W „Blue Jasmine” Woody Allen po raz kolejny mówi głosem przeciwnym dominującej hollywoodzkiej narracji.
Czy Blue Jasmine jest, jak można przeczytać w wielu miejscach, „najlepszym filmem Allena od lat”? Nie wiem, trochę nie interesuje mnie zestawianie takich tabel rankingowych. Na pewno jest to jeden z najsmutniejszych, najbardziej gorzkich filmów w jego karierze. Choć w trakcie seansu nie raz się zaśmiejemy, choć w wyborowej obsadzie pojawiają się aktorzy o wybitnej vis comica (Sally Hawkins, Louis C. K.), to koniec końców z seansu wychodzimy zdołowani, przygnębieni, przytłoczeni rozmiarem (w dużej mierze samozawinionej) klęski bohaterki – tytułowej Jasmine (świetna Cate Blanchett).
Film zaczyna się jak wiele ostatnich produkcji Allena. Od podróży. Jasmine w samolocie opowiada historię swojego życia niezbyt mającej ochotę słuchać jej staruszce. Leci z Nowego Jorku do San Francisco, by zacząć nowe życie. San Francisco nie jest tu jednak – jak Barcelona czy Rzym w poprzednich dziełach Allena – pocztówkową scenerią, przestrzenią fantazji, miejscem, gdzie zbliżamy się do naszych marzeń, wyciętym z turystycznego folderu rajem na ziemi. W filmie nie ma ani jednego ikonicznego dla miasta ujęcia – mostu Golden Gate, stromo pnących się w górę uliczek, zabytkowych tramwajów, XIX-wiecznej wiktoriańskiej architektury. Poruszamy się przede wszystkim w obskurnych mieszkaniach amerykańskiej klasy pracującej, anonimowych uliczkach, tanich knajpkach.
Dla Jasmine podróż do San Francisco to nie wakacyjny wypad, tylko zesłanie. Kobieta przyjeżdża do miasta, by zamieszkać u siostry (utrzymującej się z pakowania zakupów w sklepie), po tym jak jej mąż – wcześniej bajecznie zamożny szemrany finansista – traci wszystko i trafia do więzienia, gdzie popełnia samobójstwo. Jasmine, nigdy niepracująca, przez lata pełniąca przy mężu rolę luksusowej pani domu, także traci wszystko, co posiadała – futra, biżuterię, posiadłości, a przede wszystkim styl życia oparty na luksusowej konsumpcji, przywileju, izolacji od problemów zwykłych śmiertelników, z którymi stykała się wcześniej wyłącznie przy okazji akcji charytatywnych.
W San Fransisco Jasmine jest w stanie ciągłej depresji, nie umie przeprowadzić pracy żałoby po swoim dawnym życiu. Poznajemy je w serii retrospekcji, nagle dopadających, nawiedzających, obsesyjnie nękających bohaterkę. W scenach, gdy Jasmine, nieobecna, zapatrzona we własne wspomnienia, mówi sama do siebie, zastanawiamy się, czy w końcu nie okaże się, że cała jej nowojorska przeszłość jest tylko fantazją, urojeniem biednej, opuszczonej kobiety. Fantazją, wierność której niszczy Jasmine, prowadząc ją ku autodestrukcji.
W ostatnich filmach Allena często wracał motyw kontrastu fantazji i przyziemności. Oddając sprawiedliwość tej pierwszej, reżyser zawsze ostatecznie stawał po stronie tej drugiej, każąc się godzić z nią swoim dojrzewającym bohaterom. Vicky z Vicky Cristina Barcelona zamiast perspektywy fascynującego romansu z hiszpańskim artystą wybiera nudną stabilizację u boku amerykańskiego chłopaka. Gil z O północy w Paryżu przekracza w końcu swoją fantazję przeszłości i uczy doceniać się nawet przyziemne uroki swojego czasu.
Ale w tych filmach oba człony alternatywy marzenia-przyziemna rzeczywistość były nieporównanie bardziej glamour niż rzeczywistość robotniczego San Fransisco, w jakim znajduje się wbrew swej woli Jasmine.
Reprezentująca ten proletariacki świat zachodniego wybrzeża siostra Jasmine, Ginger, odtwarzana jest przez Sally Hawkins, aktorkę znaną przede wszystkim ze współpracy z Mikiem Leigh. Leigh wchodzi w świat londyńskiego proletariatu, przedstawiając go jako przestrzeń pełną ludzkiego ciepła, solidarności zwykłych, prostych ludzi, autentycznej bezwarunkowej miłości bliźniego, spontaniczną socjalistyczno-chrześcijańską utopię (nawet jeśli jego bohaterowie zamiast na mszy, spotykają się w międzyludzkim kościele miejscowego pubu). Taka pokusa afirmacji prostoty nie jest też obca Allenowi. Pojawia się w zakończeniu Drobnych cwaniaczków, gdy Ray i Frenchy uciekają na Florydę z drapieżnego świata nowojorskich elit, a także w Co nas kręci, co nas podnieca w obrazie nowojorskiej wspólnoty drop-outów, gdzie przed akademicką karierą ucieka „mający spore szanse na Nobla” zgryźliwy fizyk Boris (Larry David).
Jednak Jasmine odrzuca świat swojej siostry, do końca pozostaje więźniarką swoich pragnień. Czasami widz irytuje się na to, jak Jasmine pozostaje przez nie zaślepiona. Choć wszystkie znaki wokół niej wskazywały, że z biznesami jej męża jest coś nie tak, że lepiej zabezpieczyć się finansowo, że mąż jest notorycznie niewierny i prędzej czy później zostawi ją dla młodszej, Jasmine odwraca wzrok, by nie naruszyć swojej fantazji o życiu w wyższych sferach u boku księcia z bajki z grubym portfelem. Allen nie potępia jej jednak, do końca pozostaje wobec niej i innych bohaterek empatyczny. To też jego najbardziej „kobiecy” film, współczujący kobiecym bohaterkom samotności, z jaką w końcu zostają, zawiedzione i zranione przez otaczających je mężczyzn.
Czy Jasmine nie reprezentuje tu całego amerykańskiego społeczeństwa po kryzysie? Które z fantazji o pieniądzach, awansie do klasy wyższej obudziło się z pękniętą bańką kredytów subprime i nakazami eksmisji z domów nagle wartych mniej niż zaciągnięte pod ich zastaw zobowiązania? I czy w swojej masie, tak samo jak Jasmine, często nie pozostaje ono więźniem tych samych fantazji, których nie da się już dłużej utrzymać w świecie po bankructwie Lehman Brothers?
Wbrew większości hollywoodzkiej produkcji, głoszącej hasło „podążaj za swoimi marzeniami”, Allen mówi tu, że czasem należy strzec się własnych pragnień, miejscami konieczne jest negocjowanie ich z zasadą rzeczywistości, ich reedukacja – nie wszystko, czego pragniemy, nam służy. Może, jak w poprzednich filmach, powtarza banały. Ale w zainscenizowanej przez niego historii raz jeszcze przestają one być banalne.