Gdzie jesteście anarchiści, libertyni, heretycy polskiego kina? Czas na coming out!
Dziękując Jakubowi Majmurkowi za zaproszenie do dyskusji, chciałbym jednocześnie zaznaczyć, że całe swoje życie piszę teksty o świecie nieprzedstawionym w polskim kinie. Jakoś zaraz stuknie mi okrągła rocznica, bowiem pierwszy tego typu artykuł popełniłem jeszcze w ubiegłym tysiącleciu, gdzieś na początku lat 90. Powinienem zapewne wydać uroczysty bankiet na koszt PISF-u. Można tę moją długoletnią działalność podsumować dwojako – optymistycznie i pesymistycznie. Podsumowanie optymistyczne brzmi: są jeszcze stałe rzeczy na tym świecie. Podsumowanie pesymistyczne zaś: mówił dziad do obrazu, a obraz do niego ani razu. No, może przesada, że „ani razu”, jednakże na palcach rąk zliczyłbym „obrazy” współczesnego polskiego kina, które do mnie przemówiły.
Domyślacie się więc, że bez wielkiego entuzjazmu przystępuję po raz kolejny do tej samej rozmowy. Czuję się zmęczony waleniem głową w ścianę (walenie głową w ścianę to zresztą specyfika każdego polskiego dyskursu, nie tylko kinowego). Ściana trwa, jak trwała, za to ja nabawiłem się mnóstwa guzów albo i jakiegoś fiksum dyrdum. Co nie znaczy, że nie widzę pewnego postępu. Krzepi mnie, na przykład, fakt, że nie jestem już w swoich pretensjach wobec polskiego kina odosobniony, czego dowodem właśnie niniejsza debata na łamach „Dziennika Opinii”. Tak – w gronie krytycznym to my się generalnie zgadzamy co do różnych „białych plam” rodzimej kinematografii. Pytanie tylko, co zrobić, by nasz głos usłyszała, a przede wszystkim zrozumiała tzw. branża, która – jak to w Polsce – nikogo słuchać nie zamierza, jest z siebie bardzo zadowolona, a pismaków ma w głębokiej pogardzie.
Bez złudzeń – żadne nasze dyskusje niczego w polskim kinie nie zmienią. Zawstydzić polskich reżyserów może jedynie rzeczywistość. I już ich zawstydza. Gdy kilka lat temu zarzucałem naszym twórcom pomijanie różnych tematów obyczajowych, dość łatwo dało się mnie zbyć twierdzeniem, że są to sprawy nieistotne, egzotyczne, marginalne itp. Praktycznie bowiem nie istniały one w dyskursie publicznym. A dzisiaj? Związki partnerskie wałkuje się w mediach od lewa do prawa, in vitro doczekało się porównań z Holocaustem… Ba! Seksualność księży – temat jeszcze parę lat temu obłożony najsurowszym tabu – bije po oczach z okładek tygodników! W tym kontekście nawet nowy film Małgorzaty Szumowskiej W imię…, opowiadający o księdzu-homoseksualiście, wydaje się odrobinę spóźniony w stosunku do… życia. Po prostu, życia.
Bo czyż to nie jest obciach, że artyści są ślepi i głusi na sprawy, na które otworzyły oczy i społeczeństwo, i media, choć to oni przecież powinni być bardziej niż reszta „zjadaczy chleba” przenikliwi, odważni, profetyczni itd. itp.? Proszę wybaczyć, że odwołam się do truizmu (w Polsce jednak, jak widać, nie tak znowu oczywistego), ale sztuka – także filmowa – jest od tego, by prowokować, eksperymentować, jątrzyć, mówić rzeczy niewygodne. Wyprzedzać swój czas, a nie pozostawać w tyle.
Inaugurujący tę dyskusję tekst Jakuba Majmurka uświadomił mi jednak, że i my w swych lamentach powinniśmy nieco inaczej rozłożyć akcenty. Zamiast podsuwać twórcom pod nos listę tematów przeoczonych, należałoby ich raczej postymulować. Innymi słowy: ważne jest nie odfajkowanie jakiejś „kontrowersji”, lecz to, by polskie kino miało energię. Seksualną, wywrotową, a choćby i mistyczną. Bo na razie nie ma żadnej energii i wygląda, jakby je robiono na czarno-białym ksero. Może to być także energia marzeń sennych, bardzo proszę. Ale odnoszę czasem wrażenie, że o wielu sprawach naszym twórcom nawet się nie śniło i sny mają równie nieciekawe, jak życie na jawie. Krótko mówiąc – stanowczo powinni polscy reżyserzy rozluźnić pośladki i wyobraźnię.
Druga rzecz, na którą zwraca uwagę Majmurek w swoim tekście, to forma. Forma determinuje treść, bezwzględnie. Spójrzmy więc, jakie formy dominują w polskim kinie. W tym rozrywkowym – komedie romantyczne i męskie kino akcji. Chociaż oba gatunki doczekały się już pewnych modyfikacji na Zachodzie (daleko nie szukając, patrz ostatni Bond), u nas wciąż traktuje się je prostodusznie i schematycznie. Raczej więc nie spodziewam się w najbliższym czasie polskiej komedii romantycznej gloryfikującej trójkąty, choć gorąco do stworzenia takowej namawiam.
Natomiast w kinie tzw. artystycznym obowiązkowy jest realizm psychologiczny, znowu zresztą traktowany powierzchownie i restrykcyjnie. Nie potrafi się on uwolnić od klisz kina moralnego niepokoju (czy, generalnie, od moralizowania). Skądinąd uważam, że tamte filmy były znacznie odważniejsze obyczajowo niż filmy obecne (wystarczy porównać np. Aktorów prowincjonalnych Holland chociażby z Miłością Fabickiego). Nie ulega jednak wątpliwości, że nie jest to język, którym da się dzisiaj – w zmienionych warunkach społecznych, politycznych, kulturowych – uchwycić rzeczywistość.
Realizm psychologiczny pełni też w polskim kinie rolę cenzury (także autocenzury). Eliminuje się pewne sytuacje i rozwiązania jako, rzekomo, nieprawdopodobne. Tymczasem, rzucanie wyzwania prawdopodobieństwu to także jedno z zadań artysty. Bo potem można się nieźle zdziwić. Czy ktoś z nas był np. w stanie przewidzieć, że będziemy mieć transseksualną posłankę? Wydawało się to wręcz kosmicznie nieprawdopodobne, nieprawdaż?
Weźmy Śniadanie na Plutonie Neila Jordana, dzieło wdzięcznie przeginające się w stronę a to bajki, a to dramatu społeczno-politycznego. Wrzucenie w sam środek irlandzkiej katolickiej prowincji bezceremonialnego, dziarskiego transwestyty dało tutaj efekt odświeżający i wyzwalający. Co więc stoi na przeszkodzie, by ktoś taki rozsadził – choćby na ekranie – polski zaścianek? Realizm psychologiczny stoi? To zrzucić kajdany realizmu psychologicznego i pójść tam, dokąd idą niegrzeczne dziewczynki.
Warto się również przyjrzeć, jakich form nie ma w polskim kinie. Np. zupełnie zniknęła z niego komedia obyczajowa (która na świecie najlepiej w tej chwili realizuje się w amerykańskich serialach, serialach nie telenowelach!), pewnie dlatego, że wymaga ona nieco wnikliwszego spojrzenia na ludzi i społeczeństwo niż poprzez stereotypy. Nie robi się w Polsce musicali ani komedii muzycznych (a przecież w latach 60., 70. mieliśmy ich trochę: Przygoda z piosenką, Milion za Laurę, Motylem jestem, czyli romans Czterdziestolatka). Dlaczego? Gdyż jest to gatunek za lekki, zbyt „pedalski”. Gatunek, do którego potrzeba finezji i błyskotliwości. Taki, który aż się prosi o camp, ironię oraz treści wywrotowe. Nasi twórcy w to grać nie potrafią. U nas chodzą wyłącznie ciężkie i wulgarne zabawy w policjantów i gangsterów.
Majmurek przywołuje w swoim tekście gorzką refleksję, którą i ja zwykłem powtarzać – że w Polsce trzeba sobie samemu nakręcić film, które chce się zobaczyć. Mimo wszystko, przy obecnych układach produkcyjnych i finansowych, realizacja filmu wciąż nie jest taka prosta, zwłaszcza gdy się chce zachować minimum profesjonalizmu i technicznych standardów. Zresztą, czy wszyscy muszą coś tu kręcić? Ja, nawet jeśli sam kamery nie chwycę, chętnie nawiązałbym współpracę z twórcami niepokornymi, wyzywającymi, prowokacyjnymi, rozmiłowani w „innym” kinie. Tylko gdzie ich w ojczyźnie szukać?
Przeprowadziłem ostatnio rozmowy do „Repliki” z Maciejem Nowakiem i Małgorzatą Szumowską. W obu powtarzają się podobne spostrzeżenia tyczące naszej kinematografii – że panuje w niej wojskowy dryl, a polscy reżyserzy są ponurymi, zaciętymi w sobie facetami „przygwożdżonymi do swego mentalu” (określenie Szumowskiej) i pozbawionymi jakiejkolwiek ambiwalencji (nie tylko seksualnej). Nie ma w tym środowisku „barwnych ptaków”.
Nie ma? Czy też branża skutecznie oskubuje ich z kolorowych piórek? Prawdę mówiąc, porzuciłem wszelką nadzieję, gdy nad progiem szkoły Wajdy ujrzałem wykuty w dwóch językach cytat z… Paola Coelho traktujący o noszeniu kamieniu i budowaniu katedry. To sobie przyszli mistrzowie polskiej kinematografii wybrali przewodnika duchowego, doprawdy!
Nie, dzisiaj nie potrzebujemy budowniczych katedr czy innych obiektów sakralnych. Dzisiaj przydaliby się burzyciele katedr. Gdzie jesteście anarchiści, libertyni, heretycy polskiego kina? Ujawnijcie się! Najwyższy czas na wasz coming out.