Warto było czekać na drugi film Borysa Lankosza.
Po świetnym Rewersie czekaliśmy z niecierpliwością na drugi film Borysa Lankosza. To właśnie on traktowany bywa jak test dla twórcy, potwierdzenie, że dobry początek nie był przypadkiem. Przyszło nam czekać długo – od premiery Rewersu minęło sześć lat. Potem słyszeliśmy o filmie, który reżyser miał nakręcić w Stanach dla amerykańskich producentów, o biografii Grotowskiego – nic chyba z tych projektów nie wyszło. W końcu dostajemy jednak drugi film reżysera, adaptację drugiej części kryminalnej trylogii Zygmunta Miłoszewskiego o prokuratorze Szackim.
Czy warto było czekać? Choć Ziarno prawdy nie ma siły debiutu, choć nie przekonuje mnie tak, jak przekonywał Rewers, to bez wahania odpowiem: tak. W tym filmie polska publiczność dostaje w końcu to, o co od dawna dopominali się krytycy: niegłupie, artystycznie ciekawe kino gatunkowe dla dorosłego, inteligentnego widza, łączące atrakcyjną sensacyjną formułę z istotnymi kwestiami społecznymi. A właściwie narodowymi.
Zbrodnia a sprawa polska
Ziarno prawdy rozgrywa się w Sandomierzu. Nie jest to jednak pocztówkowy Sandomierz z Ojca Mateusza, gdzie jeżdżący na rowerze przystojny ksiądz pomaga poczciwej i dobrej (nawet jeśli trochę gamoniowatej) policji rozwiązywać zagadki kryminalne, a i zbrodnia w sumie jest niewinna jak dziecinne psoty. W Ziarnie prawdy Sandomierz jest zimny, pusty, otępiająco ospały, szary – Łukasz Bielan świetnie sfotografował miasto w „schłodzonej”, wygaszonej palecie kolorów. Wysłany do miasteczka z Warszawy prokurator Szacki nudzi się w nim. Na nowe miejsce życia i kolegów z pracy patrzy z pobłażaniem. Oni też go nie lubią, widzą, że traktuje ich z góry.
Nad miastem dominuje gotycka katedra. Film nie przedstawia jej jednak jako turystycznej atrakcji. Pełni ona funkcję podobną do Oka Saurona we Władcy pierścieni: jest sercem mroku, obskuranckiego fantazmatu. W katedrze mieści się bowiem niesławny obraz przedstawiający Żydów porywających aptekarskie dziecko w celu wytoczenia z niego krwi na macę i rzucających jego szczątki psu na pożarcie. Obraz skrywa ciężka czerwona kotara (jak z Lyncha), film jednak ją podnosi.
W miasteczku ktoś dokonuje zbrodni, wyzwalającej, wydawałoby się, dawno zapomniane historyczne demony i otwierającej cały szereg znaczeń związanych z niełatwą, naznaczoną przemocą historią polsko-żydowskich relacji. Tak jakby nad sandomierską czy polską ziemią ciążyła klątwa symbolicznego nadmiaru: zbrodnia nie może tu być po prostu zbrodnią, nieuwikłaną w narodowe fantazmaty, obsesje, uprzedzenia, mechanizmy kompensacyjne i obronne. Prowadząc śledztwo, Szacki musi nie tylko rozwiązać zagadkę sięgającą daleko w przeszłość, do sarmackich jeszcze mitów, ale ma też na głowie niebezpiecznie pobudzonych sandomierskich mieszczan, dokuczliwych, choć w sumie niegroźnych „skotłowanych Polusów”.
Zagadka i groteska
Lankosz sprytnie łączy kryminalną zagadkę z satyrycznym portretem prowincji i zamieszkujących ją ludzkich typów.
Prowincja nie jest wcale wolna od walk o władzę, uznanie i dystynkcję – przybierają one tylko jeszcze bardziej małostkowe formy niż w „wielkim mieście”, a stawki, o jakie toczy się gra, z wielkomiejskiej perspektywy wydaja się śmiesznie. Policja ma gdzieś los bezdomnych, bogacze chronią się przed drobnomieszczaństwem w stylizowanej na sarmacki dwór rezydencji, a lokalny historyk jeździ po archiwach, wyszukując mieszczanom właściwych przodków: „Generalnie nikt nie chce chłopstwa, ujdzie bogatsze mieszczaństwo, ale tak naprawdę każdy chce herb” – mówi. I jako prawdziwy fachowiec, za odpowiednią opłatą, jakiś herbowych przodków potrafi wydobyć choćby spod ziemi.
W Ziarnie prawdy raz jeszcze potwierdza się teza Cezarego Michalskiego, że tak jak realizmem Ameryki Łacińskiej jest realizm magiczny, tak jednym realizmem w Polsce może być groteska. W groteskowym obrazie prowincji Lankosz przypomina trochę Smarzowskiego z Domu złego. Z tym że groteska Smarzowskiego jest rozpaczliwa, skatologiczna, przesycona rozpaczą; Lankosz gra na subtelniejszych tonach – w najlepszych momentach Ziarno prawdy przypomina połączenie serialu w rodzaju The Killing z klimatami wczesnego Lyncha i romantyczną, fantastyczną antymieszczańską satyrą E. T. A. Hoffmanna.
Niestety, ten szlachetny stop nie wytrzymuje do końca filmu. Im bardziej zgłębiany się w intrygę, zbliżamy do rozwiązania zagadki, tym bardziej humor i groteskowa deformacja rzeczywistości odsuwają się na dalszy plan, a film coraz bardziej przypomina „po bożemu” zrobiony kryminał. I o to mam do Lankosza największe pretensje. Gdyby ton z początku udało się utrzymać, gdyby konsekwentnie pójść w groteskę, lynchowski pastisz, powstałby film być może lepszy nawet od Rewersu.
Żydy i chamy
Ale film, który ostatecznie otrzymujemy, też jest jednak bardzo dobry. Przede wszystkim to świetna filmowa robota (poza nieudaną animacją 3D w czołówce), prawdziwa przyjemność dla każdej kinomanki i kinomana. Ale poza przyjemnością film ten wykonuje także ważną społecznie pracę na naszych fantazmatach: śledztwo, odkrywanie kolejnych elementów zagadki, wreszcie jej rozwiązanie to etapy narodowej psychoterapii, pozwalającej przepracować głęboko zakorzenione fantazje i wyzwolić się od nich.
W pewnym sensie Ziarno prawdy wykonuje tę samą pracę co projekt Polak w szafie Artura Żmijewskiego. Żmijewski zorganizował warsztaty, których uczestnicy dostali kopie niesławnego antysemickiego obrazu z Sandomierza oraz zadanie, by przerobić go tak, by jakoś zmierzyć się z jego antysemicką treścią. Przekroczyć ją, wyzwolić się od niej, jako jednostka i Polak.
Skąd w ogóle w katedrze wziął się ten obraz? Na początku XVIII wieku zamówił go u mieszkającego w Sandomierzu francuskiego malarza kanonik Stanisław Żuchowski, jeden z najbardziej radykalnych antysemitów czasów saskich, inspirator dwóch mordów sądowych dokonanych na Żydach w Sandomierzu. Dziś Kościół katolicki ma problem z tym obrazem. Po gwałtownych dyskusjach w 2006 roku został usunięty z ekspozycji w katedrze. Odsłonięto go ponownie wiosną zeszłego roku, tym razem z tabliczką informującą, że przedstawia on antysemicki mit.
Jak widać też w filmie Lankosza, zasłanienie obrazów zawierających potężnie oddziałujące na naszą zbiorową psyche symbole tylko wzmacnia ich władzę.
Z mrocznymi elementami naszej historii trzeba się mierzyć w pełnym świetle.
Muzealne tabliczki na pewno są pomocne, ale sztuka – jak pokazują Lankosz i Żmijewski – radzi sobie z tym o wiele skuteczniej.
Film nie miałby politycznej siły, gdyby nie obsadzanie w roli Szackiego Roberta Więckiewicza. Przyznam, że miałem wielkie wątpliwości co do tego wyboru, okazał się on jednak strzałem w dziesiątkę. Szacki Więckiewicza jest jednocześnie inteligentem z wielkiego miasta oraz prostakiem i chamem. Spod wielkomiejskiego sznytu przebija plebejskość: ukazywana w zbliżeniach twarz aktora ma w sobie jakąś chłopską zaciętość. W ten sposób powstaje nie tylko świetna, złożona, trudna do polubienia, a przy tym fascynująca filmowa postać, ale także alegoria mieszczaństwa mierzącego się ze swoim plebejskim dziedzictwem, z ciągle pamiętanym klasowym awansem, który nastąpił pokolenie czy dwa temu.
Gdybym miał streścić przesłanie Ziarna prawdy w jednym zdaniu, brzmiałoby ono: „Współczesny, polski mieszczaninie, zamiast szukać herbowych przodków, zaakceptuj w sobie «chama» i skończ z niezdrowymi fantazjami o «Żydzie»”. Tak postępowego morału, w tak dobrze zrobionym kinie gatunkowym, dawno w polskim kinie nie było.