Andrzej Bart, Michał Cichy, Grażyna Jagielska – w Czytelni KP co miesiąc piszemy o książkach, które czytamy. O tych, które chcemy polecić lub przed którymi chcemy ostrzec.
Andrzej Bart, Bezdech, Wydawnictwo W.A.B. 2013
Bezdech to po pierwsze genialny scenariusz, który stał się – mimo licznych przeszkód i kłód pod nogi – podstawą genialnego telewizyjnego spektaklu, w którym zgrali najlepsi polscy aktorzy, ze szczególnym uwzględnieniem Bogusława Lindy, a także Tadeusz Konwicki we własnej osobie.
Bohaterem jest bardzo znany reżyser polski mieszkający w USA, który w sennej malignie wraca do Polski i rodzinnego miasta i spotyka po drodze różnych ludzi – byłe kochanki, kolegów, porzuconego syna – którym daje do zrozumienia, że umiera. Oraz prowadzi z nimi rozmowy o niczym. Czasem przenosi się też do innych miast europejskich i ogólnie jest mu smutno. A czytelnik musi stanąć twarzą w twarz z trudnym problemem, jakim jest śmierć.
O tym, że mamy do czynienia z dziełem wyjątkowym, zresztą podobnie jak inne wielkie dzieła tegoż autora, informuje nas on sam w odautorskich komentarzach wplecionych w książkę. Tam też dowiadujemy się, jakie ważne osoby są jego znajomymi, jakie mądre książki czyta i że martwi go Holocaust. Wiadomo, arcydzieło nie może obyć się bez Holocaustu.
Książka cudownie narcystyczna i pretensjonalna.
Kinga Dunin, Dziennik Opinii
***
Michał Cichy, Zawsze jest dzisiaj, Czarne 2014
To bardzo krótka książeczka i ryzykowna. Czytelnicy zwykle oczekują jakieś akcji, historii oraz mają brzydki zwyczaj omijania opisów przyrody czy innych krajobrazów. A w tej zawsze jest dzisiaj, zawsze jest teraz i można powiedzieć, że nic się nie dzieje. A jednak dzieje się mnóstwo: na niebie zmieniającym kolory, w powietrzu i na ziemi. Michał Cichy nigdzie się nie spieszy, chodzi po Warszawie i patrzy na przelatującego motyla, koronkę z gałęzi, lądujący samolot, kostkę brukową. Na ludzi – pijaków, Cyganów, zbieraczy śmieci. Potrafi odnotować szczegóły ubioru i przelotny wyraz twarzy. Czasem jakieś miejsca przywołują ułamki wspomnień.
Jest w jego medytacyjnych i hipnotycznych wędrówkach spokój oraz rezygnacja, ale nie ma melancholii. I nie ma też w tej pięknie napisanej prozie nadmiaru poetyckości, kiczu – częstej zmory podobnych projektów.
Sama byłam zaskoczona, jak wielką przyjemność sprawiła mi ta lektura.
Kinga Dunin, Dziennik Opinii
***
Albert Cossery, Szyderstwo i przemoc, przeł. Mateusz Kwaterko, Wydawnictwo W.A.B. 2013
Trochę niepozorna książeczka trochę zapomnianego autora wpadła mi w oko – jak zwykle – przypadkiem. Co wynika z wtłoczenia głębokiej refleksji w formę lekkiej komedii o buncie, miejskiej biedocie i prawdziwym spiskowym kabarecie? Bardzo dużo.
Cossery opisuje nieznane bliżej miasto i żyjących w nim wykluczonych – biedotę bez pracy, prostytutki, udających majętność podupadłych mieszczan. Myli się jednak ten, kto widziałby w tej książce kolejną moralizatorską pozycję o tym, jak źle jest klasom najbiedniejszym, opisującą skrajnie złe warunki, w jakich żyją. Jest dokładnie przeciwnie – biedota tu widziana jest oczyma niemal radosnymi, cieszy się z tego, że nie ma nic, a jej najwyższą ambicją jest nie poprawa bytu, ale sprawienie, by było się z czego śmiać. Organizują więc niezwykły bunt: pragną płatać walczącemu z nimi gubernatorowi miasta różne „psoty”, pozornie wychwalając go, w praktyce czyniąc go obiektem żartów i drwin.
Całość jednak ma wymiar znacznie ciekawszy niż tylko humorystyczno-przygodowy. Ukazuje prawdziwy, chciałoby się niemal rzec „žižkowski” dylemat: na ile buntując się wobec władzy, nie dodajemy jej siły? Czy prawdziwym buntownikiem jest ten, kto walczy z systemem „na poważnie”, czy ten, kto się z niego śmieje? Dylematem tym przesiąknięta jest cała historia, a będące swego rodzaju momentami kulminacyjnym dwie rozmowy: pomiędzy „poważnym rewolucjonistą” a buntownikiem-kawalarzem oraz między policjantem (autentycznie tracącym sens życia z powodu braku buntu!) a przesłuchiwanym „dowcipnisiem” są – mówiąc kolokwialnie – wprost przepyszne. Jaka wynika z tego pointa i w jaki sposób kończy się tajny plan, przeczytać powinien już każdy samodzielnie.
Szymon Pytlik, Klub Krytyki Politycznej w Opolu
***
Grażyna Jagielska, Anioły jedzą trzy razy dziennie. 147 dni w psychiatryku, Wydawnictwo Znak, Kraków 2014
Czy ktoś z nas zastanawia się na co dzień nad tym, że Polska jest krajem w stanie wojny? Wysyła żołnierzy do Iraku i Afganistanu, którzy strzelają do innych żołnierzy – a bywa że do cywilów – albo wyciągają rannych kolegów z rosomaków? Czy ktoś pochyla się nad losem ich żon i dzieci? Jak wygląda ich wspólne życie po ukończeniu misji?
Życiorysy weteranów zebrała w swojej nowej książce Grażyna Jagielska – pisarka, tłumaczka, żona wieloletniego korespondenta „Gazety Wyborczej” Wojciecha Jagielskiego. Jagielską dotknęły głębokie następstwa zespołu stresu pourazowego (PTSD), który dotyczy głównie byłych żołnierzy. Autorka nigdy nie była na wojnie, ale przeżyła ponad 50 wyjazdów wojennych męża – to ich dotyczyły wydane rok temu wspomnienia Miłość z kamienia. Jego sposób na życie okazał się jej przekleństwem. Poczucie bezpieczeństwa i psychiczny odpoczynek były zarezerwowane tylko dla niego – dla niej pozostały wieczna troska i oczekiwanie na telefon, wiadomość, że Wojtek wreszcie gdzieś zginął i się skończyło, ulga.
W książce Anioły jedzą trzy raz dziennie (mylący jest ten harlekinowski tytuł i okładka) środek ciężkości został przeniesiony na innych, tych, którzy doświadczyli w swoim życiu chronicznego stresu. Ale poprzez życiorysy bohaterów Jagielska opisuje też siebie, bo łączy ją z nimi wiele wspólnych problemów: „Samotność. Strach. Życie w niezgodzie ze sobą, w wiecznym kompromisie”. Jagielska dotyka podwójnego tabu – wojny i problemów psychicznych, którymi zajmowano się dotychczas tylko w zaciszu lekarskich gabinetów. Jeśli poprzednia książka była oskarżeniem zawodu korespondenta, to ta jest oskarżeniem wojny. Jej niszczycielskiego wpływu. Dowodem, że życie po wojnie nie może wyglądać już tak samo jak wcześniej i że nie da się funkcjonować z ciężarem odebrania komuś życia albo świadomością, że nie uratowało się kolegi.
Ale nie wszyscy bohaterowie Jagielskiej byli na wojnie. Na przykład Jezusek. On po prostu nie poradził sobie z życiem, wymaganiami otoczenia. „W pracy mówią, że jestem nieprzystosowany. Nie wykazuję się inicjatywą i nie jestem konkurencyjny. Mówią, że nie mam ducha współzawodnictwa” – wyznawał. Ilu z nas usłyszało kiedyś to samo?
Jagielska jest niezwykle intensywna i dosłowna. Opisuje to, czego nie zauważamy, to, co najbardziej ukryte, bolesne. Dlatego każde zdanie waży tony, tony bólu. Stosuje różne formy narracyjne: opisy (dzięki nim oddaje doskonale atmosferę kliniki – „czerwonej strony dla ozdrowieńców” oddzielonej szklaną ścianą od niebieskiej poczekalni dla nowych), portrety kilku głównych postaci, relacje ze spotkań, dialogi. Nie nadaje tekstowi epickiej formy. Oddaje głos bohaterom, o sobie już nie mówi.
Jest jednak, mimo odejścia od oceny, empatyczna. Rozumie swoich bohaterów. Bo przecież „nie wiadomo, gdzie leży granica wytrzymałości i kiedy można ją przekroczyć. Dla każdego jest inna. Może to być śmierć albo odejście kogoś, z kim żyliśmy dwadzieścia lat (…). Albo choroba dziecka (…). Nadejście dnia, kiedy nie można już wyjść do pracy, którą wykonywało się z radością przez dwadzieścia pięć lat. Zdarzenie o pozornie niewielkiej sile rażenia, jak śmierć kota”.
Agata Szczerbiak, publicystka Dziennika Opinii
***
Andrew Kaplan, Homeland: Ścieżki Carrie, przeł. Joanna Dziubińska, wydawnictwo Otwarte 2013
Ścieżki Carrie to książkowy prequel serialowej wersji Homeland, a ta z kolei była adaptacją telewizyjnej produkcji Izraelskiej. W tych wszystkich międzymedialnych zapożyczeniach nie gubi się jednak najważniejszy atut, a zarazem ryzyko związane z opowieścią o agentce Carrie – jest to próba opowiedzenia o amerykańskiej wojnie z terrorem w języku popkultury, w nieco tylko odświeżonej formule powieści szpiegowskiej. Czy to się udaje? Bez wątpienia lepiej na kartach książki niż w serialu. Ten amerykański mimo prób zbilansowania opowieści i tak zbyt mocno pogrywał kartą islamofobii, a brawurowa postać Carrie została zamknięta w roli popędliwej wariatki.
W książce jest nareszcie inaczej: w szaleństwie Carrie – cierpiącej na dwubiegunowy zespół afektywny – jest metoda. Cieszy, że w pełni wykorzystano potencjał, jaki ma ta postać, jedna z ciekawszych kobiecych bohaterek popkultury ostatnich lat. Carrie – skomplikowana psychicznie, choć zdeterminowana; planująca trzy kroki naprzód, ale niewolna od impulsów – jest dobrą odtrutką na Bondów, Bourne’ów i Jacków Strongów, mężczyzn ze stali, będących figurami legitymizującymi wojnę zawsze słuszną i zawsze czarno-białą. I choć wojna z terrorem ze Ścieżek Carrie – także dzięki temu, jak bardzo wciągająca i dynamiczna jest akcja powieści – zostaje uromantyczniona i wpisana w opowieść o dzielnej i słusznie nagrodzonej jednostce, jest nam przynajmniej pokazana z perspektywy bardziej świadomie rejestrującej wojenne szarości.
Jakub Dymek, Dziennik Opinii
***
Dariusz Nowacki, Ukosem. Szkice o prozie, Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego 2013
Gwoli ścisłości – szkice o prozie męskiej. Znajdziemy tu omówienie twórczości następujących pisarzy: Chmielowskiego, Franczaka, Iredyńskiego, Kalwasa, Kirscha, Kobierskiego, Masternaka, Olszewskiego, Orłosia, Pawlikowskiego, Shutego, Twardocha, Vargi, Witkowskiego, Zajdla. Zapewne wiele z tych nazwisk niewiele państwu mówi. Dla mnie jest to lista niezbyt lubianych pisarzy, a z książek, o których pisze Nowacki, podobały mi się może dwie-trzy. Ale na tym polega właśnie urok tego opracowania. Okazuje się, że czytanie o literaturze może okazać się znacznie ciekawsze od samej literatury, a o śmiertelnie nudnej albo nieudanej powieści można napisać fascynujący esej. Nowacki zgrabnie streszcza, drąży, z najlepszą wolą doszukuje się sensu, chociaż sam niekiedy ma kłopot z odpowiedzią na pytanie: po co to w ogóle zostało napisane? Bywa też uroczo ironiczny, choć czasem jest to bardzo cienka ironia, kiedy np. pisze o kimś, że jest poważnym pisarzem, ponieważ „obniża nam nastrój i morduje nasze złudzenia”. Mnie Ukosem poprawiło nastrój, więc może nie jest to książka aż tak poważna. I proszę zauważyć, nie czepiam się, że tylko mężczyźni. Następny tom będzie o kobietach. Mam tylko nadzieję, że nie będzie opatrzony podtytułem „Szkice o prozie kobiecej”.
Kinga Dunin, Dziennik Opinii
***
Jaroslav Rudiš, Koniec punku w Helsinkach, przeł. Katarzyna Dudzic, Czeskie Klimaty 2013
„Musimy zapisać Nancy do psychologa” – tak pewnie brzmiałyby słowa wypowiedziane przez rodziców nastolatki, która w wolnym czasie upija się jabolami, zostaje wyrzucona ze szkoły, (w zemście robi kupę w głównym wejściu do budynku), uwielbia Polaków za Dezertera i Moskwę. Muter, z którą mieszka Nancy, zdaje sobie jednak sprawę, że wychowanie grzecznego dziecka, które nie będzie buntować się przeciwko systemowi w roku 1987 w Jeseniku to nie taka prosta sprawa. Opisanie życie punkówy Nancy bez stereotypów, co próbuje zrobić Jaroslav Rudiš, jest dużym wyzwaniem. I choć postać jest barwna, a jej dosadny dziennik chce się czytać, to z większą wyrozumiałością autor Końca punku w Helsinkach przedstawia drugiego głównego bohatera – Olego. Ich historie konsekwentnie się przeplatają, tworząc dwie powiązane narracje.
Narracja prowadzona przez Nancy w formie kompulsywnego słowotoku (Nancy nie zna przecinków i „szprecha” slangowymi słowami po niemiecku) jest zupełnie inna niż Olego, zrezygnowanego punka koło czterdziestki, właściciela baru Helsinki – istnego skupiska odpadków systemu, anarchistów i pijaczków. W ekipie starych znajomych i bywalców knajpy mamy cały zbiór osobliwości, bohaterów drugoplanowych. Jest prześmieszny Zrób To Sam, Topielec czy Torsten, który był punkiem, ale skończył na wymyślaniu reklam dla korporacji. Frank, najlepszy kolega Olego z punkowego zespołu Automat, w wolnym czasie wymyśla grę w historię nowożytną, a jego pomysły brzmią jak większość genialnych idei po trzecim piwie. Szczęśliwie niemal wszyscy bohaterowie ( poza maksymalnie przerysowaną Leną, którą widzimy tylko z perspektywy Olego) są bezpretensjonalni jak Frank: prości i nieroszczący sobie prawa do nazywania się bojownikami przeciwko systemowi. Nazwa baru, gdzie się spotykają nie ma oczywiście żadnego związku z Finlandią. Zamiast Helsinek można wstawić równie dobrze Liberte w Czeskim Cieszynie czy jakąkolwiek punkową knajpę, której już nie ma, a łączyła losy wielu ludzi.
Opowieści Nancy i Olego to nie tylko antysystemowe bajki. Świat się zmienia, a to, co negują w czasie transformacji, jest jeszcze trudniejsze do uchwycenia. Świetne są sceny, kiedy starsi bohaterowi – reprezentowani przez pokolenie Olego, Franka, Torstena – orientują się, że czasy się zmieniły, a oni nadal mają wpisane w ciało odruchy obronne. Ole z przyzwyczajenia ucieka przed policją, nawet jeśli niczego nie zrobił, co oczywiście sprawia, że jest przesłuchiwany jako podejrzany.
Rudiš zwraca uwagę na dziury w systemie i różne strony bycie outsiderem/outsiderką. To oczywiście nie oznacza, że autor nie pastwi się nad niekonsekwencją swoich bohaterów: biorą pieniądze od rodziców, chcą być antysystemowi, a czasami woleliby posiedzieć w kapciach w domu. Tak czy inaczej nie da się ich nie lubić, bo swoim życiem podważają wiele oczywistości. Nancy dynamicznym i pełnym życia realizowaniem (zazwyczaj) banalnych marzeń, Ole statycznym i zrezygnowanym marudzeniem o braku przyszłości.
Anna Cieplak, Świetlica KP w Cieszynie
***
Sławomir Shuty, Dziewięćdziesiąte, Ha-art 2013
Lata dziewięćdziesiąte nie były dla Shutego związane z koszmarem transformacji ustrojowej czy jakąkolwiek inną traumą społeczeństwa „leczonego” terapią szokową. Ze względu na okres dorastania bohatera książka skupia się na innych traumach – owocach, których ojciec nie pozwalał jeść z powodu ich wartości „za komuny”, zniszczeniu roweru brata etc. Lata dziewięćdziesiąte nie są tu dzikie, a szalone. Wspomnienie ich wiąże się z magicznymi wręcz przygodami (dzięki otwartym granicom), pierwszymi miłościami i eksperymentami na ciele i umyśle.
Autor skupia się na tym, co jednostkowe, świadomie pomija to, co zbiorowe, które stanowi tu ledwie zarysowane tło. Przypomina pokoleniowe projekty w stylu Osiemdziesiąt cztery Nahacza, odwołujące się do doświadczenia konkretnej grupy wiekowej i klasowej. Ci, którym obce jest to doświadczenie, mogą uznać je za socjologiczną ciekawostkę, zresztą opowiadania Shutego nawet nie próbują udawać czegokolwiek więcej. Są gagiem, przygodą, anegdotą, wspomnieniem, opowieścią dla kumpli.
Taki też jest styl, który pisarz sobie wypracował. Dzięki temu znacznie łatwiej było dotrwać do końca z niesłabnącą nadzieją, że Dziewięćdziesiąte wreszcie wyjdą z ciasnego gorsetu i odważą się na chwilę refleksji nad sobą (jak to świetnie uczynił Szczerek w Mordorze). Nic z tych rzeczy, cała władza w ręce czytelnika/czytelniczki.
Być może za dużo oczekiwałem od tak zatytułowanej książki i dlatego się zawiodłem. Lekturę polecam do tramwajów i pociągów pamiętających koniec ubiegłego wieku, inaczej zgubi się sens opowieści.
Marcin Sierszyński, Klub Krytyki Politycznej we Wrocławiu