Ludzie mieszkający w Bathtube wyglądają na szczęśliwych, jednak nie ma tu miłości. O filmie Bestie z południowych krain pisze Barbara Szelewa.
Gdy byłam mała, śmiertelnie bałam się wszelkich wizualizacji atomowej apokalipsy. Budziłam się w nocy i wydawało mi się, że słyszę syreny alarmowe i że zaraz będzie po nas wszystkich. Szłam wtedy do pokoju rodziców i kiedy nie budzili się i nie wszczynali popłochu, rozumiałam, że coś mi się tylko przywidziało. Hushpuppy, 6-letnia dziewczynka, główna bohaterka filmu Bestie z południowych krain, nie ma mamy, ma tylko zapijaczonego i dbającego o nią czasem ojca. Mała dziewczynka, która walczy z bestiami zrodzonymi z ocieplenia klimatu, jest dzielna i mądra, nie boi się najstraszniejszego. Jest pogodzona z naturą, z nieuchronnością śmierci.
Ten film to dość dziwny obraz możliwej postkonsumpcyjnej przyszłości. Ludzie mieszkający w Bathtube, czyli małej wspólnocie odgrodzonej od miasta, wyglądają na szczęśliwych. Nie są w ogóle przywiązani do własności, lecz przede wszystkim do ziemi, po której chodzą, i może jeszcze do siebie nawzajem. Choć to wzajemne przywiązanie objawia się przede wszystkim we wspólnym świętowaniu, jedzeniu i piciu. Ale i w determinacji, by nie dać się przesiedlić, by tak długo, jak będzie to możliwe, żyć na tym podmokłym kawałku lądu.
Reżyser filmu, Benh Zeitlin, opowiada, że coś podobnego zafascynowało go w Luizjanie – ludzie żyją na podmokłych terenach świadomi, że w każdej chwili może nadejść katastrofa, ale po pierwsze to ich ziemia i nigdzie nie zamierzają się ruszać, a po drugie znajdują niesamowite, czasem magiczne sposoby radzenia sobie z wiecznym strachem. Nakręcił więc film właśnie tam, jako aktorów zatrudnił miejscowych naturszczyków, którzy robią ogromne wrażenie. Rozumiem tę fascynację, bo z wycieczki do USA Nowy Orlean zapamiętałam najlepiej. Atmosfera magii, bachanaliów, dystans do zagrożenia (flagowy drink sprzedawany we wszystkich barach nazywa się tam „huragan”), smutne i wesołe historie wyśpiewywane przez muzyków na miniscenach klimatycznych barów. To wszystko czuć doskonale w filmie Zeitlina, a jednak coś bardzo tu nie gra.
Bo film nie jest przecież „podnoszący na duchu“ czy „optymistyczny“, jak pisali niektórzy krytycy. Możemy podziwiać odwagę dziewczynki, która radzi sobie w beznadziejnej sytuacji. Ale czy możemy sympatyzować z jej nieodpowiedzialnym ojcem? Czy mamy przytakiwać filozofii, która harmonią z naturą nazywa zasadę darwinowskiej selekcji negatywnej? Do obejrzenia tego filmu zachęciła mnie negatywna recenzja bell hooks.
„Ostatecznie film ten jest wyrazem programu konserwatystów. Zanim widzowie zdążyli dowiedzieć się czegokolwiek o filmie, krążyła opinia, że pokaże on radykalną reakcję na Katrinę. A przecież nie ma nic radykalnego w odwiecznej polityce dominacji, za którą opowiada się ten film – powtarzając, że tylko silni przetrwają, że choroba eliminuje słabych“ – pisała hooks.
Konserwatywny również dlatego, że film ten potwierdza najgorsze stereotypy nie tylko o męskiej dominacji, ale i o czarnych kobietach i mężczyznach. Wink, ojciec Hushpuppy „jest niekwestionowanym liderem, pomimo tego, że prawie zawsze się awanturuje z butelką alkoholu w ręku. Jego męscy towarzysze są jednocześnie kumplami od kieliszka. Kobiety, czarne czy białe, też piją, ale mówią niewiele, nie kwestionują autorytetu mężczyzn. Kiedy zabierają głos, (…) uczą dzieci, że na nikogo nie można liczyć“. Małe dziecko słyszy to kilka razy od różnych osób – możesz zawsze polegać tylko na sobie, musisz być silna, musisz być bestią, nie czeka cię nic przyjemnego, musisz walczyć o przeżycie, być mężczyzną!
Gdzie więc ta siła małej wspólnoty, tak ponoć wiążącej, wspierającej, skoro dzieci są tu zupełnie same? Hushpuppy mówi kobiecie, która wzięła ją na ręce, że to właśnie lubi najbardziej, a pamięta dokładnie dwa razy, kiedy ktoś to zrobił. bell hooks, która sama powtarza, że niesprawiedliwość da się zwalczyć tylko miłością, jest wkurzona, bo „w tej dzikiej krainie nie ma miłości“. A odmowa miłości dziecku jest okrucieństwem: „dla Hushpuppy i jej podobnych nie ma miłości, […] tylko pustka, w którą można wstawić dowolny ślad, wypełnić ją może dowolna wymyślona historia“.
Ten film jest po prostu bardzo, bardzo smutny. Dajemy się wciągnąć, bo Luizjana, bo magia, szamani, mała dzielna dziewczynka… Ale gdy już otrząśniemy się z upojenia tym wszystkim, uderza okrucieństwo i strach, że moglibyśmy pójść w podobną stronę, przekroczyć granicę, za którą magia zmienia się w coś okropnego.