Jak lubicie hamletyzowanie narkobaronów w klapkach na kolumbijskiej działce, to polecam.
Pierwszy sezon serialu Narcos był niezłym sensacyjnym filmem rozpisanym na dziesięć aktów. Wreszcie Netflix wyprodukował serial dramatyczny, który niczym nie ustępuje House of Cards, największemu hitowi z tej telewizyjnej stajni. Akcja Bloodline, bardziej kameralnego, rodzinnego dramatu, ciągnęła się tak ślamazarnie, że wymiękłem po kilku odcinkach. Sense 8, polifoniczna historia napisana z poszanowaniem parytetu i różnorodności, z bohaterami ze wszystkich klas, ras, orientacji i genderów eksperymentem może była ciekawym, ale serialem nieznośnym.
Zeszłoroczny sukces Narcos nie ma jednej przyczyny, bo mocnych stron serialu o baronach narkotykowych z Kolumbii było tak wiele. Począwszy od genialnej czołówki, która nastraja na tyle skutecznie, że następny odcinek odpalamy w ciągu po napisach końcowych poprzedniego – oszukując się, że to tylko po to, żeby przewodni utwór mógł wybrzmieć raz jeszcze przez te półtorej minuty. Zresztą nie tylko mnie uwodzi otwarcie Narcos. Twórcy serialu zostali słusznie nominowani za nie do nagrody Emmy, podobnie jak kompozytor Rodrigo Amarante za oryginalny temat muzyczny. Przekładaniec fikcyjnej fabuły i dokumentalnych znalezisk z archiwów (wywiadów telewizyjnych, wiadomości, kilkudziesięcioletnich fotek) wyszedł koncertowo.
Po kilku odcinkach przyzwyczaiłem się nawet do głosu Stevena Murphy’ego (Boyd Holbrook), agenta DEA spinającego narrację swoimi opowieściami z offu, trochę w stylu Chłopców z ferajny Martina Scorsese (wiem, że te twardzielskie historie zapodawane spod kowbojskiego blond wąsa niejednego widza porządnie irytowały). Jednak największą zaletą tego serialu była epicka historia – piętnaście lat formowania się międzynarodowego biznesu kokainowego z psychopatami i milionami dolarów w rolach głównych to całkiem wdzięczny materiał do pracy nad scenariuszem.
Jeśli wierzyć twórcom serialu, wyszukiwarka Google na kilka dni po premierze Narcos zanotowała wyraźny wzrost zapytań typu: „Czy Pablo Escobar naprawdę wysadził pasażerski samolot / startował w wyborach prezydenckich / mieszkał w więzieniu-pałacu / i tak dalej / i tak dalej?”. W opowieść snutą na ekranie aż trudno było uwierzyć. Gwoli ścisłości dodajmy, że: tak, wysadził samolot; tak, startował w wyborach prezydenckich; tak sam zbudował sobie więzienie-pałac (La Catedral); i tak dalej, i tak dalej też na tak.
Ścigany
Akcja drugiego sezonu zaczyna się dosłownie kilka minut po tym, gdzie urwała się w pierwszym, po ucieczce z La Catedral. Pablo spiernicza przed wojskiem i policją najpierw przez las, a później ukrywa się w mniej lub bardziej luksusowych miejscówkach – od willi w stylu narkobarońskim, przez bagażnik zdezelowanej taksówki, po szopę swojego starego. W zasadzie te kilka powyższych zdań najlepiej zdaje relacje z tego, co oglądamy na ekranie przez dziesięć kolejnych odcinków. Aha, i na końcu Pablo Emilio Escobar Gaviria umiera (Nie liczy się to już chyba jako spoiler, skoro wiemy o tym od 1993 roku, prawda?).
W pierwszym sezonie autorzy Narcos zabrali się za piętnaście lat historii szefa kartelu narkotykowego z Medellín, za drugim razem za mniej niż rok. I to widać. Sorry, ale nawet Pablo Escobar nie prowadził tak emocjonującego żywota, żeby z kilku jego schyłkowych miesięcy utkać dobrą fabułę. Główna oś tej historii, to ucieczka przed kolumbijskim i amerykańskim rządem, a w praktyce przed dwoma glinami z DEA uzbrojonymi tym razem nie tylko w pistolety, wąsy i okulary aviatory, ale dużo bardziej zaawansowany system inwigilacji i podsłuchów. Poza tym możemy się delektować scenami, w których Pablo pali w kominku hajsem, jara blanty i pomaga ojcu na działce – gdzie wreszcie jego gustowne polówki opinające obfity brzuszek znajdują się w swoim naturalnym środowisku.
Escobar w drugim sezonie Narcos albo ucieka, albo gada. Zresztą, jak ucieka, to też ciągle nawija. Kompulsywnie stara się odbudować swoją niegdysiejszą potęgę w monologach wypluwanych do krótkofalówki, telefonu satelitarnego i innych urządzeń, dzięki którym utrzymuje kontakt ze światem na zewnątrz jego tymczasowych twierdz. Doprawdy zjawiskowy Wagner Moura dostał w drugim sezonie pełne pole dla swoich aktorskich popisów. Brazylijski aktor, który zasłużenie wypłynął na roli kolumbijskiego narkobarona będzie musiał teraz ciężko się napracować, żeby odkleić swój wizerunek od postaci Escobara.
Od pierwszego do ostatniego odcinka drugiego sezonu oglądamy Mourę z gębą w podkówkę i zmarszczonymi brwiami. Na twarzy porośniętej siwym włosem nie ma już śladu durnowatego, aroganckiego uśmiechu znanego ze zdjęcia z policyjnych kartotek. Jakimś cudem w tym jednym grymasie Moura nawiguje między biegunami melancholii i szaleńczego gniewu i udaje mu się wprost koncertowo zagrać pogrążanie się w coraz większym chaosie.
Jak ktoś lubi takie szekspirowskie wycieczki, przydługawe solilokwia i hamletyzowanie w klapkach na kolumbijskiej działce, to polecam. Mnie zmęczyło.
Tak silne osadzenie drugiej części Narcos w wewnętrznych stanach świadomości Escobara (w końcowych scenach rozmawia nawet z duchami. Litości!) czyni widzów i autorów serii zakładnikami narkobarona z Medellín. Albo na ekranie jest Pablo, albo nie ma czego oglądać.
It’s a man’s world
Nowy sezon to naturalnie też nowe postacie. Jest ich trochę: Limon, taksówkarz, który wchodzi na przestępczą ścieżkę, żeby w finale zostać ostatnim przybocznym Escobara; młoda dziewczyna Maritza wplątana przez przypadek w śmiertelną intrygę, czy nowa szefowa DEA i nowy ambsador USA w Kolumbii. Wszyscy tak samo mało interesujący, że nawet jak giną (tylko niektórzy), to jakoś wcale nam ich nie żal. Zapłakałbym ewentualnie po Ericu Lange’u z CIA (Bill Stechner). Pewnie dlatego, że mam wyjątkową słabość do postaci cynicznych szpiegów w wojskowych kurtkach i powycieranych czapkach z daszkiem, którzy jako jedyni wydają się kumać, że cała ta wojna to niezły debilizm i tylko fasada dla politycznych rozgrywek – i nieważne, czy to wojna z terroryzmem (w tym miejscu wyrazy uznania dla Łukasza Simlata za rolę świetną rolę agenta WSI w słabiutkiej Karbali), czy wojna z narkotykami.
Nie rozumiem też zupełnie niechęci wobec postaci kobiecych, która bije z każdego odcinka Narcos. Wszystkie są jakieś niewydarzone. Przez łóżko Javiera Peñy przewalają się jakieś kobiety, ale wiemy o nich tyle, że seks jest dla nich pracą, a kontakt z amerykańskim policjantem szansą na wizę do USA. Żona drugiego agenta chodzi z dzieckiem na rękach i smęci, że jej mąż pochłonięty jest policyjną robotą – klasyka. Valeria Velez (w tej roli Stephanie Sigman znana z występu u boku Bonda w Spectre), dziennikarka i kochanka Pablo wzorowana na postaci Virginii Vallejo, dość istotna w pierwszym sezonie, marginalna w drugim, próbuje nawet wybić się na jakąś niezależność raz czy dwa, ale z marnymi skutkami. Matka Escobara, Hermilda, bezwarunkowo kocha swojego synka Robin Hooda z Medellín, ukrywa hajs pod pierzyną i gorliwie modli się do Jezuska. Nic ciekawego. Wreszcie, Tata, żona Escobara, trwa przy nim mimo zdrad, broni dzieci jak lwica, ale większość czasu spędza, zamartwiając się i gotując. Niektórzy chcieliby w niej widzieć szyję, która kręci głową, czyli swoim mężem, ale to, powiedzmy sobie szczerze, dość życzeniowe myślenie.
Postacie kobiece, które na scenę dramatu o narkobaronach weszły w najnowszym sezonie, to już jakiś festiwal straconych szans.
Przez pierwsze kilka odcinków liczyłem, że męski świat agentów DEA uda się jakoś przełamać figurą ich do bólu profesjonalnej szefowej. Nic z tego. Widać, że ani reżyserzy, ani scenarzyści nie byli nią zainteresowani. Jak na ironię, jedną z głównych przeciwniczek Escobara jest w drugim sezonie kobieta, Judy Moncada, z kartelu Cali. Ale nawet to nie daje jej szans na bycie wielowymiarową postacią w uniwersum Narcos. Moncada jest dość łatwo urobiona do roli bezwzględnej wdowy, która odziedziczyła przestępczy biznes po mężu gangsterze. I niby bierze udział w intrygach, ale koniec końców okazuje się, że w tej dziedzinie też jest tylko drugoligową graczką. O prawdziwe, wysokie stawki grają panowie.
Policyjna opowieść
Narcos potrafi irytować. Steve Murphy z Wirgini Zachodniej w podwójnej roli narratora (wyraźnie ograniczonej w nowym sezonie) i bohatera opowiadanej przez siebie historii nie podburzał widzów tylko dlatego, że miał w zwyczaju wyjaśniać oczywistości, które chwilę wcześniej rozegrały się na ekranie – niczym zdrowo zrobiony gość na weselu, co to najpierw żart opowie, a potem jeszcze go nam łaskawie objaśni.
Kaja Malanowska w swojej recenzji Narcos trafnie zauważa, że zarówno Kolumbię, jak i realia wojny z narkotykami na odcinku południowoamerykańskim poznajemy z perspektywy jej dzielnego żołnierza, który widzi tylko jeden cel: dopaść „tych złych”. Nie zgodzę się jednak, że czyni to z Narcos „backlashową propagandówkę nakręconą, jak na zamówienie kampanii Donalda Trumpa”.
Żeby serial mówił dziś coś istotnego o wojnie z narkotykami, nie musi go przecież napisać David Simon, twórca klasyka The Wire. Odświeżyłem sobie ostatnio jego wcześniejszą, mniej znaną produkcję The Corner, również o dragach w Baltimore. I szczerze mówiąc, te tezy, że wojna z narkotykami jest bardziej szkodliwa od narkotyków, a przy okazji skrajnie rasistowska, powtarzane w 2016 roku trącą już chyba męczącym dydaktyzmem. Jestem przekonany, że średnio rozgarnięty widz Narcos jest zdolny do krytycznej refleksji nad poczynaniami agenta Murphy’ego i nie trzeba mu tego pisać drukowanymi literami.
Słusznie natomiast batoży Kaja Malanowska twórców Narcos za ich, mówiąc delikatnie, luźne podejście do wydarzeń z historii Kolumbii. Wmontowane fragmenty archiwalnych nagrań dają poczucie, że oglądamy w zasadzie fabularyzowany dokument, a historia narkobanów z Netflixa bynajmniej nim nie jest. Łatwo o tym zapomnieć. Awanturował się w tej sprawie nawet syn samego Pablo Escobra, wyliczając na fejsie błędy i przeinaczenia twórców Narcos, którzy (o zgrozo!) pomylili ulubiony klub piłkarski jego ojca.
Tylko nie Orejuela
Kogo będą gonić niezłomni agenci DEA w następnych sezonach (Netflix ogłosił, że powstaną jeszcze co najmniej dwa), skoro dopadli już Pablo Escobara? Czy zobaczymy w nowym sezonie kogoś, kto dorówna wąsatemu królowi kokainy pod względem niepowtarzalnej stylówy? Chyba znamy już odpowiedzi na obydwa pytania. Wszystko wskazuje na to, że w trzecim sezonie oglądać będziemy walkę z kartelem Cali – ostatnia scena finału, wypowiedzi twórców i wreszcie wypuszczony niedawno teaser.
Jeżeli rzeczywiście lokomotywą następnych dziesięciu odcinków ma być Gilberto Orejuela, narkobaron z Cali (postać tak dojmującą nijaka i niepociągająca, że gdyby nie teaser, to nie zasłużyłaby nawet na wzmiankę w tej recenzji), to na godnego następcę Escobara nie ma nawet, co liczyć. Szczerze mówiąc, nie sądzę jednak, żeby Netflix chciał zarżnąć swój czołowy produkt Orejuelem. Nie zdziwiłbym się, gdyby za kilka miesięcy w podobnych teaserach pojawiły się inne czołowe postaci grupy przestępczej z Cali.
Chciałbym zobaczyć wreszcie trzymający się kupy serial, który nie potrzebuje jak paliwa tej jednej głównej postaci, ogniskującej wszystkie fabularne intrygi. W końcu mówimy o serialu, który nazywa się Narcos, a nie Pablo Escobar. Chociaż Netflix już raz poległ na tym froncie, przy wspomnianym Sense 8. Spróbujcie śledzić ósemkę bohaterów i bohaterek, którzy nie mają ze sobą nic wspólnego poza tym, że współdzielą tożsamość (sic!). Powodzenia. Może z wąsatymi psychopatami i bezwzględną Judy Moncadą pójdzie lepiej.
**Dziennik Opinii nr 288/2016 (1488)