Kraj

Wujec: 4 czerwca to była „ich” klęska, a nie „nasze” zwycięstwo

Nie myśleliśmy, że ludziom będzie chodziło po prostu o odrzucenie władzy - mówi Ludwika Wujec.

Michał Sutowski: Jest kwiecień 1989 roku, skończył się Okrągły Stół, podpisano porozumienie. Macie poczucie zwycięstwa?

Ludwika Wujec: Mamy poczucie, że skończyły się żarty, a zaczęły się schody. Pytanie brzmi, kto się na nich wywróci.

Na schodach – czyli na wyborach?

Nie, na całym tym pomyśle, od Okrągłego Stołu począwszy. Ale próbować trzeba.

Macie gotową strategię, pomysły na to, co robić dalej? Do wyborów zostały wam przecież dwa miesiące.

Nie mamy, wszystko rozwijało się bardzo dynamicznie. Kiedy przystępowaliśmy do negocjacji, naszym głównym celem była legalizacja „Solidarności”. Sądziliśmy, że Okrągły Stół potrwa kilka dni. Tymczasem w trakcie dwumiesięcznych rozmów uzyskano ustalenia polityczne idące znacznie dalej.

Władze są przekonane, że was rozniosą. Bodajże Zygmunt Czarzasty, szef ich kampanii, zastanawiał się nawet, co tu zrobić, żeby PZPR nie wzięła wszystkich mandatów, bo Zachód powie, że znowu komuniści sfałszowali wyniki. Szliście jak na ścięcie?

Nie aż tak. To raczej przekonanie, że lekko nie będzie, ale my swój kawałek wygramy. Nie przyszło nam do głowy, że aż w takiej skali. Pewnie dlatego, że nie myśleliśmy w kategoriach plebiscytu, że ludziom w tych wyborach będzie chodziło po prostu o odrzucenie władzy. W tym sensie to była raczej „ich” klęska, a nie „nasze” zwycięstwo.

W PZPR robiono zakłady – najbliżej prawdy był działacz przewidujący około 30 miejsc w Senacie dla strony rządowej.

Myśmy nie mieli czasu robić zakładów. Mieliśmy świadomość ogromnej dysproporcji sił i konieczności wykonania niesłychanej wprost pracy, przede wszystkim dotarcia do ludzi.

A nie myśleliście, że „przecież naród jest z nami”?

To zarozumialstwo typowe dla każdej chyba siły politycznej. Ale byliśmy ostrożni, choćby z tej racji, że przecież w naszym własnym obozie opór wobec przyjętych rozwiązań – negocjacji z władzą, a potem wyborów kontraktowych – był bardzo duży, ze strony młodzieżowych środowisk radykalnych, ale przede wszystkim ze strony Grupy Roboczej,  w tym takich postaci, jak Andrzej i Joanna Gwiazdowie. Ich sprzeciw był bezkompromisowy – nie należy z komunistami gadać w ogóle. Ale obok „fundamentalistów” była też grupa osób krytycznych wśród zwolenników Okrągłego Stołu.

Krytycznych wobec czego?

Problem był zasadniczy – kto ma się znaleźć na listach i pod jakim w ogóle szyldem. Tego właśnie dotyczyła dyskusja w gronie Komitetu Obywatelskiego w kościele na Żytniej, niesłychanie emocjonalna i dramatyczna. Czy wszystkie środowiska i grupy polityczne zgromadzone w opozycji mają występować pod własnymi nazwami, czy też powinniśmy zagrać jako „jedna drużyna”, ze stemplem „Solidarności” i twarzą Wałęsy. Ta druga koncepcja, autorstwa Bronisława Geremka, a także Jacka Kuronia, ostatecznie wygrała, ale bynajmniej nie bez napięć. Przecież sam Tadeusz Mazowiecki zrezygnował z kandydowania w wyborach na znak protestu, gdyż jego idea – że w imię zachowania pluralizmu należy zachować szyldy poszczególnych środowisk i ugrupowań – nie przeszła. To był tak naprawdę spór między pryncypialnymi demokratami a trzeźwymi pragmatykami. I ważkie racje były po obu stronach.

Pani była po której z nich?

Ja z Heńkiem (Wujcem – przyp. MS), ale także całe środowisko „Tygodnika Mazowsze”, byliśmy za jedną drużyną. Z prostego powodu. Do wyborów zostało osiem tygodni. My w zasadzie nie mamy dostępu do środków masowego przekazu, jest tylko „Gazeta Wyborcza”, powstała na miesiąc przez czerwcowym głosowaniem, i „Tygodnik Solidarność”, który zgodnie z nazwą wychodzi raz na tydzień, a więc nie za bardzo nadaje się na tubę propagandową. Trzeba więc błyskawicznie dać ludziom znać, kto jest kto. A ludzie kojarzą „Solidarność” i Lecha.

Ale mnóstwo środowisk działało w opozycji od lat, ich liderzy byli dla wielu bohaterami…

Tak, w podziemiu. Powiedzmy sobie szczerze: ilu ludziom w Polsce cokolwiek mówiły nazwy KPN czy Ruch Młodej Polski? A szyld „Solidarności” był rozpoznawalny. Rozczłonkowanie sił byłoby samobójstwem w sytuacji, kiedy drugiej stronie sprzyja potężny aparat administracyjny i propagandowy, ludzkie nawyki, czasem jeszcze strach…

Ale nie poszliście również pod szyldem „Solidarności”.

Ostatecznie organizatorem wyborów był Komitet Obywatelski, namaszczony jednak przez Komisję Krajową, który na czas wyborów przyjął nazwę Komitet Wyborczy „Solidarność”. Sama „Solidarność” dopiero co została ponownie zalegalizowana, ustalały się jej władze. Ale chciałabym zwrócić uwagę na jedną rzecz. Otóż wcale nie było tak, żeby na listach wyborczych 4 czerwca znalazła się jakaś wąska grupa, jakaś „elita opozycji” z jednej tylko opcji światopoglądowej – co czasem próbuje nam zarzucić prawica. Kiedy ogląda się listę członków późniejszego Obywatelskiego Klubu Parlamentarnego, są tam ludzie z bardzo różnych środowisk. Inna sprawa, że czasem są to ludzie… nie tyle „przypadkowi”, co zaangażowani tylko na chwilę. Nie chodzi o to, że nie posłowali w następnych kadencjach, ale że w ogóle zniknęli z życia publicznego.

Działacze związkowi nie odnaleźli się w polityce?

Rzecz w tym, że to często nie byli żadni działacze! Bo związkowcy – nie w swej masie, mówię raczej o kierownictwie „Solidarności”, o delegatach Komisji Krajowej – zadeklarowali, że oni owszem, popierają Komitet Obywatelski, mówią: „to jest nasze”, ale zarazem „nie wchodzą”. Jacek (Kuroń – przyp. MS) w dość grubych słowach im to wyrzucał; mówił, że to fantastycznie, że najpierw wygrali Okrągły Stół, a teraz to wszystko chcą… zaprzepaścić, tak powiedzmy.

Ale wygraliście. Jak wspomina Pani same wybory?

Zaskoczyły mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, z naszej strony świetna organizacja wielkiej operacji w tak krótkim czasie. Po drugie, zaskakująco niska frekwencja. Kolejne potwierdzenie tezy, że to było raczej głosowanie „przeciw” niż „za”. Do tego wszystkiego zadziałał ciekawy mechanizm – oto wreszcie wolno było również nie pójść na wybory, co dla ludzi było niewątpliwą odmianą. Można powiedzieć, że skorzystali z demokratycznego prawa nieuczestniczenia. A wielu też pewnie myślało sobie, że nie wiadomo, co z tego wyjdzie, że tyle razy już miało się zmienić – więc najlepiej trzymać się od tego z daleka. Zwłaszcza, że już można.

A totalna klęska obozu władzy, włącznie z upadkiem „listy krajowej”, Pani nie zaskoczyła?

Lista krajowa mnie oburzyła niesłychanie!

Jak to, że społeczeństwo nie trzyma się reguł gry?

Nie! Że społeczeństwo ich wygłosowało, a my im teraz pomagamy się przecisnąć do Sejmu, że zmieniamy reguły gry w jej trakcie. Grzmiałam w biurze Komitetu Obywatelskiego, że to skandal. Łatanie, klajstrowanie, wymyślanie rozwiązań ad hoc… Po co? Jak przegrali, to ich sprawa! Dlaczego mamy ułatwiać im życie?! Bardzo wielu ludzi, zwłaszcza tych pracujących w lokalnych komitetach, ciężko pracujących – myślało bardzo podobnie. Brakowało nam nieco wyobraźni, muszę przyznać. Bo przecież gdyby zabrakło tych kilkudziesięciu posłów do przepisowych 460, to władze miałyby podstawę do zakwestionowania całych wyborów.

Mówiliśmy o sporach wewnątrz „strony społecznej” przed wyborami. A czy 4 czerwca było poczucie jedności? Wielkie „My” kontra władza?

To bardziej skomplikowane. Wszyscy pamiętają historię na Żoliborzu, gdzie o to samo miejsce z Jackiem Kuroniem rywalizował, jako kandydat niezależny, niesłychanie zasłużony mecenas Władysław Siła-Nowicki. Ale zdarzały się i mniej szlachetne konfrontacje. Na przykład w Radomiu, gdzie powstały dwa lokalne komitety. Jeden, który prowadził kampanię Jana Józefa Lipskiego, kandydata krajowego komitetu na senatora, i drugi, który przy wsparciu miejscowego biskupa promował konkurencyjnego kandydata. W Radomiu! W mieście, którego mieszkańcom Jan Józef tak niesłychanie wiele poświęcił, prowadzono przeciw niemu dość koszmarną kampanię – że to jakaś straszna lewica, że pisał o polskim antysemityzmie…

Że mason?

O tym wówczas nie wiedziano, ale wystarczało, że jest niewierzący. Ostatecznie Jan Józef wygrał, ale dopiero w drugiej turze. Był też inny ciekawy przypadek, w Łomży. Otóż tam problemu nie stanowiła konkurencja kandydatów, ale po prostu – brak poparcia lokalnej kurii. Do Heńka i Andrzeja Wielowieyskiego, którzy koordynowali układanie list, zgłosili się działacze lokalnego komitetu obywatelskiego. Okazało się, że dwóch naszych kandydatów nie może uzyskać poparcia tamtejszego Kościoła, a bez poparcia kurii – tak twierdzili – w Łomży nie przejdzie nikt. Jeden był ginekologiem, więc z góry podejrzany, drugi zaś był adwokatem, bronił nawet ludzi w procesach politycznych, ale – o zgrozo! – przyznał publicznie, że jest niewierzący.

Przeszedł jakoś?

Heniek (wspólnie z Ryszardem Reiffem) pojechał do Łomży, żeby porozmawiać z kanclerzem kurii. Kilka godzin go przekonywał, argumentował cytatami z Pisma Świętego – a jest w tym naprawdę dobry. Kuria uległa.

Fragment wywiadu-rzeki Michała Sutowskiego z Ludwiką Wujec, który ukaże się w tym roku nakładem Wydawnictwa Krytyki Politycznej.

Ludwika Wujec – działaczka społeczna, współpracownica KOR-u, działaczka przedsierpniowej opozycji demokratycznej, uczestniczka ruchu „Solidarności” i podziemnego ruchu wydawniczego w latach 70. i 80.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Michał Sutowski
Michał Sutowski
Publicysta Krytyki Politycznej
Politolog, absolwent Kolegium MISH UW, tłumacz, publicysta. Członek zespołu Krytyki Politycznej oraz Instytutu Krytyki Politycznej. Współautor wywiadów-rzek z Agatą Bielik-Robson, Ludwiką Wujec i Agnieszką Graff. Pisze o ekonomii politycznej, nadchodzącej apokalipsie UE i nie tylko. Robi rozmowy. Długie.
Zamknij