Dlaczego żołnierze AK, którzy pięć lat przygotowywali się do walki, po kilku godzinach starć opuszczali miasto?
Późnym wieczorem 1 sierpnia 1944 roku opuściła Warszawę prawie jedna czwarta tych, którzy stawili się na zbiórkach o godzinie „W”. Na ogół wychodzili zwartymi oddziałami, wynosząc z miasta broń i amunicję, których rozpaczliwie brakowało. Opuszczali Żoliborz, Ochotę, Mokotów, ale także Wolę i Śródmieście. Celem ich marszu były podwarszawskie lasy.
Dlaczego żołnierze Armii Krajowej, którzy pięć lat przygotowywali się do podjęcia walki z wrogiem, po kilku godzinach starć opuszczali miasto? Co kierowało ludźmi, którzy ich wyprowadzili?
Z tych, co wyszli, niektórzy wrócili do Powstania. Jedni po kilku dniach, inni po kilku tygodniach. Ale znaczna część już nie wróciła do miasta. Dlaczego?
Wychodzili nie tylko żołnierze oddziałów liniowych. Miasto opuszczały także jednostki elitarnych formacji: odwodu Komendy Głównej – „Baszta”, odwodu Komendy Okręgu – Zgrupowanie „Paweł”. Dowódca słynnego Kedywu w następnych dniach trzykrotnie prosił o zgodę na opuszczenie miasta. Został, bo nie pozwolono mu na wyjście. Ci, którzy wyszli 1 sierpnia, o zgodę nie prosili. Decyzje podejmowali dowódcy obwodów, zgrupowań, a czasem pojedynczych oddziałów. Nikt z nich nie został pociągnięty do odpowiedzialności za samowolne opuszczenie pola walki. […]
Mówią dokumenty
W tomie Armia Krajowa w dokumentach 1939–1945 znajduję wykaz „przedmiotów”, które miały się stać obiektem ataku oddziałów powstańczych 1 sierpnia. Wykaz sporządzony jest przez sztab Okręgu Warszawskiego AK i nosi datę 25 lipca 1944 roku. Na terenie samej Warszawy obejmuje 268 obiektów, od lotnisk i mostów począwszy, na budynkach o militarnym znaczeniu skończywszy. Istotne jest to, że autorzy wykazu w 119 przypadkach odnotowują niemożność zgromadzenia odpowiednich sił przewidzianych do natarcia.
Niekiedy brakuje paru ludzi, ale w innych przypadkach stany osobowe zaplanowanych do ataku sił sięgają zaledwie 60–70 procent tego, co, zdaniem sztabu, jest niezbędne do powodzenia akcji. Jeśli dodać do tego fakt, że 1 sierpnia na koncentrację stawiło się około 60 procent powołanych, można się dziwić, że jakieś natarcia w ogóle zakończyły się powodzeniem. Wynika z tego pierwsza istotna przesłanka mająca wpływ na nastroje żołnierzy, a szczególnie kadry oficerskiej – świadomość zbyt małych sił w stosunku do postawionych zadań.
Na dodatek okazuje się, że nastroje już przed godziną „W” odbiegały znacznie od opisów entuzjastycznego podniecenia, którymi jesteśmy raczeni w rocznicę Powstania od wielu lat. Meldunek wywiadu Okręgu Warszawskiego sporządzony 1 sierpnia o godzinie dziewiątej stwierdza: „stale zmieniane rozkazy [autor ma na myśli pierwszą, odwołaną wbrew zasadom konspiracji koncentrację z 28 lipca – W.W.] wywołują […] zrozumiałe zdziwienie, a nawet niepewność co do celowości i planów Komendy Głównej. Entuzjazm i zapał ludzi słabnie”.
Ale nie tylko niezrozumiałe dla żołnierzy zmiany planów dowództwa są przyczyną pogorszenia nastrojów w szeregach. Pierwsza koncentracja (zbiórka oddziałów) wykazała katastrofalne braki w uzbrojeniu. W tej sprawie autor meldunku wywiadu AK stwierdza, że„wojsko widzi bezcelowość koncentracji i czynnego wystąpienia wobec braku broni i amunicji”. Podważa również utrzymujące się do dziś przekonanie, że powstańcy rozpoczęli walkę, licząc na czynną pomoc z Zachodu. „Wiara w zbiorowe desanty naszych kadr londyńskich [autor ma na myśli polską brygadę spadochronową – W.W.] wydaje się być mrzonką. Złośliwi porównują dzisiejszą sytuację do 1939 roku, w którym wszyscy wierzyli w pomoc”. Tak więc dowództwo Powstania wiedziało nie tylko o braku sił i wyposażenia, ale również o spowodowanych tym nastrojach w szeregach. […]
W Warszawie po pierwszej koncentracji – jak wynika z badań dr. Jasińskiego nad Powstaniem na Żoliborzu – zaczęły się dramatyczne meldunki dowódców rejonów o przydział broni i amunicji. Aby uspokoić nastroje w Batalionie „Żaglowiec”, dowództwo okręgu wydało dodatkowe dwa karabiny maszynowe i kilka pistoletów na kilkuset ludzi. Już wcześniej dowódcy informowali o niewykonalności niektórych zadań i wnioskowali, bez skutku, o skoncentrowanie sił do ataku na dwa najważniejsze w tej dzielnicy obiekty – Dworzec Gdański i Cytadelę.
Efektem tego był przebieg walk 1 sierpnia. Zachował się meldunek dowódcy jednej z drużyn na Żoliborzu, „Betona”, sporządzony bezpośrednio po walce. Miał on ze swoją drużyną zdobyć fort Traugutta: „zapewniano, że każdy będzie posiadał broń […] mieliśmy tylko granaty […]”. Na pytanie o broń strzelecką sierżant reprezentujący dowództwo rejonu odpowiedział: „Doślemy broń, jak tylko zdobędziemy. Pamiętaj, „Beton”, stale naprzód mimo wszystkich strat”. I drużyna ruszyła naprzód. Do celu nie doszła, zatrzymana ogniem nieprzyjaciela 60 metrów przed fortem. Ponieważ nie miała czym na ten ogień odpowiadać, schroniła się w kępie krzaków. „Siedziałem tam do 1 w nocy”, stwierdza dowódca drużyny. Z posiadanych 64 granatów zużył 54 na odparcie 4 niemieckich ataków. Straty wyniosły 5 zabitych i 4 rannych (na 13 osób w drużynie). Oczywiście żadnej broni nie „dosłano”.
Po wycofaniu się z krzaków i długich poszukiwaniach własnej kompanii „Beton” dowiedział się, że powstańcy odeszli do Puszczy. „Puszczenie ludzi do natarcia bez broni było przestępstwem”, pisze dowódca drużyny w raporcie sporządzonym 2 sierpnia. „W ostatniej chwili rozkazy były zmieniane […]. Ja w konspiracji nastawiałem się cały czas na zdobycie szkoły na Krajewskiego, tymczasem otrzymałem na 5 minut przed akcją rozkaz zdobycia fortu […] żołnierze wykonali więcej niż się po nich spodziewałem”.
Próżno szukać zdjęcia i historii tego chłopaka w Muzeum Powstania Warszawskiego. Na honorowych miejscach są tam natomiast fotografie tych, co go do tej walki posłali.
Uczyli się strzelać w czasie akcji
„W marcu 1944 jako instruktor wyszkolenia bojowego zostałem przydzielony do plutonu 1140”, opowiada żyjący do dziś Jerzy Sienkiewicz, ps. „Rudy”, wówczas dziewiętnastoletni chłopak. Zadaniem jego kompanii było zdobycie zachodniego wylotu mostu Poniatowskiego, z niemieckiego punktu widzenia najważniejszego obiektu w mieście. Przez most wiodła droga na przedpola Warszawy, gdzie Niemcy właśnie przygotowywali siły do bitwy pancernej z Sowietami, tędy też musieliby się w razie niepowodzenia ewakuować. Tego końca mostu, od strony Alej Jerozolimskich, broniło około 40 żołnierzy Wehrmachtu, wyposażonych oprócz zwykłego uzbrojenia w czterolufowe działko. „Nasze zadanie było, jak dziś to widzę, śmieszne, nonsensowne wręcz”. Miały wykonać je trzy słabo uzbrojone, niezgrane plutony, z których dwa obsadzały domy równoległe do mostu i stamtąd miały prowadzić ostrzał; trzeci pluton miał atakować most z dołu. „Rudy” dowodził w nim grupą szturmową – jedenastu ludzi uzbrojonych w jeden karabin, dwa pistolety maszynowe i pięć pistoletów. No i granaty. Do tego na pół godziny przed atakiem dołożono im karabin maszynowy typu Bren – niestety, żaden z nich wcześniej nie widział takiej broni, uczyli się z niego strzelać już w czasie akcji.
O tym, że mają zdobywać most, dowiedzieli się 1 sierpnia o godzinie jedenastej, wcześniej mówiono im, że będą atakować budynek banku na skrzyżowaniu Nowego Światu.
Ponieważ schody na most pokryte były kłębowiskiem drutów kolczastych, Jerzy Sienkiewicz zaproponował wjechanie na most tramwajem. Pomysł odrzucono, mówiąc, że dywersja już się skończyła, zaczyna się walka i teraz będą zachowywać się po wojskowemu. W efekcie doszli pod most, ale tam Niemcy otworzyli ogień z góry i zrzucali im na głowy granaty. mając jednego zabitego, trzech rannych i żadnych szans na sukces, zawrócili. „Ja po ataku zacząłem kręcić głowę naszemu dowódcy plutonu, żebyśmy wyszli z miasta, bo bałem się, że za nami pójdą Niemcy i będą próbowali nas zlikwidować za to, że ośmieliliśmy się atakować most. Ja wierzyłem w las, bo widziałem partyzantkę w 27 dywizji na Wołyniu, nie wierzyłem w miasto”.
Ale dowódca kazał się wycofywać w kierunku południowym. Tak naprawdę kompania się rozpadła – dwa plutony zostały przy moście, bo nie mogły się wycofać, pluton, w którym był „Rudy”, odszedł. Na Mącznej napotkali barykadę, a za nią kilka rozbitych oddziałów, które atakowały bez powodzenia sejm, koszary szwoleżerów, Port Czerniakowski. Nie mieli łączności z resztą miasta, wiedzieli, że są zgrupowani w małym obozie warownym, który ma cztery barykady i kłębią się w nim ludzie z różnych formacji, w sumie kilkaset osób.
W ich pojęciu Powstanie się nie udało, było klapą, nie wykonali własnego zadania, podobnie jak inni, a nowego zadania nie miał kto wyznaczyć, bo nikt tam nie dowodził. Część poszła do domów – dowódcy nie sprzeciwiali się, tylko odbierali broń, jak ktoś miał oczywiście. „Niech się pan nie oburza, co z tego, że składało się przysięgę Rzeczpospolitej, jak Rzeczpospolita nie dała broni do walki”. Wyjść stamtąd nie było jak, dokoła Niemcy. „Wyjść chcieli wszyscy, ale się bali, wyszli tylko szwoleżerowie, bo byli najlepiej zorganizowani, mieli przedwojennych oficerów i nie bali się zaryzykować. Poszli do lasu, część wróciła później do powstania, reszta nie”.
W taki sposób pozostał na placu boju „Rudy”, żołnierz liniowego oddziału Powstania. Walczył w nim aż do kapitulacji, która, jak wspomina, była dla niego najradośniejszym dniem, „bo inaczej musiałbym zginąć w tych ruinach”.
Po sześćdziesięciu kilku latach dowiedział się, jak, w teorii, miał wyglądać atak na most Poniatowskiego, w którym uczestniczył. Z Muzeum Powstania otrzymał odnaleziony niedawno plan ataku. Opracowany w najdrobniejszych szczegółach, jak mówi, „na siły co najmniej batalionu”. Nie do zrealizowania w ówczesnych warunkach.
Fragmenty tekstu Niewyjaśniona zagadka Powstania, który ukazał się w 29. numerze „Krytyki Politycznej”.
Czytaj też:
Niewyjaśniona zagadka powstania. Rozmowa z historykiem Grzegorzem Jasińskim
*Wojciech Worotyński – dziennikarz, autor reportaży, filmów dokumentalnych i programów telewizyjnych o tematyce społecznej, obyczajowej, historycznej i etnologicznej.