że stryj, ciotka i bratanka nie zaczekali nań. Po prostu poszli sobie, zostawiając jego doprowadzenie supermanom. To do nich niepodobne. Ale tak było, nigdzie na zupełnie teraz opustoszałym peronie nie było ich widać. Powoli zaczynało robić się szaro i w oddali dostrzegł zabudowania pośród topól. Wciąż zbliżał się do nich w tempie truchtających supermanów.
W końcu dobiegli do jednego z ceglanych budynków. Na majdanie przed jego frontem stał nieruchomo przerdzewiały kołogniot. Po ganku zaś przechadzał się wartownik w hełmie. Przepuścił ich serdecznie, a oni pobiegli z Fernandem na piętro do gabinetu zabiegowego, gdzie czekały już dwie pielęgniarki oraz doktor Józef. Wszyscy byli w świetnych, jowialnych wręcz humorach, doktor chyba właśnie opowiedział jakiś całkiem sprośny dowcip, a pielęgniarki, wciąż jeszcze bardzo rozbawione i połechtane, puszczały oko (obie były błękitnookie) do supermanów, nieco się przy tym mizdrząc. Ubrane były w elastyczne białe sukienki przed kolano, a na gołych nogach miały białe pantofle na wysokich obcasach, tak wysokich, że można się było zastanawiać, jak udaje im się utrzymać równowagę. A jednak stąpały bardzo mocno po ziemi. Obie miały też długie i gęste blond włosy, splecione w warkocz, a na czepkach czerwone krzyże, które jednak bardziej wyglądały jak poziome x. Supermani uwolnili z uścisku Fernanda i wyszczerzyli się do pielęgniarek. Ale te musiały się teraz na rozkaz doktora zająć badaniem małego. Jedna ujęła prawe ramię chłopca i, położywszy je na wysięgniku, przypięła pasami, podczas gdy druga zbliżyła się doń ze specjalnym dłoniomierzem i zaczęła skrupulatne pomiary całej kończyny, dyktując przy tym wyniki doktorowi, który zapisywał je skrzętnie w podzielonej na całe mnóstwo rubryk tabeli. Mierzyła długość, średnicę i obwód każdego palca, kąty nachylenia kości, wielkość łokcia. Tymczasem pierwsza, chwilowo niezajęta, wymieniała miny z supermanami, którzy przyglądali się całemu badaniu z uciechą, jednak bardziej zajęci byli dziewczyną niż małym. Zresztą, były to dla wszystkich rutynowe czynności, toteż nikt nie przywiązywał do chłopca jakiejś ogromnej wagi. Nikt nie zauważał, że Fernando drżał z przerażenia.
Chciałby wiedzieć, gdzie podziali się stryj i ciotka. „Nie bój się. Już dawno są w kąpieli” – poinformował go bardzo sympatycznie i opiekuńczo doktor Józef, nie odrywając oczu od tabeli, i chłopiec natychmiast wyczuł w tym jakąś ostentację, zwłaszcza słowa „w kąpieli” zdawały się aż nadto dobrze dobrane. „A my, w ich zastępstwie, zajmujemy się chyba tobą bez zarzutu?” – dodał żartobliwie doktor. – „Czy może uskarżasz się na nasze usługi? Nie ma się czego bać, mój mały. Bądź dzielny, za chwilę dołączysz do rodziny. Jeszcze tylko chwila. Badanie dobiega końca”. Była to jednak nieprawda, bo po dłuższej chwili uwolniono jego rękę tylko po to, by zbadać drugą. Supermani wymieniali z jedną z pielęgniarek całusy na odległość, podczas gdy druga podawała co chwila liczby, wciąż się przy tym rozpraszając, bo wcale nie chciała mniej niż koleżanka uszczknąć z tej zabawy i zdawała się wyraźnie o nią zazdrosna. Obie były co prawda olśniewająco piękne i supermani na pewno nie gardzili tą bardziej z nich zajętą tylko dlatego, że dyktując wyniki pomiaru doktorowi nie mogła posyłać im całusów, ale ona widocznie czuła się z tego powodu stratna w stosunku do koleżanki. Choć zapewne, jak można się było łatwo domyślić, zamieniały się przy kolejnych badaniach rolami, bowiem doktor Mengele wyglądał na sprawiedliwego przełożonego. (Chłopcu serce biło jak szalone, chciałby już zobaczyć rodzinę, chciałby zobaczyć ich za wszelką cenę, a przecież wiedział, że żadna skarga nie pomoże i że tamci nie powinni wiedzieć, jak bardzo się boi, i wstydził się, wstydził, płonął ze wstydu, czuł się tak, jakby stał tam obnażony, choć nie był nagi, a przecież tak właśnie się czuł. Na zewnątrz wciąż ujadały psy, szczekały bez wytchnienia.)
Wreszcie badanie się skończyło i uwolniono jego rękę, co trochę go uspokoiło. Doktor rozważał przez chwilę wynik i skinął. „Podejdź tu, mały” – rzekł tubalnie znad okularów (teraz miał na nosie zwykłe okulary w miejsce monokla, którym najwyraźniej chciał tylko zrobić wrażenie na świeżo przyjezdnych). – „Hm. Doskonały pomiar. Jesteś okazem zdrowia i siły, przyjacielu. Pełna oburęczność. Jesteś jednym z nas. Dobrze. Przepiszę ci wobec tego terapię ziemną. Dostaniesz zaraz konkretny przydział. Umiesz kopać dołki, jak mniemam. Wykopiesz sobie zatem dołek w miejscu wyznaczonym na terenie obozu zdrowia, a potem asystent cię w nim zasypie” – objaśnił dobrodusznie doktor Józef. „To ci bardzo dobrze zrobi”. „Ależ ja nie jestem chory, proszę pana!” – zaprotestował cicho mały Morales. „Doktorze Józefie! Ileż razy mam powtarzać, że dla przyjaciół jestem doktorem Józefem?!” – Mengele wpadł nagle w furię i walnął pięścią w stół; przez moment wydawało się, że pęknie mu twarz. Mimo to uspokoił się równie szybko, a na jego oblicze wrócił serdeczny uśmiech. „Tak, no właśnie, przepisałem ci terapię dla zdrowych. Nie ma bowiem takiego zdrowia, które nie mogłoby być jeszcze zdrowsze. Zdrowie i dbałość o nie, czyli doskonalenie zdrowia, hartowanie, są naszym obowiązkiem” – ciągnął doktor pedagogicznie. „Obowiązkiem wobec samych siebie i naszej natury zwierzęcej, jak i obowiązkiem wobec państwa, którego zasobem jesteśmy i które niejako oddaje nam samych siebie w dzierżawę, abyśmy hodowali nasze ciało dla dobra państwa, w ten bowiem sposób dbamy o jego podstawowe zasoby. Nie wiem, czy ten wywód jest dla ciebie, chłopcze, w pełni zrozumiały, gdyż, jak wiem, jesteś zaledwie uczniem szkoły elementarnej. Ale, tak czy inaczej, takie jest prawo. A ono obowiązuje niezależnie od tego, czy je rozumiemy, czy nie. Kopanie czyni zdrowym. Zatem przyjmij, że przybyłeś tutaj po to, aby hartować zdrowie. Prace fizyczne zaś są na to najlepszym, tradycyjnie znanym i kultywowanym sposobem. Zobaczysz, że to dobra zabawa”.
Doktor wypełnił formularz skierowania na terapię i zawołał: „Magnus!”. Do gabinetu wbiegł jeden z supermanów (mały Morales nie wiedział, który) i stanął na baczność. „Odprowadzić naszego małego pacjenta Moralesa Fernando na stanowisko terapeutyczne. Tam procedura standardowa” – wydał rozkaz doktor Mengele. „Tak jest!” – odrzekł Magnus. „Ale najpierw pod prysznic”. „Tak jest!” – odrzekł Magnus. „Aha, i niech mu zagrają, gdy będzie kopał. Muzykoterapia. Na aulosie i na tamburynie niech mu grają. I niech mu tańczą, też”. „Tak jest” – rzekł Magnus.
Wciąż ujadały psy, gdy Magnus prowadził chłopca pod prysznic. Tam, w poczekalni, kazał mu się rozebrać. Kiedy chłopiec wrócił cały mokry, jego ubrania już nie było. Czekał na niego tylko świeży biały ręcznik. Ubranie poszło do prania. „Ale tam, gdzie idziemy, będzie bardzo ciepło, więc nie będziesz potrzebował ubrania” – zapewnił go Magnus. „Wytrzyj się i idziemy”. „Nie” – powiedział chłopiec. „Zapewniam cię, że odzyskasz ubranie, gdy tylko zostanie zdezynfekowane”. Mały Morales był coraz bardziej zrozpaczony. „Nie, nie, nie”. „Nie mazgaj się, idziemy. A, już wiem. Pewnie o to ci chodzi?” – Magnus wyjął z kieszeni błękitny cukierek z literą C. „Tego ci było żal? No, to trzymaj. Zatrzymałem go dla ciebie. A teraz pochyl głowę, nałożę ci obrożę”.
I chłopiec, całkiem nagusieńki, został wzięty przez Magnusa na smycz i postąpił za swoim opiekunem. Wyszli z budynku i skierowali się przez zamglony zagajnik. Uszli dobre kilkaset kroków pośród brzóz i mgły. Zaczął padać czarny śnieg i psy nagle przestały ujadać. Chłopiec pomyślał, że pewnie ułożyły się do snu, zrobiło się tak cicho; słychać było tylko oddech i kroki. Ale w pewnym momencie dało się słyszeć rzewne i ciche dźwięki aulosu. Dobiegały z oddali, choć jednocześnie jakby i z bliska. Magnus nakazał mu teraz iść przed sobą. Wciąż trzymał go na smyczy. Szli dalej. Wreszcie Magnus rzekł: „Stój!”. Chłopiec stanął na krawędzi świeżo wykopanego dołu i powoli się odwrócił. Trzymając w ustach pół papierosa i skracając w dłoni długość smyczy, superman podszedł z jakąś dziwną, ostentacyjną niedbałością i zepchnął go jednym mocnym, ale i nonszalanckim ruchem w dół; chłopiec zleciał na samo dno, turlając się po piasku, razem ze smyczą. Zaraz potem nad krawędzią dołu pojawili się tancerze; trzymając się za ręce w jednym rzędzie, wymachiwali nogami jak jeden mąż, jakby tańczyli kankana w zwolnionym tempie; uderzali w ziemię – i osypywała się na niego ziemia. Magnus też umiał nieźle machać łopatą, bo przybywało jej w niesamowitym tempie. Morales był śmiertelnie przerażony. Do końca nie mógł jednak uwierzyć, że to nie jest terapia. Po co mieliby go zasypywać? Przecież był jednym z nich… Pełna oburęczność!! Czyż nie tak zawyrokował doktor? A poza tym, czyżby doktor go oszukał, mówiąc, że sam wykopie sobie dołek? Ach, czyli to była gra na czas? Chcieli stworzyć w nim złudzenie, że ma tyle czasu, ile zajmie kopanie dołka. A tymczasem dół był już wykopany, aby go zupełnie zaskoczyć. I teraz jest za późno na jakikolwiek ratunek. Ach, jakże to chytrze przemyślane, cała ta procedura. Z tego dołka już nie wyjdzie.
Wciąż trzymał w ręce cukierek z literą C. I co też mogła ona oznaczać? Czyżby, najbanalniej, było to „C” jak cukierek? Czy może jakieś inne, mniej oczywiste „C”? Jakieś tajemnicze, niosące całą szkatułę sekretów i zagadkowych huraganów? Co też mógł mieć w sobie ten cukierek? Chłopiec włożył go do ust.
Fragment książki „Schulz. Przewodnik Krytyki Politycznej”, która ukazała się właśnie nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.