Pokłosie reportażu Marty Abramowicz „Zakonnice odchodzą po cichu”. O swoim życiu opowiada była zakonnica.
Nigdy nie byłam specjalnie wierzącą osobą. Nie pamiętam, abyśmy w domu rodzinnym wspólnie się modlili czy śpiewali kolędy. Chodziło się do Kościoła, ale raczej dlatego że tak wypada, bo co ludzie powiedzą, jak nie pójdziesz...
Nadszedł czas Świąt Wielkanocnych – Wielki Piątek. Jak go przeżyłam? Byłam nachlana jak worek. Wkurwiona na życie i kompletnie pijana usłyszałam śpiew w kościele. Sądzę, że śmierdziało ode mnie wódą na kilometr, ale weszłam i scholia śpiewała Bóg jest Miłością, miejcie odwagę żyć dla Miłości, Bóg jest Miłością, nie lękajcie się. I tu nastąpiła scena jak z romantycznych komedii: usiadłam w ławce i rozryczałam się jak dziecko. Do dzisiaj nie wiem, czy spowodował to alkohol, czy zadziałał On – Bóg, który jest Miłością. Wtedy chciałam wierzyć, że to Bóg dał mi znak, sygnał, że mnie kocha i pomoże mi zmienić życie.
I faktycznie, przestałam imprezować, rzuciłam alkohol, zaczęłam chodzić na msze, czytać Pismo Święte. Zaczęłam spotykać się z księżmi – rozmawiać z nimi o tym, co jest napisane w Apokalipsie, w Ewangelii Jana czy Księdze Hioba. Na Kościół zaczęłam patrzeć innymi oczami. Ksiądz, z którym rozmawiałam, zaprosił do parafii siostry zakonne. Zafascynowało mnie ich życie, to jakie są radosne, uśmiechnięte, z jaką pasją i szczęściem opowiadają o Bogu i o swojej relacji z Nim; o tym, że odnalazły swoją Drogę i odzyskały życie. Chciałam poznać więcej zakonnic, zobaczyć, skąd czerpią tę siłę i być tak szczęśliwą jak one. Wtedy tak to widziałam, dziś wiem, że to doskonały chwyt marketingowy. To wybrane zakonnice, które świetnie grają i śpiewają, wcale nie są zafascynowane życiem zakonnym, a jedynie pięknie o nim opowiadają, bo chcą, aby było one takie, jak mówią. Nie twierdzę, że robią to celowo. Nierzadko są już tak zmanipulowane, że w to wierzą, mimo iż, delikatnie mówiąc, mijają się z prawdą.
Umówiłam się na rekolekcje – pojechałam do ich domu w Szczecinie. Spędziłam tam dwa tygodnie wakacji i nie zauważyłam niczego, czego potem doświadczałam za furtą. Siostry były uśmiechnięte, miłe dla siebie nawzajem. Pracowały w kuchni, zakrystii, każda była zadowolona z tego, co robi, ale miejsce, gdzie najbardziej mnie ciągnęło, znajdowało się za napisem KLAUZURA. Coś tajemniczego, nieodkrytego – zastanawiałam się, co jest za tymi drzwiami. Czy tam czai się szczęście, którego szukam?
Bo tak naprawdę, każda z dziewczyn, która myśli o wstąpieniu do klasztoru, czegoś szuka lub przed czymś ucieka. Szuka miłości, szczęścia, zrozumienia lub ucieka przed samotnością, biedą, patologią. Gdy ktoś mi dzisiaj mówi, że niczego nie szuka albo przed niczym nie ucieka, wiem, że po prostu nie jest tego świadomy. A to chyba najgorsze, co może zrobić młoda dziewczyna – nieświadomie wstąpić w szeregi wspólnoty zakonnej. Gdy nie wiesz czego chcesz i w co wierzysz, jesteś bardzo podatna na manipulację – oj, przepraszam, oczywiście miałam na myśli formację.
Dziś słyszy się słowa krytyki na temat książki Zakonnice odchodzą po cichu , że są to marginalne przypadki niedojrzałych dziewcząt. Na litość boską, ktoś te „niedojrzałe dziewczyny” wprowadził za furtę klasztorną, ktoś zwerbował i formował przez ileś lat.
Zakładam zatem, słysząc tego typu zarzuty, że prowincjalne lub formatorki celowo wprowadzają „niedojrzałe dziewczyny” za bramy klasztoru, bo są bardziej podatne na tzw. formację. Czyż nie łatwiej jest „ubezwłasnowolnić” kogoś, kto przed czymś ucieka i nie ma gdzie wracać ? Kogoś, kto szuka miłości i zrozumienia, omamić wizją szczęścia we wspólnocie? W małżeństwie prałabyś skarpety mężowi, a tu twoim mężem jest Jezus, a kto jest wysłannikiem Jezusa na ziemi? Proboszcz.
Formacja
Czy ktoś zastanawiał się, dlaczego pierwszy etap nazywa się formacją?
Ponieważ należy kandydatkę uformować – przygotować dla Boga. Przychodząc ze świata zewnętrznego, jest ona zła, „brudna”, a ma być jak Maryja – nieskarżąca się na nic i nieskalana. Stopniowo doskonalić się w drodze do świętości, przyjmować zasady wiary i reguły panujące w Zgromadzeniu, reguły nierzadko rodem ze średniowiecza.
Wówczas jednak kusiła mnie ta tajemniczość. Postanowiłam poczytać o charyzmacie i strukturze zakonów, aby ślepo nie wdepnąć w jakieś toksyczne środowisko skostniałych i rozżalonych panien. Odwiedziłam kilka zgromadzeń i muszę powiedzieć, że najlepszy marketing miały siostry z Warszawy, gdzie ostatecznie trafiłam.
W jednym z poznańskich klasztorów wpuszczono mnie za klauzurę i pozwolono mieszkać przez miesiąc wraz z siostrami. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam celę zakonną, korytarze zza klauzury, jednak posiłki jadałam w samotności, nie wolno mi było jadać z siostrami, nie będąc zakonnicą ani nawet kandydatką. Wtedy tego nie rozumiałam, ale teraz stało się dla mnie jasne, że chroniły mnie, aby nie stracić „narybku”.
Przyszedł czas wyboru Zgromadzenia – bo to, że będę zakonnicą to już było więcej niż pewne.
Spotkałam się ze znajomym księdzem, który odradzał mi pójście za klauzurę, mówił, że modlił się za mnie, ale nie po to, żebym dała się zamknąć w klasztorze.
Wtedy go nie rozumiałam, byłam na niego wściekła i ostatecznie odpuścił, powiedział, że jeśli wytrwam pierwszy etap formacji przed Nowicjatem, odprawi dla mnie rekolekcje. I tak zresztą się stało, odprawił, z bólem serca patrząc, jak daję się zamknąć na dwa lata w całkowitej izolacji.
Pojechałam na rekolekcje formacyjne, które odbywały się w górach – dwa tygodnie. Super czas: modlitwa, śpiewy, taki „pluszowy Jezus”, jak mawiał ks. Kaczkowski. Wspólne wypady w góry, dużo śmiechu, zrozumienia, miłości wspólnoty. Same uśmiechnięte i miłe zakonnice. Żyć nie umierać. Przyszedł czas pożegnania z rodziną i wyjazdu do postulatu. Rodzina się mnie wyrzekła, powiedzieli mi, żebym nie wracała, jak mi się odmieni. Jak chcesz do końca życia służyć biskupowi i prać jego gacie, to idź i nie wracaj.
Przywitała mnie zakonnica od „markietingu” słowami, że mam się nie przejmować, że czasem tak jest, a właściwie to nawet często – rodzina się ciebie wyrzeka, a potem jednak godzi się z twoim wyborem i akceptuje go. Po tygodniowych rekolekcjach tzw. upewniających kandydatkę, zawieziono nas do domu formacyjnego – postulatu.
Postulat
Postulat – żądanie, wymaganie. Pierwszy okres we wspólnocie zakonnej służy rozeznaniu i poznaniu powołania w kandydatce. W postulacie nie składa się żadnych ślubów, jednak kandydatki, przyjmując „sukienkę”, zostają opasane pasem symbolizującym posłuszeństwo wobec przełożonych. A więc żąda się od nich i wymaga posłuszeństwa.
Pierwsze wejście we wspólnotę było cudowne. Miłe powitania, wspólne śpiewanie przy ognisku, nawet wspólny mecz piłki nożnej, Tak, grałyśmy w nogę. Wydawało mi się, że znalazłam wreszcie prawdziwy i szczęśliwy dom.
Rozpakowałam swoje rzeczy w podwójnej celi. W postulacie bowiem z reguły mieszka się po dwie osoby – teraz wiem dlaczego. Cele nie są wielkie, ale wyposażone w łóżko, biurko, stolik nocny, krzesło i parawan, aby móc się odgrodzić od współsiostry, gdy idzie się spać lub leży się chorym. Łóżko przykrywa się białą kapą, na której kładzie się krzyż. Nie wolno siadać w ciągu dnia na łóżku, a tym bardziej się na nim kłaść – niestety kapy są tak wykrochmalone, że widać nawet najmniejsze zagięcie, nie ma co się potem tłumaczyć, że się nie siedziało, nie sposób tego zaprasować.
Na początku trafiła mi się dość fajna dziewczyna. Dogadywałyśmy się bez słów. Nie trwało to jednak zbyt długo.
Formatorka „z miłości do bliźniego” (to jej ulubiony tekst) kazała donosić na współsiostry, aby przypadkiem nie zrobiły sobie krzywdy i nie poszły drogą zgorszenia.
Dlatego mieszka się w co najmniej podwójnie w celi. Te mniej inteligentne dziewczyny wierzyły, że donosząc na współsiostrę, gdy ta np. po komplecie słucha radia, czy czyta książkę – służą jej dobru.
Psychomanipulacja, jaka odbywa się na poziomie postulatu, jest czymś niesamowitym. Nie możesz pójść do celi współsiostry bez zgody formatorki. Nie wolno ci rozmawiać z profeskami, a już na pewno nie wolno ci tego robić na osobności. Pod żadnym pozorem nie możesz wchodzić do cel profesek – wywołuje to ogólne zgorszenie, jakbyście tam co najmniej miały Chrystusa mordować. Podczas obowiązków, czyli prac które wyznacza ci formatorka, nie wolno rozmawiać, chyba że jest to konieczne ze względu na wykonywaną pracę. (Czyli np.: siostro Mario, czy może mi siostra podać grabie?)
Pracuje się w milczeniu, a już w ogóle nie do pomyślenia jest, aby w czasie obowiązków się śmiać czy żartować. Masz się umartwiać pracą, a nie zapewniać sobie rozrywkę w postaci rozmów. Im więcej gadasz, tym mniej zrobisz. Poza tym z reguły pracowało się razem z profeskami – one mogły ze sobą rozmawiać, a ty powinnaś milczeć, żeby broń Boże cię nie zgorszyły czymś, albo nie doniosły na ciebie. Może były dla ciebie miłe, ale potem (wszystko z miłości do bliźniego) dowiadywałaś się od formatorki lub przełożonej, o czym to sobie poplotkowałaś podczas grabienia liści.
Jeśli zgromadzenie jest choć odrobinę postępowe, można liczyć na zajęcia z księżmi z seminarium duchownego, którzy prowadzą dla postulantek zajęcia z podstaw Pisma Świętego, teologii moralnej i podstaw liturgii. Muszę przyznać, że trafili mi się całkiem fajni wykładowcy, którzy mieli gdzieś, co sądzi nasza formatorka na temat wykładów, które prowadzili i sposobu, w jaki to robili. Co mam na myśli? Ksiądz rektor jednego z seminariów, prowadząc zajęcia z teologii moralnej, przedstawiał relację z Jezusem w dość oryginalny sposób, włączając w swoje zajęcia i wykłady żarty, które gorszyły formatorkę do tego stopnia, że zajęcia odbywały się raz na 2-3 miesiące, ponieważ wg niej siostry mają mnóstwo pracy, a nauka nie jest najważniejsza. Np. opisując sceny z ukrzyżowaniem Chrystusa, mówił: „my chrześcijanie jesteśmy tak bardzo podobni do Chrystusa w tym naszym cierpiętnictwie, że aż nie do zniesienia. Ale w momencie, gdy ktoś nas zrani, to nie rozkładamy już rączek jak Jezus na krzyżu, lecz wyciągamy gwoździk i walimy nim w delikwenta”. Nie zapomnę, co najmocniej wkurzyło formatorkę. Ksiądz rektor zasugerował, że zarówno w seminarium jak i klasztorze ubóstwo nie istnieje bo: (zwracając się do chudych) „jedni służą klasztorowi”, a (do grubszych) „innym klasztor służy” lub „pieniądz lubi czarne, czarne lubi pieniądz”. (Nasze habity były czarne, te podstawowe, bo letnie są szare, misyjne – białe.) Formatorka wściekła się i kazała wyjść nam z sali.
Taką edukację mamy za sobą – tylko na tyle postulantka mogła liczyć.
Dzień, jak co dzień
Kolejnym tematem niech będzie rozkład dnia.
Pobudka o 5:00. Jedna zakonnica, która ma dyżur, chodzi po korytarzu i wali dzwonkiem, ile wlezie. Oczywiście nie wolno ci przed tym dzwonkiem nosa wyściubić z łóżka – bo to nieposłuszeństwo.
Toaleta do maksymalnie 5:30. Jedna, góra dwie łazienki na 30 osób, a przypomnę, spotkanie z profeską nie miało prawa mieć miejsca, zwłaszcza w łazience i bez welonu.
Jutrznia, z reguły zaczynała się o 5:30, to nabożeństwo odprawiane w Kościele katolickim o brzasku. Jest zatem uświęceniem porannych godzin, a równocześnie stanowi wspomnienie zmartwychwstania Jezusa. Jest również pierwszą część Liturgii Godzin. Jej dzisiejsza forma obowiązuje od 1971 r. Modlitwy z brewiarza – taka z cegła z ułożonymi na każdy dzień modlitwami – hymny, psalmy, czytanie, modlitwy ogólne i zgromadzeniowe. Przełożona rozpoczyna słowami: „Boże wejrzyj ku wspomożeniu memu” i zakonnice odpowiadają: „Panie pośpiesz ku ratunkowi memu”.
Medytacja 6:00. Czyli właściwie co? Nauka spania z otwartymi oczami? Bo nikt nas nie uczył, jak medytować.
Zakonnica czytała Pismo Święte na dany dzień, potem rozważało się słowa z Biblii. Ale jak rozważać, gdy cholernie chce się spać albo za nic w świecie nie rozumiesz, co tam jest napisane?
Msza święta 6:30. Z reguły szybka, bo nikt nie ma czasu – ani zakonnice, ani ksiądz. Na szczęście z reguły bez kazania.
Śniadanie 7:15 – 7:45
Obowiązki. Kuchnia, pole, pralnia, furta (miejsce, gdzie przyjmuje się gości), zakrystia, magiel itp.
Anioł Pański 12:00. Dość krótka południowa modlitwa.
Obiad 12:15
Obowiązki do ok 16:00
Spotkania formacyjne 16:00 -18:00. Wszystkie razem albo pojedynczo. Mawiałam, że na tych spotkaniach spływa fontanna miłosierdzia na wspólnotę. Z reguły kończyło się to dla mnie fatalnie, choć nie tylko ja byłam ulubionym celem donosów „z miłości do bliźniego”.
Nieszpory 18:00. Podobnie jak jutrznia – tyle że na koniec dnia. Stanowią przedostatnią część Liturgii Godzin.
Kolacja 19:00
Rekreacja 20:00 – 21:00
Kompleta 21:30 Ostatnia modlitwa w ciągu dnia. Po komplecie można już umierać, jeśli odmówiłaś ją zgodnie z sumieniem i nie zdążyłaś zgrzeszyć w drodze do celi.
Toaleta 21:50 – 22:00
Cisza nocna 22:00
Gdzieś tam, w tak zwanym międzyczasie, są jeszcze modlitwy typu: różaniec, koronka do miłosierdzia, litanie, godzinki itp.
Wspólnota?
Przypomnę, iż po komplecie nie wolno się odzywać do śniadania – pierwszym słowem, które wypowiesz, mają być słowa modlitwy i to w kaplicy. Modlitwę zawsze rozpoczyna przełożona. Tak samo jeśli chodzi o myśli – powinnaś rozmyślać tylko o Bogu, żeby Ci jakaś głupia myśl ze świata zewnętrznego nie przyszła do głowy. Podczas obowiązku także nie wolno rozmawiać. Przed śniadaniem, obiadem i kolacją również, dopóki przełożona nie pozwoli. Wolno rozmawiać właściwie tylko na rekreacji lub lekcjach, ale wtedy trzeba bardzo uważać, co się mówi. Z wiadomych względów.
Na przyjaźnie w klasztorze właściwie nie ma miejsca – przynajmniej nie w okresie formacji. Może to być źle odebrane, sugerować, iż izolujcie się od wspólnoty, tworzycie kółko wzajemnej adoracji albo, nie daj Boże, nawiązujecie kontakt z profeskami, które mogą was zgorszyć. Dochodzi do tego jeszcze pewnie kwestia seksualności, o której nikt nie rozmawia. Nie dopuszcza się myśli, że zakonnice mogą ze sobą współżyć, a według moich obserwacji w klasztorach również są lesbijki. Nie generalizujmy, ale ten problem także istnieje, obok oczywiście problemu pożądania seksualnego wobec płci przeciwnej.
Myślicie, że zakonnicy nie pociąga przystojny facet idący ulicą albo wysportowany ksiądz?
Zakonnica to kobieta jak każda inna i nie wyrzeknie się swojej seksualności, wstępując dla klasztoru, niestety, biologii nie oszukasz. Jednak ktoś, kto podnosi w klasztorze temat seksu, od razu jest szufladkowany jako osoba mająca problem z własną seksualnością, która nie będzie wstanie być wierna Bogu, szuka tylko okazji. Na litość boską, ty tylko chcesz pogadać o tym, jak inne sobie radzą albo tak po ludzku westchnąć na widok przystojnego faceta , a to grzech lub stwarzanie okazji do grzechu!
Obowiązki
Oprócz tych obowiązków, które masz wyznaczone przez formatorkę, musisz także mieć coś dodatkowego np. sprzątanie łazienek po śniadaniu czy kolacji, pomoc w kuchni przy wydawaniu posiłków, czy przygotowanie furty dla niespodziewanych gości.
Sprzątanie nie odbywa się jak w normalnym domu, gdzie nie musisz no kolanach szorować kafelków, aby się błyszczały. Nie ważne, że są już czyste, one mają błyszczeć! Kurz zostanie sprawdzony dosłownie wszędzie, a jeśli czegoś nie zauważyłaś, sprzątasz od nowa w czasie wolnym. Sprzątając korytarz, po którym chodzą pełne miłosierdzia siostry, wnoszące błoto na świeżo umytą podłogę, również musisz zadbać o to, żeby była nieskazitelnie czysta w momencie wizytacji.
Pamiętam jak dziś, a minęło już trochę lat od mojego odejścia, że moim pierwszym obowiązkiem było pole. Z tej racji, że jestem po szkole, gdzie pracowało się także fizycznie, uznano iż do ciężkiej roboty nadaje się znakomicie. Poza tym pole jest wielkie i nie będę miała pokusy, żeby z kimkolwiek rozmawiać albo grzeszyć. Tak więc w upale, deszczu czy mrozie pielęgnowałyśmy ogromne pole truskawek wraz z jedną siostrą profeską, która nota bene obrabiałaby to pole sama, gdyby nie dostała postulantki do pomocy. Nie posiadałyśmy żadnych maszyn ani nawet konia, który mógłby to pole zaorać. Ofiarujcie, siostry, waszą pracę za grzeszników, zdało się słyszeć z ust przełożonej. Zakasałyśmy rękawy i bardzo szybko zaprzyjaźniłyśmy się ze sobą, nawet to, że dzieliły nas hektary truskawek nie okazało się przeszkodą – rozmawiałyśmy na migi. Doprowadzało to do furii formatorkę i przełożoną. Zostałam więc przeniesiona z pola pod pretekstem zmiany obowiązków. (Teraz sobie myślę, że od początku nie bardzo mnie lubiły. Często słyszałam pytania: co ty tu robisz, dziewczyno? W świecie zrobiłabyś karierę. Ale ja nie chciałam robić kariery, chciałam służyć ludziom i Bogu, choć pewnie kolejność powinna być odwrotna.)
Trafiłam do kuchni, której nienawidziłam. Nie potrafiłam gotować, babranie się w mące lub obieranie tony ziemniaków (4 wiadra) dla 100 zakonnic to był koszmar. W kuchni były dwie profeski. Jedna tak wredna, że Bóg mi świadkiem, nie mam pojęcia, kto ją w ogóle wpuścił do tego klasztoru i dlaczego ją tu trzymano tak długo? Jak się później okazało była rozżalona na cały świat, że skończyła w kuchni, bo w planach miała studiowanie teologii. (Może Bóg nad tym czuwał, bo wyobrażam sobie te biedne dzieci w jej łapach. Brr.) Druga to zastraszona przez nią pielęgniarka, tak, pielęgniarka w kuchni. Bała się tej pierwszej jak ognia, a ta, dopóki nikt jej się nie postawił, terroryzowała kuchnię. Kiedy w końcu postawiła się jej nowa postulantka i dostała od niej w twarz, nie wytrzymałam. I potem, póki byłam w tej cholernej kuchni, nie odważyła się już na nikogo więcej podnieść ręki ani choćby krzyknąć. Wstyd mi do dzisiaj za słowa, jakich wtedy użyłam, nigdy nikogo nie zmieszałam z błotem do tego stopnia.
Długo to nie trwało, poskarżyła się na mnie, że wynoszę jedzenie kotu i że ona mnie nie chce w kuchni. Fakt, wynosiłam jedzenie zwierzętom, bardzo je lubię i nie uważam za niestosowne dokarmianie kotów czy psów resztkami, które i tak są wylewane czy wyrzucane na śmietnik.
No więc przeniesiono mnie kolejny raz, tym razem do pralni. Dwie ogromne pralki i magiczny magiel, który w upale rozgrzewał się do niesamowitych temperatur. Czułam się jak na misjach w Afryce. Byłam załamana, bo nie miałam ani czasu, ani siły na realizację charyzmatu Zgromadzenia, jakim była opieka nad rodzinami. Ale wmawiałam sobie, że tylko na początku tak to wygląda. Przeżyję to jakoś, a potem będę spotykać się młodzieżą i rodzinami, będę im pomagać, rozmawiać, spędzać wspólnie czas.
W pralni pracowała bardzo sympatyczna siostra, która dla większości Zgromadzenia była tą złą, która deprawowała postulantki. Chyba liczyły na to, że ja też zrobię coś głupiego i będzie mnie można wywalić. Ale jedynie zmniejszyłam połowie zgromadzenia habity, wstawiając pranie na gotowanie. Miałam ubaw po pachy, jak wyciągnęłam habity zakonnic, w które można było ubrać lalkę Barbie. Niestety, dalej nie było już tak wesoło. Pomimo moich starań i chęci nauczenia się pracy w pralni zostałam natychmiast przeniesiona do szwalni. W końcu trzeba było uszyć 50 nowych habitów. Pech chciał, że nie potrafiłam nawet guzika przyszyć. Staruszka, która tam pracowała, praktycznie sama musiała uszyć tych 50 nowych habitów…
Przydzielono mnie do sprzątania domu rekolekcyjnego. 46 pokoi, korytarze na trzech piętrach, kaplica oraz jadalnia – wszystko to do ogarnięcia przez jedną postulantkę i jedną profeskę. To była jazda bez trzymanki, kolana miałam wręcz wduszone do środka. Padałam na twarz ze zmęczenia, a na modlitwach nie wiedziałam, czy mam klęczeć i spać, żeby nikt nie zauważył, czy też siedzieć w ławce i oczy na zapałki.
Gdy już przyzwyczaiłam się do tej pracy i do tego, że najlepszym detergentem na kamienną podłogę w kaplicy jest woda z denaturatem, przyjechali na rekolekcje księża. Wszystko byłoby w porządku, gdyby na ten czas mnie zamknięto w szafie, bo nie umiem się nie odezwać do kogoś, kto zadaje mi pytanie lub zignorować, gdy potrzebuje rozmowy.
Przyjechała grupa dwudziestoosobowa. Sami księża i rekolekcjonista. Trzydniowe rekolekcje dla wikarych. Żeby nie dawać mi okazji do rozmów, siostry zadecydowały, że będę wychodzić tylko wtedy, kiedy księża będą w kaplicy lub na spotkaniach, co też zgodnie z rozkazem uczyniłam, choć czułam się trochę jak debil. Niestety, na moje nieszczęście, jeden z kapłanów miał do napisania kazanie na zakończenie rekolekcji i siedział w swoim pokoju, gdy weszłam, aby zmienić ręczniki. Przeprosiłam go za wtargnięcie, zmieniłam szybko ręczniki i … (tu pewnie myślisz sobie to samo, co myślały siostry o nieskazitelnie czystych duszyczkach i umysłach) poprosił mnie, abym pomogła mu zrozumieć, dlaczego zakonnice przywiązują tak dużą wagę do sprzątania, zamiast do ewangelizowania. Przegadaliśmy może kwadrans, bo na więcej nie mogłam sobie pozwolić i wiedziałam, że jeśli ktoś nas zobaczy, to się z tego nie wytłumaczę w żaden sposób. No i pech chciał, że wychodząc z pokoju tego kapłana, zostałam zauważona przez przechodzącą moją współsiostrę w Chrystusie Panu, która zgodnie z dewizą „miłości do bliźniego” poinformowała formatorkę o całym zdarzeniu, czyli: wchodzi postulantka do pokoju księdza i wychodzi roześmiana.
Insynuacji było co niemiara, otrzymałam nawet ksywę „gaśnica powołań”, bo podobno całkiem atrakcyjnie wyglądałam w habicie.
Chyba nikt nie zmieniał tak często obowiązków. Jak sobie teraz o tym pomyślę, to nawet jestem im wdzięczna – umiem szyć, gotować, prać, naprawiać maszyny, śpiewać, grać na gitarze i występować publicznie. Całkiem sporo im zawdzięczam.
Rekolekcje
Najprzyjemniejszym obowiązkiem było dla mnie prowadzenie rekolekcji wielkopostnych. To było coś, co kochałam robić – wreszcie wśród ludzi. W ciągu 40 dni Wielkiego Postu bywało tak, że zmieniałam w domu zakonnym tylko bieliznę i ruszałam dalej w drogę. Uwielbiałam to, chociaż formatorka nie mogła znieść, że realizuję swoje pasje. Nie mogła jednak mi tego zabronić, zgromadzenie potrzebowało pieniędzy, które zarabiałam i przywoziłam do wspólnoty. Nie były to wcale małe kwoty. Sama byłam w szoku, ile dostawałam za trzy dni przyjemności, bo dla mnie była to przyjemność pomimo harówki od rana do wieczora. Może liczyły na to, że sama zrezygnuję, gdy poczuję odrobinę wolności, zasmakuje świata lub może się zakocham, tego nie wiem.
Pamiętam jak dziś rekolekcje w jednej z parafii na Pomorzu. Był tam ksiądz proboszcz, który lubił nadużywać alkoholu oraz dwaj wikariusze. Jeden z nich niesamowicie pobożny i czekający na zmianę parafii jak na zbawienie, a drugi przystojny, młody i bogaty, jeżdżący czerwonym ferrari. Pojechałam tam głosić rekolekcje z moją formatorką (miałam dwie, mam teraz na myśli tę bardziej normalną) oraz jedną z sióstr postulantek. Kościół ogromny, zimny, długi tak, że nie dowidziałam ostatnich ławek, w których upchano uczniów. One przerażone liczbą dzieci i młodzieży, takie delikatne i porządne zakonnice, jakie pamiętam ze swoich rekolekcji, a ja celowo – prowokująca albo, powiedziałabym, „prawdziwa”. Wylazłam sprzed tej ambony z bezprzewodowym mikrofonem i zaczęłam pytać, co chcą wiedzieć? Jakie mają pytania do zakonnicy ? Co ich wkurza, a co nurtuje? W całym kościele zapadła taka cisza, jakby ktoś umarł. Gdy pierwszy szok minął, zaczęłam sama opowiadać, co sprawiło, że wstąpiłam do klasztoru. Gdy młodzież się ze mną oswoiła, pojawiły się pytania. Padały różne, od tych najbardziej absurdalnych czy wulgarnych do inteligentnych i duchowych.
Czy zakonnice mogą ściągać habity?
Teoretycznie tak, ale przełożeni patrzą na to złym okiem, więc tego nie robimy.
Czy siostra ma włosy pod welonem?
Tak. Ściągnąć welon, żebyś zobaczył? Oczywiście chodziło o welon formatorki, ja wtedy jeszcze go nie miałam. Na szczęście dla
mnie i dla niej chłopak nie chciał tego zobaczyć.
Czy uprawiała siostra seks?
Pytanie zbyt osobiste, więc, jeśli jesteś pełnoletni, zapraszam przed kościół po rekolekcjach, odpowiem ci na osobności. A wiedziałam, że nie jest pełnoletni.
Czy śpicie w trumnach?
Nie, ale prawie, łóżka są tak twarde i niewygodne, że sądzę, iż trumna byłaby lepiej wyściełana.
Czy była siostra zakochana?
Tak, byłam, ale jak widzisz nic z tego nie wyszło.
Dlaczego zakonnice noszą welony?
Ponieważ jest to symbol całkowitego oddania się Bogu i pokory wobec Niego.
Po co siostrze ten pasek na habicie? Żeby podkreślić talię?
To też. Ale jest to symbol posłuszeństwa wobec Boga i przełożonych.
Czy może siostra pić piwo?
Teoretycznie tak, ale będąc w zgromadzeniu nie pijemy piwa ani wina. Jeśli już, to gdy jesteśmy na wakacjach w domu.
Jak wyglądają wakacje, czy w ogóle macie wakacje?
Dostajemy zazwyczaj 2-3 tygodnie urlopu na wizytę w domu rodzinnym. Jeśli ktoś z różnych przyczyn nie jedzie do domu rodzinnego, to spędza wakacje w wybranym przez siebie domu zakonnym.
Pytań było o wiele więcej i chyba odpowiedziałam na każde z nich i każdy wyszedł z rekolekcji usatysfakcjonowany. Jeden z wikarych, zafascynowany moją otwartością, zapytał, czy zechciałabym pojechać z nim do szkoły, w której uczy religii. Zgodziłam się, nie wiedząc wtedy, co czynię.
Wyobraźcie sobie: młody przystojny wikary, z młodą i podobno atrakcyjną zakonnicą w czerwonym ferrari podjeżdżają pod szkołę zawodową.
Jak zobaczyłam, w jakiej szkole uczy, mało nie dostałam zawału w tym samochodzie.
Wysiadamy z samochodu wśród gwizdów i wulgarnych okrzyków, chyba pierwszy raz poczułam się, jak kobieta spod latarni (z całym szacunkiem dla tych kobiet). Nie zważając na obelgi, udałam się do pokoju nauczycielskiego, gdzie wszyscy przeżyli szok na mój widok. Nauczyciele zapytali mnie, czy aby wiem, co robię, idąc do klasy wraz z księdzem, mogą mnie jeszcze stąd wyprowadzić. Uspokoiłam ich, mówiąc, że jestem z tego samego środowiska, więc swój swego zrozumie, czym chyba wśród niektórych wywołałam zgorszenie.
Na korytarzu powitał mnie okrzyk: Ej, księżniczko, w którym zamku straszysz? Odpowiedź padła błyskawicznie: Za małego masz kucyka, żeby dojechać. Korytarz ryknął śmiechem, klient się zrobił czerwony, a wikary klepnął mnie w plecy i powiedział, że dam sobie radę. I tak też się stało – wytrwałam 45 minut pogadanki z troglodytami i mięśniakami, których interesowało tylko to, czy uprawialiśmy seks w czerwonym ferrari. Miałam jednak tę satysfakcję, że chociaż raz w życiu zobaczyli zakonnicę i nawet z nią porozmawiali. Teraz będą rozróżniać pingwiny od kobiet w habitach.
Zgorszenie
W drodze powrotnej wikary zaprosił mnie na jazdę konną (do stadniny, dodam dla tych, którzy mają bujną wyobraźnię). Stadnina mieściła się w lesie nad jeziorem. Piękne miejsce. I nawet nie wywołałam wielkiego zdziwienia tym, że poprosiłam o świecki strój, abym mogła pojeździć konno. Wikary obiecał, że nikt się nie dowie, iż zdjęłam strój zakonny. Niestety nie dało się tego ukryć, gdyż na kilometr śmierdziałam końskim włosiem.
Formatorka nie powiedziała oficjalnie nic oprócz: Mam nadzieję, że siostra ma czyste sumienie, Bóg wszystko widzi. Nie wiem, czy miała mi za złe ten wyskok na konie, chyba raczej nie, w końcu koń to stworzenie Boże.
Spędziłam w tej parafii trzy zajebiste dni, nigdzie chyba bardziej nie odpoczęłam psychicznie niż tam.
Wróciłyśmy do zgromadzenia, opowiadanie o rekolekcjach i już się zakonnicom wyobraźnia włączyła, gdy dowiedziały się, że pojechałam sama z wikarym do szkoły przez las czerwonym ferrari i nie było nas cztery godziny.
Powoli skończyły się miejsca, gdzie można mnie było przenosić. Odwiedziłam jeszcze takie obowiązki jak: gospodarstwo, furta, zakrystia, ale stamtąd też mnie szybko zabierali, bo przecież mogłam jakiegoś księdza sprowadzić na złą drogę.
Doszło do tego, że nie mogłam wychodzić poza klauzurę, aby nikogo nie zgorszyć. To stało się jakąś paranoją moich przełożonych.
Grupy rekolekcyjne bardzo ceniły sobie ogniska organizowane ze mną, bo było tak luźno, tak normalnie. Nie grałam tylko pieśni Idzie Mój Pan ale np. Whisky, moja żono. Do furii doprowadzało to moją przełożoną – siostra nie prowadzi speluny, tylko rekolekcje!
Jeden z chłopaków, który był na rekolekcjach na moje i jego nieszczęście zakochał się we mnie. Nosił mi biedak przez tydzień kwiatki w doniczce i stawiał na parapecie, siedział pod moim oknem i śpiewał piosenki, a ja nie mogłam wyjść do niego i walnąć go w łeb tak po ludzku, żeby sobie dziewczyny szukał i rodzinę zakładał, a nie z zakonnicą życie planował. Siostry jednomyślnie orzekły: winna zdeprawowania chłopaka. I siedziałam przez cały tydzień za klauzurą, czekając aż grupa wyjedzie, choć nawet słowa z gościem nie zamieniłam.
Potem przyszła kolej na sąsiada, który miał sad z jabłkami i syna, którego za nic w świecie nie mógł ożenić. To był dramat.
Bardzo przyjaźnił się z zakonnicami, bo te dawały mu zlewki dla świń i modliły się za niego, a on ofiarowywał podwózkę swoim samochodem dostawczym do pobliskiego klasztoru ojców kapucynów na różnego rodzaju uroczystości. (Swoją drogą miałyśmy tam starego spowiednika kapucyna – to była porażka totalna – tajemnica spowiedzi dla niego nie istniała. Do dziś mam mu za złe, że paplał wszystko przełożonej.)
Kto tego nie widział, chyba nie zrozumie, niech więc wyobraźnia zacznie działać. Bus bez okien, typowy dostawczak bez siedzeń i pasów bezpieczeństwa. Formatorka zachwycona, bo darmowy transport i nie trzeba jeździć renault kangoo kilka razy, żeby wszystkich przewieźć, niech te durne postulantki, tania siła robocza, jadą, jak bydło. Wstawiamy krzesełka (takie, na jakich siedzą małe dzieci w przedszkolu) do środka, jedno przy drugim, żeby więcej weszło. Ciaśniej siostry, ciaśniej, to mój ulubiony tekst, z którego miałam niesamowity polew. Po czym siadamy i zaczynamy różaniec. Siedzi na pace jakieś 20-25 kobiet na małych krzesełkach w szczelnie zamkniętym busie, w momencie wypadku chyba faktycznie tylko Bóg mógłby nas ocalić. Jedziemy tak 30 km, a najlepsze jest to, że wszyscy wiedzą, że tak podróżują postulantki, bo tak jest od lat i co w tym złego.
Gdy patrzę na to z perspektywy czasu, to jestem pełna podziwu dla siebie, że wytrzymałam tam tak długo i nikogo nie zamordowałam.
Rekreacja
Co nam tu jeszcze zostało z postulatu? A, rekreacja – tam to dopiero zaczyna się zabawa!
Czym jest zatem rekreacja ? To aktywny wypoczynek, forma aktywności umysłowej bądź fizycznej poza obowiązkami. Przyczynia się do rozwoju zainteresowań i osobowości.
Czym jest rekreacja w klasztorze? Jeśli nie masz żadnych grup rekolekcyjnych, zaległych spraw, nieskończonej pracy np. zbioru truskawek, to może trafi ci się przesiadywanie z formatorką i opowiadanie, jak cudownie dzisiaj spędziłaś dzień. Można też wyszywać na kanwie lub cerować swoje ubrania. Przy dobrym dniu można nawet zaproponować film, ale musi on być koniecznie religijny lub z takim przesłaniem. Żadnych romansów, seksu, przeklinania. Jak to wszystko zebrać razem, to zostaje nam jedynie słuszna telewizja ojca z Torunia. Czasami możesz napisać list do rodziny, ale siedząc w jednym pokoju i przy jednym stole z zresztą „koleżanek”. Wtedy jest też czas na wspólne bycie razem z siostrami typu „z miłości do bliźniego” i tworzenie więzi i relacji zgodnych z upodobaniem Chrystusa i formatorki. Czasem ogląda się Wiadomości (chyba, że przemawia Tusk – wtedy nie.) Bywa też tak, że pozwala się jeść słodycze przysyłane z domu lub są kupione przez formatorkę. No i właśnie doszliśmy do paczek. Paczki, które przychodzą z domów lub skądkolwiek indziej, muszą być przekazane przełożonej. Otwierać paczkę możesz sama, ale musisz pokazać, co dostałaś. Z doświadczenia wiem, że jeśli otwierasz paczkę sama, traktują cię jak trędowatą, która chce coś ukryć lub wszystkiego nie oddała. Czyli najlepiej otwierać przy przełożonej, chyba że masz już to w dupie, co o tobie mówią i myślą. Przełożona w akcie dobroci mówi ci, że możesz zostawić sobie potrzebne rzeczy, lub po prostu pyta, czy chcesz coś ofiarować wspólnocie. Spróbuj powiedzieć, że nie chcesz! Listy, które chcesz wysłać, możesz zanieść zamknięte, ale wątpię, żeby opuściły wtedy biuro formatorki. Listy niesiesz otwarte i to ona decyduje, czy je przeczyta. Tak samo możesz otrzymać już otwarty list lub przełożona poprosi cię o otwarcie przy niej i przeczytanie korespondencji.
W czasie formacji masz swoją formatorkę i to ona ma być dla ciebie przyjacielem, ostoją, wsparciem, „ciocią dobra rada” itp. Dlatego zabrania się kontaktu z profeskami i utrzymywania relacji między siostrami. Jesteś samotna – łatwiej tobą manipulować. Jak ci sto razy powiedzą, że masz wąsy i nikt nie wyprowadzi cię z błędu, bo z nikim nie masz kontaktu, to zaczniesz się zastanawiać, czy faktycznie ich nie masz. Na tym między innymi polega formacja: kształtowanie, lepienie z gliny, uczenie niesamodzielności. Wszystko musi zależeć od przełożonej.
Chcesz napisać list – zapytaj o zgodę, chcesz iść na spacer – zapytaj o zgodę, chcesz pograć w ping ponga – zapytaj o zgodę.
Muszę wiedzieć, co robisz, z kim, gdzie i dlaczego to robisz, aby w razie potrzeby cię skontrolować, abyś przypadkiem nie wprowadziła chaosu do wspólnoty.
Bez wyjścia
Przepraszam, że tak uwzięłam się na ten okres postulatu – ale reszta wygląda mniej więcej podobnie. Nowicjat jest jeszcze bardziej restrykcyjny, a formatorkę zastępuję mistrzyni. To jest dopiero wyższa szkoła jazdy: nie wolno widywać się z rodziną ani bliskimi, bo przygotowujesz się, tak jak Jezus na pustyni, do całkowitej jedności z Bogiem.
A tak naprawdę wtedy pranie mózgu odbywa się na najwyższym możliwym poziomie. Ja nawet do lekarza chodziłam z mistrzynią. Wyglądałam jak dureń. Stara baba idzie do lekarza z drugą zakonnicą. Wyglądało to, jakbym była co najmniej ubezwłasnowolniona albo niedorozwinięta. Dobrze, że do gabinetu przynajmniej pozwalała mi wchodzić samej.
Wyobraź sobie, że zamykają cię na dwa lata w pomieszczeniu, gdzie nie masz kontaktu z nikim z twoich bliskich, gdzie jedyną osobą, z którą rozmawiasz, jest mistrzyni, która cię ocenia, obserwuje przez całą dobę, która wie o tobie wszystko i wkłada ci do głowy frazesy, że wspólnota jest najważniejsza, że Chrystus jest we wspólnocie, że żyjesz dla Chrystusa i powinnaś się umartwiać – zapomnieć o sobie. Pyta, jakie masz problemy, nie po to, żeby ci pomóc, ale po to, żeby mieć potem na ciebie haka. Nawet, jeśli nie masz problemów, to je masz, bo skoro na nic się nie skarżysz, to znaczy, że albo jej nie ufasz, albo nie złamały cię wystarczająco skutecznie. Nie wolno ci narzekać na zgromadzenie, mieć własnych rzeczy bez wiedzy mistrzyni. Dwa lata – wydaje się, że to krótko? Spróbuj tego przez dwa tygodnie i zobaczysz, czy nie uda się ciebie złamać. Każdy pęka, nie ma osoby, która by to wytrzymała.
Dalej kolejne etapy: juniorat – wysyłają cię do kolejnych domów, gdzie obserwują cię do okresu ślubów wieczystych. Jeśli myślisz, że po ślubach wieczystych jest łatwiej, to nie łudź się. Tak ukształtowana nie masz już sił albo wystarczająco dużo odwagi, by opuścić mury klasztoru. Nie masz także zazwyczaj dokąd wracać, minęło kilka lub kilkanaście lat odkąd opuściłaś dom rodzinny, rodzina albo nie chce cię znać, albo już pochwaliła się sąsiadom, że ma córkę zakonnicę, z której jest tak bardzo dumna… i co teraz? Nie masz pieniędzy, mieszkania, przyjaciół. Jak sobie teraz poradzisz w świecie? Przecież o wszystkim decydowała przełożona. Przecież ona daje ci jeść, spać, daje ci kieszonkowe. Co teraz ? Odejdziesz? Będziesz sama ? Jesteś już wiekowa, masz brzydkie włosy albo nie masz ich wcale, spracowane ręce i twarz, nie masz ubrań, a jeśli coś masz, to jakieś stare i niemodne ciuchy sprzed dekady. A co na to Bóg? Zdradzisz swojego mistrza? Zostawisz go?
Co będziesz robić bez pieniędzy, wykształcenia, pracy? Z czego będziesz żyć? Nadal chcesz odejść, siostro?
Zakonnice odchodzą po cichu… W bardzo wielu przypadkach tak właśnie jest. Mogę opowiadać jeszcze mnóstwo historii, który mi się przydarzyły w trakcie mojego pobytu w klasztorze. Śmieję się czasami, że książkę bym mogła napisać o tych kilku latach spędzonych za murami. A byłam tam aż dwa razy, bo wydawało mi się za pierwszym razem, że popełniam błąd odchodząc, że zdradziłam Jezusa. Odchodziłam w ogromnym poczuciu winy. Drugie odejście było jeszcze trudniejsze.
Każda z odchodzących zakonnic odeszła po cichu. W dużej mierze siostry same proszą o to, by nie żegnać się z nimi. Wstydzą się tego, że opuszczają wspólnotę, jakby to była ich wina. Poczucie winy, wpajane im przez okresy formacji, jest tak duże, że nie radzą sobie z oceną innych. Czasem jest tak, że dana siostra nie ma sił się żegnać, jest to dla niej zbyt trudne psychicznie, a czasem jest tak, że to przełożona nie chce, aby żegnała się z siostrami, bo czasami dowiedzą się, dlaczego odchodzi, albo powie dwa słowa za dużo. W przypadku sporów przełożone wolą, aby zakonnica odeszła nocą lub nad ranem, gdy reszta jeszcze śpią. Mnie nie pozwolono pożegnać się ze wszystkimi siostrami – ale niektóre wiedziały już wieczorem, że odchodzę i nie zobaczymy się więcej rano w kaplicy. Muszę powiedzieć, że tego ostatniego wieczoru nie utrudniano mi kontaktu z siostrami. Odeszłam rano, przed modlitwami, a przełożona poinformowała o tym resztę sióstr podczas śniadania. Swoją drogą, to straszne uczucie, gdy jesz sobie spokojnie śniadanie i nagle dowiadujesz się, że twoja najlepsza kumpela albo fajna babka, z którą dało się pogadać, odeszła i już nie wróci. Wspominasz, zastanawiasz się, czy to może twoja wina, czy zrobiłaś wszystko żeby nie odeszła. Wszechogarniające poczucie winy. Gdybym mogła cofnąć czas i wiedziała to, co wiem dzisiaj, jeśli w ogóle zdecydowałabym się wstąpić do klasztoru, zrobiłabym to bez wątpienia za granicą – Włochy, Francja lub USA.
Zarzuty
Wracając do książki i zarzutów wobec niej – zacznę od tego, co znalazłam w sieci.
Autorka jest lesbijką i atakuje wartości, które ją uwierają.
Dobrze, że mówi o tym otwarciem, że pokazuje, jakie wartości są dla niej ważne, nie udaje. Poza tym, co z tego, że jest lesbijką? Czy to daje komuś prawo krytykowania bohaterek jej książki? Czy to sprawia, że są one nieautentyczne lub mniej autentyczne? Albo że ich problemy, cierpienie, historie są mniej wartościowe, niż gdyby opisał je jakiś ksiądz lub aktualnie przebywająca w zgromadzeniu zakonnica. Autorka nie atakuje w swojej książce żadnej wartości, którą ceni Kościół, według mojej oceny nie polemizuje z żadnym wersetem Ewangelii.
To są marginalne problemy „niedojrzałych dziewcząt”.
Na litość Boską – czy wszystkie bohaterki są niedojrzałymi dziewczynami? Owszem, może połowa młodych dziewczyn, które wstępują do klasztoru, jest jeszcze niedojrzała, ale takie ich prawo i wiek.
Dlaczego klasztory mają limit wiekowy przyjęć do 30. roku życia? Bo ukształtowana kobieta nie da sobie wmówić takich bredni i nie da się do tego stopnia zmanipulować, chyba że ma jakieś problemy natury psychicznej.
I przypomnę raz jeszcze: ktoś te „niedojrzałe dziewczyny” przyjmuje, formuje, a potem odbiera od nich śluby ubóstwa, czystości i posłuszeństwa.
Siostry dostają odprawę – kilkumiesięczną pensję.
Ten zarzut pojawił się na YouTube od jednej z zakonnic, którą oburzyła książka Marty. Jakiej pensji, skoro siostra cały swój czas w klasztorze spędziła w kuchni? Rozumiem, że siostra ma na myśli jej kieszonkowe, które wynosi 20 zł na miesiąc. Kilkukrotność jej pensji daje 100 zł w najlepszym razie. No i tekst, że dostają nawet na fryzjera – rozłożył mnie na łopatki: pamiętam, że same obcinałyśmy sobie włosy w łazience, jak nie było przełożonej i zakład fryzjerski w postaci taborecika i starych nieostrych nożyczek zaczynał działać, nawet znakomity fryzjer nie uratowałby tych fryzur.
Znam siostry i mam z nimi kontakt – wcale takie nie są.
Nie są takie na zewnątrz. Czy myślisz, że któraś z aktualnie będących w zgromadzeniu zakonnic odważy ci się powiedzieć prawdę? Jesteś osobą świecką, czyli obcą, nie należysz do naszej „korporacji”. Będę dla ciebie miła, bo jak powiem ci, jak jest naprawdę, to nie dość, że nie będziesz chciała mnie znać, to jeszcze nie pozwolisz swoim dzieciom chodzić do kościoła, a co za tym idzie, nie przyjedziesz na rekolekcje, nie wrzucisz grosza do koszyka. Nie będziesz mnie już podziwiać, że taka jestem wspaniała, bo wyrzekłam się rodziny, dzieci, męża i tak czule zajmuje się twoimi dziećmi.
Autorka skupia się na samych negatywach.
A na czym ma się skupiać, jeśli osoby, które zostały w sposób okrutny zmanipulowane oraz wyrzucone bądź delikatnie rzeczy mówiąc wyproszone ze swojego domu, noszą ogromny żal w sercu. Te dziewczyny nikomu wcześniej nie opowiedziały swoich historii. Zastraszone, zawstydzone, samotne, niezrozumiane – takie są bohaterki książki. Dlaczego autorka nie miałaby pokazywać tej prawdy? Jest tam wiele bólu i krzywdy, ale on nie powstał z niczego! Autorka przedstawiła prawdziwe odczucia tych dziewczyn, uwierzyła w ich historię i dramat. Jako jedyna broni ich i nie ocenia, nawet dziś, gdy jest tak bardzo krytykowana i oceniana.
Siostry mają 8-10 lat na rozeznanie powołania i odejście.
Czyżby? Wstępując do zakonu zostawiły wszystko, co miały, często skonfliktowały się z rodziną, nie mają już gdzie wracać, zostają w klasztorze świadomie – pełne rozgoryczenia i frustracji. Ale są też i takie, które na tyle udało się zmanipulować, iż same nie widzą, co się z nimi dzieje. Znam siostrę, którą przed samymi ślubami wieczystymi odesłano domu. Prosiła, błagała, rozpaczała, odesłano ją bez żadnego ale. Po jakimś czasie zgłosiła się do zgromadzenia w Stanach Zjednoczonych (tego samego, w którym była w Polsce) i została przyjęta. Przeszła formację od początku i dziś jest profeską wieczystą, sądzę, że bardziej szczęśliwą niż w Polsce. Czy aż tak bardzo się zmieniła przez kilka miesięcy pobytu poza klasztorem w Polsce, że Stany Zjednoczone zdecydowały się jej zaufać i przyjąć, odebrać od niej śluby wieczyste? Czy miała powołanie, czy też nie?
Zarzut, który sama postawiłam autorce: dlaczego nie opisała całych ich historii?
Pisząc swoją historię, a robię to dopiero po 5–6 latach od odejścia, zrozumiałam, iż ujawniając istotne szczegóły ze swojego życia, czy dnia codziennego zgromadzenia, stałyby się łatwo rozpoznawalne przez swoje wspólnoty czy przełożone.
Także, Pani Marto, proszę wybaczyć zarzut z mojej strony. Rozumiem, dlaczego nie ma tam całych historii i cieszę się, że dba Pani o dyskrecje bohaterek.
Dlaczego zakonnice same nie mówią o sobie?
A kto by im uwierzył w dobie dzisiejszego Kościoła? Przecież stawia się im zarzuty, że są niedojrzałe, że to lesbijki, nie były pracowite albo się puściły, to ich wina że je wyrzucili albo że same odeszły! Zakonnice nie mówią o sobie, ponieważ zmanipulowana ofiara zawsze czuje się współwinna wyrządzonej jej krzywdy.
Dziękuję, Marto, za książkę – to dzięki niej otworzyłam „szufladę” wspomnień, którą tak bardzo chciałam ukryć i przed którą nieświadomie uciekałam.
Oczywiście zwykłe, szeregowe zakonnice raczej nie mają szans na przeczytanie tej książki – chyba że okażą się nieposłuszne bądź niepokorne. Książka ta raczej wpadnie w ręce przełożonych, które skutecznie zabronią jej lektury.
***
Imię i nazwisko do wiadomości redakcji. Tytuł pochodzi od redakcji.
Czytaj także:
Azyl pod łóżkiem i cytryna z pomyjek [opowieści byłych zakonnic]
**Dziennik Opinii nr 121/2016 (1271)