„The Knick” to kilka godzin solidnej rozprawki o innowacyjności i postępie, nauce i technologii. Ale ambicje reżysera Stevena Sodenbergha były większe.
Czerwone światła, przydymiona piwnica, półmrok, nagie ciała. Postawny mężczyzna wstaje z wciśniętego gdzieś we wnękę materaca, odsuwa od siebie fajkę z opium i azjatycką prostytutkę, która w półśnie żegna go, mrucząc „Johnny, Johnny”. Johnny łapie taksówkę – jest rok 1900, najpopularniejszym środkiem transportu w Nowym Jorku wciąż są powozy konne – i poucza woźnicę, jak ma jechać. Kurs do szpitala Knickerbocker, naokoło, nawet jeśli ma oznaczać to stanie w korku na jednym z mostów łączących Brooklyn z Manhattanem. Kurs ma być na tyle długi, żeby Johnnie zdążył wyjąć z torby ampułkę i wstrzyknąć sobie w jedną z ostatnich nienaruszonych żył solidną dawkę kokainy. Robi to fachowo, choć pośpiesznie. Za chwilę dowiemy się, że w Knickerbocker jest chirurgiem. Więcej, wschodzącą gwiazdą profesji, naukowcem i eksperymentatorem w gronie cieszącym się sławą niewiele lepszą niż rzeźnicy. Kokaina pozwala mu się skupić i przygotować na kolejną z medycznych rewolucji, które chce zaprezentować jeszcze tego samego popołudnia.
Dynamiczna otwierająca scena nowego serialu stacji Cinemax The Knick zawiera tyle historycznych i kulturowych odniesień, że można by nimi obdzielić całe sezony innych produkcji. Za pomocą kolejnych detali, których liczba powiększa się z każdym odcinkiem, twórcy budują interesujący i wielowymiarowy portret tamtych czasów. Tylko czy wierność historycznym realiom i obsesyjne przywiązanie do szczegółów pozwala dziś na coś więcej niż portret właśnie? Twórcy serialu, wśród nich Steven Sodenbergh, który z reżyserskiego fotela czuwał nad całością, starają się, by The Knick był czymś więcej. Z różnym skutkiem.
Pierwszy odcinek jest kluczem do całej produkcji. Z jednej strony mamy interesujące niuanse i smaczki (Knickerbrocker jest nie tylko nazwą szpitala, ale i określeniem „starego”, wywodzącego się jeszcze od Holendrów, nowojorczyka), z drugiej banał (tak, wiemy, że jeździło się wówczas konno, społeczność miasta, z elitami włącznie, była przesiąknięta rasowymi i klasowymi uprzedzeniami, a rosyjska i polska biedota w milczeniu umierała na gruźlicę w slumsach). Z masy informacji, licznych faktów naukowych i długich, ciągnących się nawet przez kwadrans spojrzeń za kurtynę historii medycyny, którymi The Knick zarzuca widza, wynika kilka morałów. Do ich opowiedzenia serial używa (to chyba najlepsze słowo) szerokiego grona postaci uwikłanych w wielką (medyczną, technologiczną, społeczną) i małą (prywatną i w przeważającej mierze kobiecą) historię. Pytanie brzmi, czy to wszystko – od wysmakowanych kostiumów i wnętrz, po pornograficzne ujęcia przelewających się (dosłownie) wnętrzności na operacyjnym stole – jest do opowiedzenia tej historii potrzebne? I o czym ona właściwie jest?
John Thackery (przekonywający Clive Owen) jest medycznym maverickiem, obiecującym solistą, ale i uzależnionym od kokainy „chuliganem chirurgii” – bez poszanowania dla reguł i konwenansów – na dobre i złe. Jego osobista i profesjonalna konfrontacja z bardziej nowoczesnymi wcieleniami jego samego – Algernonem Edwardsem (Andre Holland), wykształconym w Paryżu i Londynie protegowanym sponsorów szpitala, oraz przybyłym z Bostonu innowatorem Zindbergiem – jest osią pierwszego sezonu. Na czym polega haczyk? Edwards jest czarny, Zindberg jest Żydem – niechęć do konkurentów rozpalana w równej mierze ambicją Thackery’ego co „amerykańskim rasizmem codziennym” ma za zadanie wpisać historię The Knick w szerszy kontekst i przystawić Amerykanom historyczne lustro, co w przypadku nowych seriali jest już obowiązkowym punktem programu. Szkoda, ze nie wywiązuje się z tego najlepiej.
Pokazywanie historii amerykańskiego rasizmu tak, aby jednocześnie nikogo nie urazić, a jednak wytoczyć przeciwko niemu jakiekolwiek skuteczne działa, to karkołomnie zadanie.
The Knick próbuje rozwikłać tę trudność – jak niejedna produkcja przed nim, choćby Mad Men – neutralizując sam problem. „Tak po prostu było”, „taka historia”, „kolej rzeczy” – mówią politycznie poprawni reżyserowie, scenarzystki i producenci – „na szczęście to już za nami”. Byli sobie, jak w The Knick, ludzie dobrzy i źli: Żydzi, irlandzcy katolicy, wschodnioeuropejscy imigranci, arystokracja „starych pieniędzy” i potomkowie niewolników. W złym systemie większości łatwo było być złą. Jednak talent i moralność nie znają koloru skóry, więc osoby wybitne trafiają się wszędzie. No i, co równie ważne, uprzedzenia są nieistotne, gdy trzeba połączyć siły „dla sprawy”. Wtedy zakasują rękawy i wspólnie ruszają do boju i skorumpowany miejski urzędnik, i młoda arystokratka, i czarnoskóry lekarz, i zakonnica. Talentem i pracą ludzie się wybielają – tak The Knick powtarza znany (i zgrany) morał o wyższości amerykańskiej merytokracji.
Nie byłoby sensu znęcać się akurat nad tym serialem – taka forma ekranowego „rozwiązywania” spornych spraw to dziś amerykańska średnia (z paroma chlubnymi wyjątkami, jak niezapomniany Deadwood, mało spektakularny, ale odważny antywestern sprzed paru lat) – gdyby nie jeden szkopuł. The Knick, mimo całej swojej poprawnopolitycznej krytyczności, powołuje do życia bohaterów wręcz zabawnie przewidywalnych, tak bardzo przywiązany jest do rasowych, religijnych i klasowych stereotypów. Jedyny Azjata, któremu napisano jakąś linijkę dialogu, jest wierzącym w czary mistrzem walki białą bronią i gangsterem, który prowadzi palarnię opium i burdel. Irlandzka zakonnica jest świętoszkowatą i oschłą wiedźmą – ach te stare panny, prawda? – która wszystkie dobre i złe sekrety skrywa pod habitem. Amerykańska „arystokratka”, choć wierzy szczerze w powszechną równość i sprawiedliwość, awans zawdzięcza pieniądzom tatusia, a sama realizuje szlachetne ideały raczej w postaci kaprysu. I tak dalej. Szybko okazuje się, że skomplikowany i misternie skonstruowany pejzaż przegrywa z opowieścią konwencjonalną i sztampowymi postaciami – które tylko udają wielowymiarowe i reprezentatywne dla najważniejszych dziś moralnych dylematów Ameryki, jak aborcja czy dostęp do opieki zdrowotnej.
Dlatego, chyba wbrew założeniom twórczyń i twórców, w The Knick najciekawsze jest to, o czym, nie jak, opowiada fabuła. Serial Sodenbergha to – gdy już przyswoić sobie wszystkie mniej i bardziej wciągające romanse między bohaterkami i bohaterami – kilka godzin solidnej rozprawki o innowacyjności i postępie, nauce i technologi, nowoczesności i biopolityce. Od początku można więc oglądać go nie jako wysokobudżetowy teatr telewizji z życia nowojorskiego szpitala 100 lat temu, ale trzeźwe i brutalne spojrzenie na ujęty w rygory nauki i sztywne moralne podziały progres wiedzy o człowieku. The Knick sytuuje się – jeśli damy czasowej i geograficznej ramie tej opowieści pewien kredyt zaufania – w kluczowym dla tej opowieści momencie. Chirurgia przestaje być na wpół magiczną sztuką krojenia ludzi, ze swoimi arcymistrzami i ich genialną intuicją, a staje się dyscypliną – w każdym sensie tego słowa. Leczenie i terapia – a szerzej: ludzkie życie w ogóle – mniej zależą już od przypadku i dobrej woli lekarza, lecz przechodzą w obręb regulowany przez procedury; choroby nie są już dopustem bożym, ale czymś, co da się zmierzyć, zbadać i opisać.
The Knick pokazuje, że jednym z elementów wejścia w nowoczesność jest fakt, że śmierć nie jest już w rękach boga, losu i fortuny, ale konkretnych reguł, którymi władają ludzie.
Kiedy odłożyć skalpel i pozwolić pacjentowi umrzeć? Kiedy ocenić niezdolność do prowadzenia terapii? Jak rozsądzić, komu należy się opieka, a kto sam wpędził się do grobu? – na takie pytania odpowiadają bohaterowie i bohaterki The Knick, a my widzimy, jak bardzo decyzja o życiu i śmierci bywa arbitralna, ile trupów – raczej biednych, pozostawionych sobie i ślepemu szczęściu – kosztowało każde odkrycie i jak przypięte do stołu chirurga ciało mężczyzny czy kobiety, które w trakcie zabiegu było polem doniosłej bitwy i nieustającego eksperymentu, w przeciągu chwili stawało się biologicznym śmieciem, jeśli coś poszło niezgodnie z planem.
Serial podpowiada też, że myśląc o postępie jako o logicznym i jednotorowym procesie na drodze do lepszego jutra – wpadamy w pułapkę ahistoryczności i nadmiernego optymizmu, o który łatwo, gdy oceniać skutki, nie cenę. Najlepiej widać to na przykładzie sceny z psychiatrą, który opowiada koledze z innej medycznej działki, że dla dobra pacjentów wyrywa im wszystkie zęby, bo tam kryją się rozkładające mózg bakterie. Na pytanie zrozpaczonego kolegi – mowa o terapii jego żony – czy to zostało udowodnione, psychiatra odpowiada „Nie, ale po to to robię, żeby udowodnić niedowiarkom, że będzie działać”. Tam, gdzie nie było jednoznacznej odpowiedzi – wszystkie inne, niezależnie od tego, jak z dzisiejszej perspektywy drastyczne i barbarzyńskie, były równoprawne. Pomyłki kosztem pacjentów i wytwarzanie warunków, w których samo życie ma wartość bliską zeru, bo liczy się przecież ostateczny efekt – znalezienie szczepionki, opatentowanie terapii czy udowodnienie swoich racji – są koniecznymi warunkami umożliwiającymi postęp, tak jak go sobie wyobraziliśmy. Dla pacjentki psychiatry-dentysty-rzeźnika byłoby przecież lepiej, gdyby takich metod kuracji nie wymyślono nigdy. Na marginesie: scena jest oczywiście inspirowana faktycznymi metodami leczenia, które stosowano w latach nastych XX wieku (i długo później) w szpitalu w Trenton, wówczas pod nazwą New Jersey State Lunatic Asylum.
I tu jednak The Knick grzęźnie na mieliznach scenariusza i nie może przekroczyć ograniczeń, które narzuca mu „bohaterska” formuła serialu. Fascynująca, brutalna, wymagająca dla widza i widzki historia wykuwania się władzy lekarza i medycznej normy nad życiem, dylematów społecznych stojących przed instytucją nowoczesnej medycyny i uwikłania technologii i nauki w napięcia swoich czasów – wszystko to jest skrępowane przez gorset filmu kostiumowego i jego jednoznaczności. Podglądając Knickerbocker, jak każdy inny „szpital na peryferiach” nie musimy się bać, że źle ulokujemy nasze sympatie. Zwycięstwa są w tym świecie mało spektakularne i pouczające, porażki są piękne i, oczywiście, pouczające.
Twórcom The Knick nie brakowało, co widać, pieniędzy i czasu na dopracowanie wizualnej strony serialu. Wnętrza będące muzealnym wręcz odwzorowaniem gabinetów z epoki, realistycznie odwzorowane procedury i cała encyklopedia drobiazgów, które przykuwają uwagę, słusznie zachwycają wielu widzów. Problem polega na tym, że nawet połowy tego czasu, co kostiumom, nie poświęcono pomysłom. W efekcie The Knick chce więcej pokazać, niż powiedzieć. A gdy już mówi, to zaskakująco mało odważnie. Nie wykracza poza śmiertelnie poważny i konserwatywny szkic problemów, które obiecuje przedstawić. Potencjał tej opowieści, naprawdę wyjątkowy i rzadki w telewizji, zostaje zakryty przez kostiumy i ustępuje ekranowego czasu rozciągniętym ponad miarę scenom operacji i kolejnym ujęciom flaków. Scenarzyści nie boją się krwi, szkoda, że brakuje im odwagi, by choć spróbować powiedzieć coś odważnego i odkrywczego.
Dowiadujemy się więc jedynie, że innowacja to domena dzielnych pionierów, którym przeszkadza sztywna konwencja, niemądrzy statyści i zabobon dookoła. Gdyby tylko pozwolić mądrym ludziom robić mądre rzeczy – świat naprawiłby się sam. Nowe jest lepsze niż stare.
Rozum i pracowitość nie zna ograniczeń. Nawet najgorsze okoliczności nie przeszkodzą wybitnym jednostkom, gdy są na dobrej drodze. Bohaterowie potrzebują jednak wsparcia od maluczkich, bo tylko tak ujawnia się ich geniusz.
A największym przeciwnikiem jesteś sam dla siebie. To liberalne abecadło współczesnego moralitetu musi w końcu zmęczyć.
Przynajmniej mnie napsuło krwi. Jako kurację zafunduje sobie jednak nie więcej tego samego – nie wyczekuję na drugi sezon, który już zapowiadają twórcy – ale raczej powrót do starych, sprawdzonych metod. Wolę kowbojów i cyrulików z antywesternu Deadwood od westernowych lekarzy jako kowbojów w The Knick.