To morderstwo to jedna z niewyjaśnionych zagadek z początków III RP.
Kiedy 1 września 1992 roku 24-letni dziennikarz Jarosław Ziętara nie pojawił się w redakcji „Gazety Poznańskiej”, gdzie pracował, koledzy i koleżanki z redakcji nie widzieli powodów do niepokoju. Nawet dziś, gdy dostępność online 24 godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu jest niepisanym wymogiem coraz większej liczby zawodów, można sobie to przecież wyobrazić. Ktoś znika na kilkanaście godzin, nie nocuje w domu, nie przychodzi do pracy – jest bardzo szerokie pole między najlepszą a najgorszą wersją takiej historii. Mało kto jednak myśli o najgorszym od razu. W tym wypadku wszystko wskazuje, że najgorsze z podejrzeń były uzasadnione od pierwszej chwili.
„Porwanie i morderstwo? To nam się wtedy nie mieściło w głowach. Dziś wiemy, że Jarek został zamordowany jako dziennikarz, że można było w Polsce zabić dziennikarza i uważamy, że wszyscy dziennikarze powinni mieć tego świadomość” – usłyszę od Piotra Talagi i Krzysztofa Kaźmierczaka, z którymi spotykam się w Poznaniu w kilka tygodni po premierze ich wspólnej dziennikarskiej książki, Sprawa Ziętary. Do Kaźmierczaka napisałem na Facebooku, zaczepiając go o rozmowę, na którą zgodził się od razu. Chciałem zapytać, jak to wszystko – porwanie? morderstwo? porażki kolejnych śledztw – było możliwe. Nie potrafię sobie wytłumaczyć, jak to się dzieje, że dziennikarz współpracujący z dużymi tytułami ginie bez śladu i nie wywołuje to wielkiej debaty. Przede wszystkim jednak ciekawiło mnie, jak ta przerażająca historia, którą w książce relacjonują Talaga i Kaźmierczak, ma się do konkurujących ze sobą w sferze publicznej mitologii początków III RP: „ubekistanu” z jednej strony i „najlepszej z możliwych transformacji” z drugiej.
Poniższy tekst jest po części zapisem mojej rozmowy z dziennikarzami, po części rekapitulacją ich książki, po części zaś próbą przypomnienia o tym, że po prawie ćwierćwieczu dalej znamy definitywnych odpowiedzi na wiele pytań, które historia ta stawia.
Cisza
Zacznijmy jeszcze raz, od początku: 1 września 1992 roku 24-letni dziennikarz Jarosław Ziętara nie pojawił się w redakcji „Gazety Poznańskiej”. Następnego dnia skontaktowała się z kolegami z redakcji jego ówczesna partnerka, mówiąc, że nie wrócił także do domu. Telefony do znajomych, a później szpitali nie przyniosły efektu – nikt Ziętary nie widział. Powiadomiono policję, dziennikarze wypuścili notki ze zdjęciem informujące, że poszukiwany jest ich kolega. Po niecałym tygodniu zawiązuje się nieformalna grupa śledcza koleżanek i kolegów z pracy, „przesłuchana” przez nich zostaje partnerka dziennikarza, „Gazeta Poznańska” ustanawia nagrodę za pomoc w jego odnalezieniu. Dziennikarze liczą, że z policją czy nie, uda im się ustalić, dlaczego ich kolega nie daje znaku życia.
Zapytany, czy ktoś wtedy podejrzewał zabójstwo, Talaga odpowiada, że „Nam się wszystkim wydawało, że dziennikarzom, rycerzom wolnego słowa, nic złego się nie może przytrafić”.
Wtedy jeszcze trwała euforia, to był ten krótki czas, kiedy po raz pierwszy nie mówiono o władzy „oni”, tylko „my”. „My zrobiliśmy to, my zrobiliśmy tamto”… Panowało przekonanie – nawet mimo trudności związanych z przejściem do nowego systemu – że całe zło i nieuczciwość są już za nami. Powstała wolna prasa i została zniesiona cenzura.
Obydwa stowarzyszenia dziennikarskie, SDP i SDRP, nie zainteresowały się sprawą. Zdaniem Kaźmierczaka, nie wierzyły w to, że faktycznie coś złego się stało.
Wielu starszych dziennikarzy, jak Jerzy Jachowicz czy Anna Marszałek, mogło pomyśleć, że to jakiś gówniarz się zgubił, a inna banda gówniarzy się bawi i go szuka. Trochę się do tego przyznali potem. I ja im wierzę – mówi Kaźmierczak – nie zakładam złej woli, po prostu mało kto w Polsce wierzył, że mają do czynienia z naprawdę poważną sprawą, szczególnie jeśli zajmuje się nią grupka dwudziestokilkulatków.
Do tego należy dopisać jeszcze jedną rzecz – dystans między Poznaniem a Warszawą. Nie w sensie geograficznym, rzecz jasna, ale symbolicznym i instytucjonalnym. Sprawy, które działy się w Warszawie, gdzie miały swoją siedzibę prawie wszystkie największe tytuły, były traktowane jako ogólnopolskie, te spoza stolicy zazwyczaj jako lokalne. I pozostawiano je – prawda, że mocnym i o dużym nakładzie – mediom lokalnym. Dlatego też o sprawie Ziętary na przełomie 1992 i 1993 najprawdopodobniej dobrze wiedzieli mieszkańcy i mieszkanki Poznania, prawie wcale zaś reszta kraju. Dziś może byłoby inaczej – skuteczna kampania mogłaby zyskać zasięg dzięki uruchomieniu łańcucha w mediach społecznościowych. Talaga: „Teraz masz twittery i fejsbuki, wtedy była jedna ogólnopolska telewizja, prywatne radio dopiero startowało. Więc, jak czegoś nie puścili w telewizji publicznej albo Polskim Radio, to nie istniało”. Jeśli informacje o ich koledze ukazywały się na ogólnopolskich antenach, to w karykaturalnej i skandalizującej formie. Ponad rok po zniknięciu Ziętary w telewizji i radiu sugerowano, że Ziętara żyje i zbiegł za granicę. Komendant poznańskiej policji mówił w wywiadzie radiowym, że Ziętara pracuje dla Urzędu Ochrony Państwa. Talaga i Kaźmierczak uważają, że to nie przypadek, że wokół faktu zniknięcia ich kolegi krążą tak fantastyczne historie.
Wersje i kontrowersje
Od początku sprawy pewne tajemne złe siły (dziś już wiemy, że związane z osobami, które zamordowały Jarka, z ówczesnymi służbami specjalnymi i jeszcze poprzednimi, reżimowymi służbami) robiły wiele, żeby nadać zaginięciu Jarka bardzo dziwną, niejasną, podejrzaną otoczkę. Chodzi o wycieki do mediów i plotki, które miały zdyskredytować Jarka i ukryć to, że sprawa ma kryminalny wymiar i kryminalne były motywy jego zniknięcia. – mówi Talaga.
Jakie to wersje?
Na przykład Jarosław Ziętara popełnił samobójstwo. Tak? Popełnił samobójstwo i potem złośliwie ukrył ciało? Albo wyjechał za granicę. W jednej kurtce, bez plecaka, większej sumy pieniędzy i paszportu wyjechał w 1992 roku za granicę, kiedy jeszcze Schengen nie było ani ruchu bezwizowego? […] Mówiono – nawet komendant policji powtarzał takie rzeczy – że Jarek pracuje dla służb specjalnych i to one wywiozły go na Zachód. Co za absurd! To byłby spalony agent od razu, przecież wiadomo, że jego koledzy, dziennikarze się sprawą zainteresują i będą go szukać.
Fantastyczne wersje można tłumaczyć dwojako. Mogły to być „złe siły”, o których mówi Talaga, albo szukający skandalu dziennikarze. Można też jednak interpretować nadpodaż takich historii jako produkt epoki, w której doświadczenie niepewności i zmiany skutkowało upodobaniem do tego, co nieprawdopodobne, niewiarygodne, fantastyczne. Nie trzeba też przy tym dodawać, że ani tajne służby, ani zorganizowana przestępczość nie były Polakom znane wyłącznie ze startującego w połowie dekady w naszym kraju serialu „Z Archiwum X”, ale z dużo bardziej bezpośrednich przekazów.
Ziętara zajmował się aferami gospodarczymi, wiedza, którą posiadał (lub ktoś myślał, że posiada), z pewnością była dla zamieszanych w nie osób niewygodna.
Pytam Kaźmierczaka i Talagę o opisaną w książce sytuację, gdy z redakcji „Gazety Poznańskiej” miały zniknąć materiały zebrane przez Ziętarę.
Kaźmierczak: To była jesień 1992, krótko po tym, jak policja rozpoczęła prowadzić czynności [śledcze]. Ktoś powiedział, że do redakcji przyszli policjanci, ja widziałem jakichś facetów z daleka, przez taką przeszkloną przestrzeń, którą mieliśmy. No i to podobno byli policjanci. Podobno przyszedł z nimi zastępca naczelnego. Pomyśleliśmy, że to fajnie, że się policja zainteresowała sprawą. Tylko się okazało, że to żadna policja i żadnych czynności nie wykonywała. Zabrali dyskietki, wtedy się na dyskietkach pracowało, dokumenty, notatniki, i tyle.
Talaga dopowiada: „Pyta pan o zabranie materiałów z biurka Jarka. Wszystko wskazuje na to, że to były albo służby, albo – i to bardziej prawdopodobne – ludzie związani z mordercami”.
Morderstwo
Ich zdaniem właśnie to, co było w notatnikach, doprowadziło do tego, że ktoś chciał Ziętarę zamordować. Możliwe, że zwrócił na siebie uwagę ludzi zdeterminowanych, by chronić swoje interesy nawet za cenę morderstwa. Przy biznesie kręciło się wówczas sporo dziwnych postaci – negatywnie zweryfikowani w nowej rzeczywistości funkcjonariusze Służby Bezpieczeństwa, ciemne typy z rozpadających się republik radzieckich, lokalna gangsterka i zwyczajni cwaniacy – różnice między gangsterami a biznesmenami nie były znów tak wielkie. A to wszystko, pamiętajmy, w czasach daleko bardziej niespokojnych, z budującymi się dopiero strukturami nowego państwa, i w sytuacji, gdy w aparacie sprawiedliwości i polityce mniej było okrzepłego doświadczenia, a więcej korupcyjnych pokus.
Co w notatnikach Ziętary było i co dokładnie ustalił? Nie wiadomo. Pytam więc Talagę i Kaźmierczaka, co wiadomo o tym, jak zginął.
Porywacze stanęli pod jego domem samochodem, który był tak spreparowany, żeby wyglądał jak radiowóz. Ziętara wsiadł do niego. Został wywieziony do siedziby firmy Elektromis Mariusza Świtalskiego, wówczas twierdzy, do której ani policja, ani służby, ani nikt nie miał wstępu. Torturowano go. Prawdopodobnie, by wydobyć informacje o tym, kto jeszcze wie, że pisze – prawdopodobnie tematem mógł był Elektromis lub coś z nim związanego. W tym czasie, gdy przetrzymywano go tam, ktoś mógł udać się do jego domu i albo wziąć, albo ukryć, co było trzeba. Być może zniszczono fotografie, bo wiemy, że Ziętara fotografował tereny Elektromisu, za co został wcześniej już raz pobity. Trwało to trzy dni. Wywieziono go za miasto i zabito. Miał dokonać tego, według zeznań, mężczyzna z obszaru sowieckiego, wskazywał na to akcent, choć nie wiadomo, z jakiego konkretnie kraju. Sztylet w serce, żeby było mniej krwi. Zwłoki rozpuszczono w kwasie, ale to chyba był ich debiut w posługiwaniu się tą metodą, bo nie udało się do końca zniszczyć kości, które trzeba było potem wywieźć i wyrzucić w różnych miejscach dla utrudnienia ewentualnych poszukiwań.
Czy to fakty, czy jedynie poszlaki? Ciała – nie trzeba dodawać – nigdy nie odnaleziono. Zresztą, najwięcej konkretów (i akty oskarżenia) przyniosło dopiero trzecie śledztwo, rozpoczęte blisko 20 lat po śmierci dziennikarza – w 2011 roku. Zajęła się nim prokuratura w Krakowie – wcześniejsze, prowadzone w Poznaniu, nie przyniosły konkluzji.
Dlaczego? Podtytuł książki Kaźmierczaka i Talagi mówi o „klęsce państwa”. Przez lata zabójstwo Ziętary nie zdobyło uwagi, jaką powinno. Nie wyjaśniono wielu wątków, świadków posiadających ważne informacje udało się zastraszyć, dziennikarze ogólnopolskich mediów nie zawsze znajdywali czas i dobrą wolę, żeby zabójstwo nagłośnić. Autorzy mówią, że do dziś niewyjaśniony pozostaje też najbardziej kontrowersyjny wątek – ewentualnych kontaktów Ziętary z Urzędem Ochrony Państwa.
Postępowanie w sprawie zabójstwa Ziętary zostało umorzone w styczniu tego roku – świadkowie, którzy złożyli zeznania obciążające dwóch byłych ochroniarzy firmy „Elektromis”, wycofali się z tego, co mówili. Ostatni proces, w sprawie podżegania do zabójstwa, dotyczy byłego senatora Aleksandra Gawronika (zezwala na publikację nazwiska). Gawronik twierdzi, że Ziętara żyje, a sam ma niewiele więcej o sprawie do powiedzenia. Zapytany w styczniu przez dziennikarzy TVN24, odpowiedział że to, co wie, będzie ujawniał „po troszku”. Najbardziej zaangażowany w sprawę Kaźmierczak, prowadzący dziś Społeczny Komitet im. Jarosława Ziętary, bloga poświęconego sprawie i kampanię na rzecz nazwania jego imieniem jednej z poznańskich ulic, został na wniosek obrońców pozbawiony możliwości obserwacji procesu.
Jestem w stanie sobie wyobrazić jeszcze tylko jedną woltę: ministra Ziobrę, który na głośnej konferencji prasowej obwieszcza, że to była zbrodnia III RP, liberalnego establishmentu i dowód na to, że Polska nie była wolnym krajem. Z tą wizją z tyłu głowy pytam Kaźmierczaka, czy zgodziłby się z z „poskomunistyczną” interpretacją zabójstwa dziennikarza. I choć zastrzega się, że ma poglądy raczej na prawo, mówi, że nie i że nie to jest najważniejsze – nie chodzi o żadne rozliczenie z III RP.
Chodzi po prostu o to, żeby w Polsce nie można było bezkarnie zabić dziennikarza.
Krzysztof M. Kaźmierczak, Piotr Talaga, Sprawa Ziętary. Zbrodnia i klęska państwa, Wydawnictwo Zysk i S-ka, Poznań 2015.
**Dziennik Opinii nr 245/2016 (1445)