Pogarda dla narodu to najkrótsza droga do kompromitacji nawet szczytnych ideałów.
93 lata temu zginął w zamachu pierwszy prezydent niepodległej Polski, Gabriel Narutowicz. Wybrany głosami politycznej lewicy i centrum – od bloku mniejszości narodowych, przez socjalistów aż po ludowców obu odcieni – kandydat ówczesnego Naczelnika Państwa został zamordowany po bezprecedensowej nagonce ze strony nacjonalistycznej prawicy. Głosem jej autorytetów (generał Haller określił fakt jego wyboru jako „sponiewieranie Polski”, profesor Stroński nazwał go lapidarnie „ich prezydentem”) i głosem ówczesnej ulicy Prezydenta poniewierano: przy bierności policji fizycznie atakowano go już w dniu zaprzysiężenia, a jego zwolennika – robotnika-socjalistę Jana Kałuszewskiego – zabito w czasie manifestacji. Prawicowy fanatyk Eligiusz Niewiadomski zastrzelił Narutowicza w Galerii Zachęta w tydzień po wyborze. Skazany na karę śmierci i stracony miesiąc później na stokach Cytadeli, zabójca stał się obiektem nieformalnego kultu części zwolenników endecji i antysemickiej frakcji ówczesnego Kościoła; Sejm z wielkimi oporami i niewielką tylko większością głosów zdołał przyjąć uchwałę potępiającą gloryfikatorów zamachu.
Czego z tej historii dowiedzieliśmy się o ówczesnej Polsce? I nowoczesnej polityce w ogóle? Po pierwsze, wiadomo już było, jak mocnym paliwem wspólnoty politycznej jest radykalny etno-nacjonalizm – Narutowicza potępiano i w końcu zamordowano jako agenta światowego żydostwa, wtykę liberalnej masonerii i kryptobolszewika. Po drugie, że radykalizm ulicy narastał w ciągłym sprzężeniu zwrotnym z cynizmem, a później też hipokryzją endeckich elit – arcymistrzem tego gatunku okazał się wspomniany już subtelny romanista Stroński, który najpierw zainicjowawszy śmiertelną w skutkach nagonkę („usunąć tę zawadę”, pisał), już po zamachu popisał się skrzydlatą frazą: „ciszej nad tą trumną”. Po trzecie, że polska prawica wykazała niebywałą zdolność świadomego kreowania nastrojów mas społecznych – zbierała w ten sposób plon całych dekad edukacyjnej „pracy organicznej”, ale ujawniła też świetne rozumienie mechanizmów nowoczesnej propagandy, zwłaszcza prasowej. Na jej tle lewicowi weterani podziemnej „bibuły” okazali się frustrująco anachroniczni.
Wspomnienie tamtego zamachu skłania wielu do wskazywania analogii, nie zawsze pochopnych, lecz upraszczających. A jeszcze częściej: rytualnych, ahistorycznych, reprodukujących retoryczne klisze o odwiecznym konflikcie jednej Polski z drugą. I choć teza, że nasz naród dzieli się na dwa obozy – obóz Narutowicza i obóz zabójców Narutowicza – bywa niekiedy pociągająca, a nawet sama się narzuca, szczególnie po lekturze niejednego forum internetowego czy walla na Facebooku, warto czasem wyjść poza rytuał. I poza spór stronnictwa kochających Polskę „mocniej” ze stronnictwem kochających „mądrzej”. Najciekawsze w historii zamachu na prezydenta Narutowicza i jego konsekwencji jest bowiem to, co stało się później ze stronnictwem jego zwolenników, a zwłaszcza z jego najbardziej zdeterminowaną i sprawną politycznie częścią.
Bezpośrednio po zamachu udało się zawrzeć polityczny kompromis, swoisty pakt na rzecz stabilności i przetrwania. Kolejne rządy reformatorskie – Sikorskiego i Grabskiego – przeprowadziły Polskę przez kryzys hiperinflacji, zreformowały skarb państwa, rozpoczęły realne ściąganie podatków i doprowadziły do usankcjonowania przez społeczność międzynarodową polskiej granicy wschodniej. Rozsądek polityczny Macieja Rataja (PSL „Piast”) i Ignacego Daszyńskiego (PPS) powstrzymały falę odwetu na prawicy, do którego przymierzali się co bardziej temperamentni piłsudczycy. Socjaliści uznali zaś, że jedną z przyczyn tragedii była niska kultura polityczna społecznych mas – stąd pomysł utworzenia Towarzystw Uniwersytetu Robotniczego. Chodziło o to, by nie tylko „robić w dyskursie” (czyli po ówczesnemu: uprawiać polityczną propagandę), ale i „robić w ludziach”, czyli wychodzić z przekazem i z czynem bezpośrednio do mas, w modelu zbliżonym do niemieckiej socjaldemokracji; starsza siostra PPS jeszcze pod koniec XIX wieku równolegle do niemieckiego państwa stworzyła całą sieć szkół i uniwersytetów ludowych, ale też instytucji organizujących rozrywki i czas wolny setkom tysięcy robotników.
Ta „siła spokoju”, długi marsz i praca organiczna to jednak tylko jedna strona medalu. I niestety ta mniej znacząca. O losach polityki wewnętrznej międzywojennej Polski zadecydowało co innego, a mianowicie mentalny wstrząs, który dotknął najbardziej zdeterminowaną i utalentowaną politycznie frakcję „obozu Narutowicza”. U niektórych jej członków zamach wytworzył, a u innych już tylko wzmógł (bo „jebał was pies” Polakom śpiewali już dobrych parę lat wcześniej) poczucie, że dla tego narodu wszystko, ale z tym narodem nic. W ówczesnych warunkach znaczyć to mogło tylko jedno: przekonanie o niemożności utrzymania demokracji parlamentarnej w Polsce.
Na planie intelektualnym u postszlacheckich socjalistów od Komendanta nastąpiło dość gwałtowne uproszczenie wizji świata: od inspirowanych lekturami Brzozowskiego i Żeromskiego wizji romantycznej modernizacji ludzie Piłsudskiego przeszli do wniosku, że Polsce grozi głównie partyjniactwo, terror prywaty i jałowe swary ideologiczne, które przeciąć należy prostym hasłem: „bić kurwy i złodziei”.
Na planie estetycznym oznaczało to pogardę wobec prymitywnego motłochu – dyskutować, a nawet „różnić się ładnie”, można było przy wódce w Ziemiańskiej, ale już niekoniecznie przy urnie wyborczej.
Wreszcie, na planie politycznym, autorytaryzm i rządy silnej ręki elity w sojuszu z częścią sił zachowawczych wydały się ówczesnej polskiej antyprawicy jedyną dostępną opcją – stabilizującą porządek społeczny (bo już niekoniecznie gwarantującą reformy i modernizację) i blokującą dojście radykalnej prawicy do władzy.
Nie zapominając nigdy o międzywojennej hańbie tych, którzy „krzyż mieli na piersi, a brauning w kieszeni”, którzy „z Bogiem byli w sojuszu, a z mordercą w pakcie”, lewica (antyprawica?) III RP we własnym interesie powinna pamiętać o losie swych ideowych poprzedników. A zwłaszcza – tej ich części, której starczało idei, woli, siły i talentów do walki o realną władzę. Pośrednio bowiem autorytarny zwrot Piłsudczyków zaważył na losie całej anty-prawicy, względnie anty-endecji II RP. Nastąpił jej niezwykle dysfunkcjonalny podział na, po pierwsze, pełne dystynkcji i resentymentu autorytarne centrum, po drugie, do bólu słuszną, ale bezradną wobec starcia endecji z sanacją lewicę społeczną i wreszcie, po trzecie, cały szereg błyskotliwych katastrofistów – od „Buntu młodych” aż po dandysów z „Wiadomości Literackich”. Tej ostatniej frakcji, ówczesnej „klasie dyskutującej” starczyło wprawdzie rozumu, by nadchodzącą katastrofę przewidzieć i obwieścić, zazwyczaj starczało też kapitału społecznego, by się personalnie spod apokalipsy ewakuować, ale wyraźnie zabrakło siły, by wnikliwe analizy geopolityczne, zaangażowane reportaże i błyskotliwe felietony przełożyć na jakąkolwiek realność społeczną.
Co w dzisiejszych czasach, w dzisiejszych warunkach grozi (technokratycznemu raczej, niż autorytarnemu) centrum, co grozi do bólu słusznej lewicy społecznej i błyskotliwym intelektualistom? Najbardziej chyba to, że zostaną zamknięci w komfortowym getcie resentymentu wobec narodu, który „nadaje się tylko do wymiany”, na wyspie niezależności od jakichkolwiek realnych sił społecznych, na swych strzeżonych osiedlach (ta mniejszość, którą stać), w teatrach i galeriach sztuki współczesnej (tych, w których PiS nie wymieni dyrektorów), w biurach światłych organizacji pozarządowych (jeśli im PiS-owski adminresurs nie obrzydzi życia do reszty) czy na kolejnych sentymentalnych wódkach u zasłużonych rewolucjonistów – tych z Marca, z Sierpnia, z NZS i z Okrągłego Stołu.
Pogarda wobec narodu, co „Konstytucję sprzedał za 500 złotych”, wiara, że jakaś technokratyczna siła musi go zawsze trzymać za mordę, redukcja politycznych wyzwań do pogonienia w cholerę Kaczora – uczyniłyby ludzi przyznających się do tradycji „obozu Narutowicza” jedynie sitwą zadowolonych z siebie beneficjentów „odzyskanego (po 1989) śmietnika”.
Do tego sitwą bezradną wobec realiów.
Gabriel Narutowicz w 1922 roku podjął się niemal beznadziejnego wyzwania; na złożone mu gratulacje tuż przed śmiercią zasugerował swej rozmówczyni – żonie brytyjskiego ambasadora – złożenie mu raczej kondolencji.
Pamięć o jego heroicznym wysiłku nakazuje, by przynajmniej uczyć się na błędach jego stronników.
***
W środę 16 grudnia 2015 roku, w 93. rocznicę zamachu na prezydenta RP Gabriela Narutowicza, odbędzie się zorganizowana oddolnie uroczystość upamiętniająca to wydarzenie. O godzinie 18:00 przed gmachem warszawskiej Zachęty, w którym został zamordowany prezydent, będzie można złożyć kwiaty i zapalić znicze. Przewidziano też krótkie przemówienia.
Chwilę po godzinie 18.00 w holu Zachęty rozpoczyna się specjalne rocznicowe oprowadzanie po budynku zorganizowane przez galerię, pt. „Apollo, Grunwald i rewolwer”. Grupę poprowadzi Paweł Freus (wstęp wolny).
O godzinie 19:00 w Pracowni Duży Pokój (Warszawa, ul. Warecka 4/6, wstęp od ul. Kubusia Puchatka), odbędzie się bezpłatny pokaz filmu Jerzego Kawalerowicza „Śmierć prezydenta” (1977) opowiadającego o zamachu (czas trwania: 137’, wstęp wolny, po seansie – poczęstunek).
Spotykamy się, by złożyć hołd Gabrielowi Narutowiczowi – pierwszemu prezydentowi RP, który choć dążył do zgody, stał się obiektem nienawiści i histerii rozkręconej w imię bieżących politycznych interesów. Przyjdź zapalić świeczkę pod gmachem Zachęty, gdzie prezydent poniósł ofiarę za demokratyczną, otwartą i sprawiedliwą Polskę.
W rocznicę krwawego zamachu mówimy NIE łamaniu prawa, podważaniu konstytucji, ignorowaniu legalnych procedur i instytucji, lekceważeniu demokracji w imię politycznego interesu. Tam, gdzie kończy się demokratyczny porządek, wkrada się chaos i przemoc. 16 grudnia 1922 roku w warszawskiej Zachęcie Eligiusz Niewiadomski zastrzelił Gabriela Narutowicza – pierwszego prezydenta RP, męża, ojca dwójki dzieci, Polaka, Europejczyka, patriotę, który porzucił karierę za granicą, by budować niepodległe państwo.
Zamachowca sprowokowała nagonka prawicy, która po zwycięstwie w wyborach parlamentarnych dążyła do przejęcia pełni władzy i nie mogła pogodzić się z porażką swojego kandydata na prezydenta. Umiarkowany w słowach i poglądach Narutowicz chciał pogodzić skłócone obozy i budować szeroką koalicję, wyciągał rękę do niedawnych rywali. Choć dostawał anonimy z pogróżkami, nikt nie wierzył, że w nowoczesnej Polsce możliwe jest zabicie prezydenta – dopóki się to nie stało.
Zapraszamy was do udziału oraz prosimy o rozpowszechnienie informacji o naszym wydarzeniu.
**Dziennik Opinii nr 349/2015 (1133)