Jeśli będziemy walczyć tylko z nierównym traktowaniem kobiet, KK zmieni się w KKK: Konsumencki Kongres Kobiet.
Na koniec V Kongresu Kobiet uczestniczki wyszły z Sali Kongresowej na ulicę, do przechodzącej właśnie przez Warszawę Parady Równości. Zapewne nie wszystkie podpisałyby się pod żądaniem uchwalenia ustawy o związkach partnerskich, ale nie przeszkodziło to w wykonaniu tego ważnego solidarnościowego gestu. Kongresowiczki nie dołączyły do Parady, ale przyjaźnie do niej pomachały. Rewolucji więc nie ma. Ale jest krok w dobrym kierunku.
Kongres Kobiet odbywał się w tym roku pod hasłem „Partnerstwo, solidarność, różnorodność”. Bohaterem Kongresu był „mężczyzna” – poświęcono mu dwa panele, wspominano o nim często podczas różnych wystąpień. W czasie wcześniejszych Kongresów Agnieszka Graff zwracała uwagę, że kobiety nie wywalczą sobie praw, jeśli do tej walki nie włączą mężczyzn, jeśli nie przejmą oni części obowiązków domowych czy tych związanych z opieką nad dziećmi. Podczas tegorocznego Kongresu Piotr Pacewicz – prezentując dane pokazujące, ile godzin na pracę zawodową, a ile na pracę w domu przeznaczają kobiety i mężczyźni (kobiety pracują zawodowo 39 godz. w tygodniu, w domu 31; mężczyźni odpowiednio 41 i 9) – namawiał kobiety, żeby pomogły facetom włączyć się w życie domowe. Mężczyzna stał się bohaterem KK, bo prosta matematyka pokazała, że nie da się zawalczyć o więcej dla kobiet, jeśli mężczyźni się nie przesuną. To rodzi pytanie, co feminizm oznacza dla mężczyzn. Zapewne będzie ważne dla kolejnych KK.
Kongres Kobiet to dziesiątki paneli dyskusyjnych, okrągłe stoły, wystąpienia gości specjalnych, koncerty, masy stoisk z książkami, kremami, ubezpieczeniami, torebkami; to fontanna z czekolady, setki ulotek i broszurek o przeróżnej treści. W jednej czytamy na przykład, że „kobiety zarabiają mniej, bo żądają mniej” i że wystarczy, że na rozmowie kwalifikacyjnej kobieta powie, że chce dziesięć tysięcy, to dostanie dziesięć tysięcy, bo to „my [kobiety] jesteśmy produktem, którego kupno rozważa rekrutujący”.
Mam jednak głębokie przekonanie, że większość kobiet w Polsce, na świecie i na tegorocznym Kongresie Kobiet choćby nie wiem jak pewnym tonem powiedziała, że chce te dziesięć tysięcy, to ich nigdy nie dostanie.
Mam też przekonanie, że nie jesteśmy produktami i że pisanie w taki sposób o ludziach jest głęboko niestosowne.
Wspomniany tekst ma tytuł Jak negocjować pensję i kończą go słowa: „To jest sprzedaż i mamy swoją konkretną cenę – <<moją pracę i zaangażowanie wyceniam na tyle i tyle>>. Koniec”. Piszę o nim, bo pokazuje on jeden z ważnych problemów związanych z KK: czy więcej kobiet w życiu publicznym i biznesie sprawi, że będzie automatycznie więcej równości? Czy na odwrót: trzeba walczyć o więcej równości, bo to dopiero sprawi, że będzie więcej kobiet?
Jednym z postulatów KK jest wprowadzenie kwot w zarządach spółek. Wcześniej Kongres wywalczył kwoty na listach wyborczych. Niezmiennie namawia kobiety, żeby kandydowały w wyborach, żeby walczyły o wysokie stanowiska, ważne funkcje. Częścią tej narracji jest właśnie opowieść o tym, jak negocjować pensję. Wszystko w duchu znanego z zajęć logiki zdania „Jeżeli p, to q”: „Jeżeli będzie więcej kobiet, to będzie więcej równości”. Skąd to przekonanie? Według KK stąd, że kobiety działają inaczej niż mężczyźni, łatwiej się dogadują, mniej rywalizują, lepiej pracują zespołowo. Potwierdzeniem tego są kongresowe opowieści o tym, jak Henryka Bochniarz i Magdalena Środa się o coś długo sprzeczają, ale potem zawsze dochodzą do porozumienia; jak kobiety solidarnie za sobą stają, na przykład stanęły za Wandą Nowicką wyrzucaną z Ruchu Palikota. Mężczyźni nie stanęli solidarnie za wyrzucanym z SLD Ryszardem Kaliszem.
Problem ze zdaniem „Jeżeli będzie więcej kobiet, to będzie więcej równości” pojawia się, kiedy zaczynamy się zastanawiać, czy naprawdę od większej liczby kobiet z pensją dziesięć tysięcy poprawią się warunki życia i pracy kobiet, które dziesięciu tysięcy nigdy na oczy nie widziały.
Albo czy więcej Gronkiewicz-Waltz na stanowiskach prezydentek miast poprawi życie mieszkanek tych miast. Mam wątpliwości.
Myślenia odwrotnego – że tylko więcej równości w ogóle zapewni większą liczbę kobiet w polityce, mediach, biznesie – jest na Kongresie Kobiet już mniej. I to poważny problem. Doskonale opisała go Susan Faludi, autorka Reakcji, książki wydanej specjalnie na tegoroczny KK. W wywiadzie dla „Wysokich Obcasów” Faludi mówi: „W późnych latach 60., kiedy właśnie z nowej lewicy wyrosła druga fala feminizmu, wewnątrz ruchu toczyła się wielka debata: czy najpierw powinna nastąpić rewolucja socjalistyczna, totalna zmiana społeczna, po której problem nierówności kobiet sam się rozwiąże, czy podstawową kwestią jest patriarchat, a kiedy się go pozbędziemy, inne kłopoty także znikną. Takich debat dziś w ogóle nie ma. Ja ze swojej strony uważam, że odpowiedź powinna brzmieć: walczmy z oboma wrogami jednocześnie, z nierównością ekonomiczną i z nierównością kobiet. Te dwie kwestie są ze sobą nierozerwalnie połączone, a kiedy je rozdzielasz – co zresztą ostatecznie zrobiłyśmy – dostajesz obecny konsumencki feminizm, w którym chodzi jedynie o tak zwane wyrażanie siebie przez to, co nosisz, jaką miałaś operację plastyczną, ile wart jest twój dom i tym podobne oznaki statusu”.
Pozostaje mieć nadzieję, że słowa Faludi KK weźmie sobie do serca. Trzeba walczyć i z nierównościami ekonomicznymi, i z nierównym traktowaniem kobiet. Jeśli postawimy tylko na tę druga walkę, KK zmieni się w KKK: Konsumencki Kongres Kobiet.
Inne ważne pytanie związane z KK dotyczy tego, czy stawiamy na zmianę świadomości, czy na zmianę prawa. Zwolennicy i zwolenniczki przekonania, że jeśli najpierw zmienimy świadomość, to konsekwencją tego będzie zmiana prawa, argumentują, że nie można robić nic na siłę, że Polacy są przywiązani do pewnych wzorców i najpierw trzeba je zmienić, a potem do tej zmiany dostosować prawo. Tak mniej więcej tłumaczy pełnomocniczka rządu ds. równego traktowania Agnieszka Kozłowska-Rajewicz. Rząd będzie promował branie urlopów rodzicielskich przez ojców, bo uważa, że to ważna i słuszna idea, ale rząd nie będzie zapisywał w prawie, że są urlopy tylko dla ojców.
Tu niestety Kozłowska-Rajewicz, bardzo podczas KK chwalona, mówi Tuskiem. To znana narracja premiera: my nie zmieniamy, my idziemy za zmianami.
Tymczasem inny sposób działania wyłania się z opowieści o doświadczeniach skandynawskich, tak chętnie przytaczanych w debatach o polityce rodzinnej. W Szwecji wprowadzono urlopy tylko dla ojców, bo uważano, że to pomoże wyrównać podział obowiązków przy opiece nad dziećmi między kobietami i mężczyznami. Początkowo społeczeństwo nie skakało z radości, słysząc o tych zmianach, ale z czasem coraz więcej ojców korzystało z nowego prawa. „Jeśli zmienimy prawo, to konsekwencją tego będzie zmiana świadomości”.
Ludzie tak już mają, że jak widzą, że coś jest zapisane w prawie, to szybko się uczą, że tak ma być. W Polsce przykładem na to jest – piszę to z przykrością – ustawa antyaborcyjna. Od kiedy ją wprowadzono, społeczne przyzwolenie dla prawa do aborcji spadło. Pozytywnym przykładem na to, jak prawo wpływa na rzeczywistość, są natomiast dane przytaczane podczas KK przez prof. Małgorzatę Fuszarę. W 1997 roku było pięć krajów, w których udział kobiet w izbie niższej parlamentu przekroczył 30 procent. W 2002 roku takich krajów było już dziesięć, a w 2012 – 33. Skąd te zmiany? Między innymi stąd, że wprowadzono prawne zapisy o kwotach na listach wyborczych. Polska do tych 33 krajów nie należy. Ale może należeć, jeśli wprowadzimy zapisy o parytecie na listach i zasadę naprzemienności, tzw. suwak.
Wybór pomiędzy tym, czy ważniejsza jest zmiana świadomości, czy zmiana prawa, jest ważny, bo ustawia sposób działania. Oczywiście oba sposoby się nie wykluczają. Postawienie na zmiany poprzez prawo wymusza na odpowiedzialnym rządzie działania na rzecz zmiany społecznej i mentalnej. Wydaje się, że Kongresowi Kobiet bliższe jest przekonanie, że trzeba zmieniać prawo. To Kongres przyczynił się do wprowadzenia ustawy kwotowej, Kongres naciskał na podpisanie „Konwencji o zapobieganiu i zwalczaniu przemocy wobec kobiet i przemocy domowej”. Te zmiany w prawie zmieniają świadomość. Mam nadzieję, że Kongres będzie konsekwentnie szedł tą drogą.
W tym roku Wielką Nagrodę Kongresu Kobiet otrzymała Małgorzata Fuszara. Co roku profesor wychodzi na sceną Sali Kongresowej i podaje zestaw konkretów, zazwyczaj liczb, które są mocnymi argumentami w debacie na temat praw kobiet. Jej wystąpienia są dla mnie zawsze jednym z najmocniejszych punktów Kongresu. Za to najsmutniejsze co roku są występy gości specjalnych. Na V Kongresie byli nimi premier, prezydent i prezydentka Warszawy. Hanna Gronkiewicz-Waltz, chwaląc się tym, co Warszawa robi dla kobiet, na pierwszym miejscu wymieniła konkurs wypracowań dla nastolatek pt. Jestem szefową. Jeśli to jest główne osiągnięcie miasta, to gratuluję.
Najsmutniejszy punkt programu w tym roku uratowała trochę prezydentowa Anna Komorowska. Na żart prezydenta Komorowskiego, że jak będzie organizowany Kongres Mężczyzn, to on ją zaprosi, z kamienną twarzą odpowiedziała, że się zastanowi i przyjdzie na piąty.
Czytaj także:
Relacja Agaty Szczerbiak z V Kongresu Kobiet: Seksmisja w polskich mediach