Namysł nad polityczną agresją pojawi się dopiero, gdy będzie już za późno.
Cezary Michalski: Dlaczego dwa najniebezpieczniejsze przykłady przemocy politycznej w ostatnich czasach, zabójstwo działacza PiS w Łodzi i próba zamachu na całe kierownictwo państwa kojarzone z PO, wydarzają się nie w latach 90., kiedy „obóz postsolidarnościowy” ścierał się z jeszcze z „obozem postkomunistycznym”, ale kiedy trwa nieporównanie gwałtowniejszy konflikt pomiędzy dwiema partiami prawicowymi, historycznie wywodzącymi się z „Solidarności” i co najmniej przyjaznymi Kościołowi?
Henryk Wujec: Pomiędzy agresją języka polityki, a działaniami osób psychicznie niestabilnych, na które ta agresja może oddziałać, zachodzi oczywiście związek, nawet jeśli nie jest to związek bezpośredniego wynikania. A wracając do historycznej części pańskiego pytania, to lata 90. przyszły po latach 80., które oczywiście były pełne przemocy, ale akurat strona opozycyjna tej przemocy świadomie unikała. W pierwszym okresie stanu wojennego zdarzyło się w czasie szarpaniny w tramwaju zabójstwo milicjanta, któremu dwaj chłopcy z Grodziska Mazowieckiego usiłowali odebrać broń, ale wszystkie najważniejsze struktury opozycyjne apelowały o unikanie przemocy. Kiedy do ukrywającego się Zbyszka Bujaka docierali ludzie informujący go, że mają broń, środki wybuchowe, że gotowi są walczyć, on nigdy czegoś takiego nie akceptował. Członek Tymczasowej Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność” zawsze odmawiał jakiejkolwiek współpracy z takimi ludźmi.
W drugiej połowie lat 80., w poczuciu politycznej bezsilności część opozycji jednak się radykalizowała.
Owszem, w końcówce lat 80. pojawiały się środowiska nawołujące do „zbrojnego obalenia komuny”, tyle że najczęściej politycznie słabe, źle zorganizowane, język przemocy miał pokrywać ich faktyczną bezsilność. Jednocześnie trwały już przygotowania do Okrągłego Stołu, w którego obradach uczestniczyli zresztą również niektórzy działacze dzisiejszego PiS. To zmieniło dynamikę polskiego życia politycznego. W Sejmie kontraktowym, który moim zdaniem powinien trwać dłużej, panowała atmosfera realnej pracy państwowej, bez względu na różnice poglądów. Tam nie było języka wzajemnego wykluczenia, nawet jeśli dochodziło do ostrych wymian słownych.
Dlaczego zatem ten „język wzajemnego wykluczenia”, przekonanie o „obcości władzy” albo „niemożności życia z opozycją w jednym państwie” najbardziej rozkwitły pomiędzy PiS-em i PO?
Myślę, że paradoksalnie o radykalizacji języka polskiej polityki przesądziło większe poczucie bezpieczeństwa. Przekonanie, że kiedy nie ma zagrożeń, bo nie tylko jest niepodległość i demokratyczne procedury, ale też jesteśmy już w NATO, w UE, otacza nas względnie stabilny ład geopolityczny, zatem od słów mniej zależy, nie zależy już od nich przetrwanie państwa. Dlatego politycy pozwalają sobie na więcej, moim zdaniem na zbyt dużo jeśli chodzi o poziom agresji. To się ujawniło po 2005 roku, kiedy kończyły się rządy SLD i PSL-u. Wtedy PiS poczuł wielką szansę nie tylko na zwycięstwo, ale na pełnię władzy. Jednym ze sposobów walki była agresja, z którą ja osobiście wcześniej spotkałem się już w czasach Porozumienia Centrum. Jestem przeciwko budowaniu fałszywej symetrii pomiędzy agresją słowną PO i PiS.
Ataki na prezydenta Lecha Kaczyńskiego, nie za politykę, ale za alkoholizm, każą trochę rozdzielić odpowiedzialność.
Pan mówi o Januszu Palikocie i o Ruchu Palikota.
Nie, ja mówię o jednym z ówczesnych liderów Platformy Obywatelskiej, którego działania były przez tę partię i jej lidera tolerowane.
To był jednak tylko jeden z nurtów PO. Moim zdaniem Janusz Palikot cynicznie wykorzystywał ten język do zwiększenia swojej popularności. Większość tej partii tak się nie zachowywała. Podczas gdy po stronie PiS ten język delegalizacji przeciwnika politycznego i państwa stał się ostatecznie głównym środkiem mobilizacji całego obozu. Ale o rozproszeniu odpowiedzialności można mówić w tym sensie, że po każdym takim granicznym już dowodzie na to, że agresja języka polityki może prowokować u niektórych odbiorców i obserwatorów polskiej polityki przemoc realną, nie ma żadnej głębszej refleksji u polityków.
Po zabójstwie działacza PiS w Łodzi nikt się nad niczym nie zastanowił, poziom agresji werbalnej stał się jeszcze wyższy.
Było tylko wzajemne przerzucanie się odpowiedzialnością. Obawiam się, że taka refleksja może się pojawić dopiero, kiedy dojdzie do aktów przemocy na dużą skalę, kiedy poczujemy realne cierpienie i ból. Tylko że wówczas będzie za późno, lepiej, żeby refleksja poprzedziła przemoc. Śmierć Narutowicza nie uspokoiła życia politycznego w Polsce, ale znaczna część Narodowej Demokracji zdystansowała się wobec tego typu przemocy.
Prezydent Bronisław Komorowski, a także jego obecne otoczenie polityczne, do którego pan należy, deklarowało chęć łagodzenia konfliktu międzypartyjnego. To się wam raczej nie udało, skoro prezydent jest dziś obiektem podobnej niechęci „drugiej strony”, co premier. Czy popełniliście jakieś błędy, może na samym początku, przy zbyt szybkim obsadzaniu funkcji w kancelarii prezydenckiej albo w czasie konfliktu o krzyż?
Ówczesny Marszałek Sejmu Bronisław Komorowski był konstytucyjnie zobowiązany do przejęcia obowiązków tragicznie zmarłego prezydenta. Destabilizacja byłaby większym ryzykiem niż realizowanie konstytucyjnych uprawnień. A co do krzyża, to obawiam się, że większy wpływ na przebieg tego konfliktu miało niezdecydowanie Kościoła. Krzyż jest symbolem religijnym, a prezydent starał się zachowywać w tamtej sprawie zarówno zdecydowanie, jak też odpowiedzialnie
Jednak prezydent jest dziś całkowicie uwikłany w spór pomiędzy PiS-em i PO.
W odpowiedzi przypomnę scenę, kiedy prezydent Komorowski odznaczył pośmiertnie Józefa Szaniawskiego, który zginął w Tatrach, a niektórzy ludzie obecni w kościele reagowali agresywnie na przemówienie Janka Lityńskiego będącego zresztą pomysłodawcą tego odznaczenia. Nienawiść jest tak duża, że pochłania wszystkie osoby i urzędy. Ale są też politycy, którzy wiedzą, że każda próba rozmowy między przeciwnikami osłabia agresję, która służy im do zachowania spójności własnego obozu, do jego cementowania i mobilizacji. Rozmowa z przeciwnikiem byłaby w takiej sytuacji traktowana jako „rozmiękczenie”.
***
Henryk Wujec, ur. 1940, fizyk, polityk, działacz opozycji demokratycznej, doradca Prezydenta RP ds. społecznych