Polskie „literackie ksenofobie”, które tak celnie nazwała i opisała Kaja Malanowska, paraliżują polski rynek – autorki i autorzy na łamach GW o Alice Munro i „wielkiej literaturze”.
Anna Dziewit-Meller, Remigiusz Grzela, Joanna Laprus-Mikulska, Grażyna Plebanek i Katarzyna Tubylewicz dołączają do apelu Kai Malanowskiej o docenienie literatury popularnej i poważną dyskusję o literaturze, bez prostego szufladkowania pisarzy i pisarek.
Mentalnie tkwimy w paradygmacie głoszącym, że wielka literatura może być doceniona tylko przez garstkę intelektualistów znajdujących się na podobnych wyżynach jak sam autor. Bo już raczej nie autorka – szowinizm w polskiej dyskusji o literaturze ma się naprawdę świetnie. (…)
Wiadomo, wszystkie pisarki, nawet sędziwe noblistki, to po prostu girlsy i piszą o jednym. Co innego wielcy i poważni autorzy poruszający niezwykle ważne tematy i wyrażający swoje myśli poprzez wyszukaną frazę. Podstawowym kryterium oceny każdej książki polskiego autora jest oryginalność i zawiłość językowa, tak jakby wszystkie dzieła literackie powstawały po to, by udowodnić, że pisarz ma bogate i wyszukane słownictwo. Mniejsza o to, czy ma też coś do powiedzenia.
Z powyższych względów, gdyby Alice Munro była autorką rodzimą, polską, nie miałaby szans na przychylność polskich recenzentów.
Pisze zbyt prostym językiem. Podobnie rzecz się ma z Zadie Smith, Joyce Carol Oates i Margaret Atwood. W Polsce ratuje je to, że nie tworzą w naszym ojczystym języku i pochodzą z Zachodu, wobec którego nadal mamy kompleksy. (…)
Przyjrzyjmy się zatem literaturze zagranicznej, którą już jednoznacznie można zaliczyć do gatunku lżejszej. Czy to nie jest aby nieco neurotyczne, że jesteśmy w stanie zachwycać się Larssonem i Mankellem, Nesbo i Marklund, ale już nie ich polskimi odpowiednikami? Miłoszewski uwiera wielu polskich krytyków. Jak tu wypowiedzieć się dobrze o tej dobrze napisanej, a w dodatku nierzadko poruszającej istotne tematy prozie gatunkowej, skoro liczącym się polskim krytykom nie wypada pisać o literaturze popularnej?
Polskie „literackie ksenofobie”, które tak celnie nazwała i opisała na stronach Dziennika Opinii Krytyki Politycznej Kaja Malanowska, paraliżują polski rynek literacki:
„W naszym myśleniu o tym, czym współczesne pisarstwo być powinno i czego od niego oczekujemy, wznieśliśmy barykadę: po jednej stronie stoi Karpowicz, Bator, Bargielska, Myśliwski, po drugiej Kalicińska, Ćwiek, Grochola i Miłoszewski. Jednych pisarzy traktujemy z szacunkiem i podziwem, tymi drugimi pogardzamy, a w najlepszym razie ich lekceważymy. Na uczucia pośrednie i mniej radykalne opinie miejsca brak”. (…)
„Zamiast uszczelniać granice pomiędzy tym, co masowe, a tym, co elitarne, pomiędzy rzemiosłem a talentem, konwencją i sztuką – powinniśmy je otworzyć, docenić literaturę popularną, zacząć ją obserwować i rozpocząć z nią dialog. Wciąż wiele możemy się od niej nauczyć” – pisze Kaja Malanowska.
Dołączamy się do jej apelu, domagając się przy tym więcej miejsca w mediach na recenzje książek (najwyższa już pora, aby „czwarta władza” wzięła na siebie część odpowiedzialności za promocję czytelnictwa w kraju), prowadzenie poważnej dyskusji o literaturze, w której unika się prostego szufladkowania autorów i autorek oraz zwykłego obrzucania inwektywami, za to pogłębia wiedzę czytelników na temat różnorodności literatury (także tej gatunkowej).
Uważamy także, że w kraju, w którym nieustannie podważana jest zasadność debaty genderowej, a sytuacja kobiet pozostawia wiele do życzenia, szczególnie ważne jest, by traktować literaturę pisaną przez kobiety, a także tę, która o kobietach traktuje, nie jako „literaturę kobiecą” (to znaczy przeznaczoną tylko dla kobiet), ale taką, która mówi o doświadczeniu egzystencjalnym połowy ludzkości i ma dokładnie taką samą wartość jak książki opisujące świat z perspektywy męskiej.
Fragmenty artykułu „Alice Munro nie miałaby u nas szans” opublikowanego 9 stycznia 2014 r. w „Gazecie Wyborczej”.