Kraj

Szymielewicz: Unia zarzuca na nas sieć

Gdy traktujemy ludzi z góry jak terrorystów, postępujemy wbrew wartościom, których chcemy bronić.

Jakub Dymek: Po ataku na redakcję „Charlie Hebdo” niektóre komentatorki i organizacje pozarządowe zwracały uwagę na zagrożenie, jakim jest powszechna zgoda na zwiększenie uprawnień policji i służb. Politycy twierdzą, że jest to konieczny krok, żeby zapewnić nam bezpieczeństwo. Mam wrażenie, że w czasie żałoby i okazywania solidarności przegapiliśmy trochę okazję, żeby powiedzieć, że właśnie decydują się ważne sprawy dotyczące naszego bezpieczeństwa i wolności.

Katarzyna Szymielewicz: Nie mam wrażenia, żebyśmy to przeoczyli, szczególnie że sami politycy zadbali o to, by ten wątek mocno wybrzmiał w debacie publicznej. Zaledwie dwa dni po zamachach szef Komisji Europejskiej Jean Claude-Juncker i Donald Tusk zarządzili, że przez tryby europejskiej legislacji trzeba szybko przeprowadzić nowy system gromadzenia danych o pasażerach linii lotniczych, tak zwanych danych PNR. Kolejne dni przynoszą coraz więcej wypowiedzi w tym duchu, od urzędników w Brukseli, przez premiera Wielkiej Brytanii, po prezydenta Obamę. Mówią o konieczności wprowadzenia nowych rozwiązań antyterrorystycznych…

Nie pierwszy raz zresztą.

Ten mechanizm działa właściwie automatycznie: ilekroć pojawi się fala strachu wywołana aktem terroru, można zacząć odliczać godziny do momentu, kiedy jakiś polityk wystąpi z propozycją oferującą pozór bezpieczeństwa. Taki projekt nie musi mieć wiele wspólnego z sytuacją kryzysową, istotne jest, żeby zaistniał w debacie publicznej jako „środek bezpieczeństwa”. Za każdym razem zwracamy uwagę, że ten mechanizm jest niebezpieczny, jednak strach to potężna siła. Zamachy w Madrycie i Londynie w 2006 roku doprowadziły do uchwalenia kontrowersyjnego prawa o retencji danych telekomunikacyjnych, które dopiero w ubiegłym roku unieważnił Trybunał Sprawiedliwości UE. Zadziwiające, jak niewiele doświadczenia ostatnich piętnastu lat nauczyły polityków i opinię publiczną. Niezależnie od tego, jak bardzo widać nieskuteczność polityki antyterrorystycznej opartej na masowym gromadzeniu danych, powracają pomysły rządzące się tą samą logiką.

Na czym ma polegać zbieranie danych pasażerów linii lotniczych?

W europejskim systemie PNR chodzi o zbieranie właściwie wszystkich informacji o naszych przelotach: skąd i dokąd lecimy, jaką kartą zapłaciliśmy za bilet, czy wypożyczyliśmy samochód, jakie są towarzyszące rezerwacje, czy zamówiliśmy posiłek inny niż standardowy, na przykład halal.

Na tej podstawie służby będą tworzyć profile ryzyka. Przy czym nietrudno odgadnąć, która kategoria pasażerów trafi pod lupę.

Unia Europejska ewidentnie obawia się osób podróżujących do państw, w których obecnie działają grupy terrorystyczne. Oczywiście największym punktem zapalnym jest ISIS. Stąd na liście podejrzanych celów podróży należy spodziewać się przede wszystkim Syrii i terenu konfliktu z ISIS – oprócz stale obecnych Palestyny, Iraku i Afganistanu. Osoby wracające z tych krajów są traktowane jak potencjalni terroryści. UE próbuje stworzyć sieć, która pozwoli ich łatwiej wyłowić. Taka polityka pociąga jednak za sobą poważne koszty.

Jakie?

Zarzucanie sieci na miliony ludzi, którzy poruszają się po terenie Unii Europejskiej, tylko po to, by wyłowić jednostki – bo mówimy o „samotnych wilkach”, pojedynczych osobach o niezwykle rzadkim profilu – przysporzy więcej problemów, niż obiecuje rozwiązać. Przewidywanie przyszłości na podstawie danych PNR to projekt skazany na porażkę. Pokazują to choćby doświadczenia Amerykanów i Brytyjczyków, którzy z tego typu danych korzystają od lat i do dziś nie przedstawili dowodów, że są z nich w stanie coś sensownego wyczytać.
 

Ale nie da się zaprzeczyć, że Francja, Wielka Brytania czy Niemcy rzeczywiście mają  problem. Ich obywatele latają do Syrii czy na pogranicze irackie, żeby dołączyć do ISIS. Dlatego rządy chcą monitorować informacje o tych ludziach – bo niektórzy radykałowie się ze swoimi poglądami nie kryją i można by ich wyłapać w porę.

To, że państwa chcą monitorować działania osób podejrzanych, jest całkiem zrozumiałe. Problematyczny jest zakres tego monitoringu i definicja „osoby podejrzanej”. Nie mieszajmy prawa służb państwowych do wykorzystywania informacji wywiadowczych z masową inwigilacją.

Jedno może działać bez drugiego, a nawet częstokroć działa lepiej. Tworzenie olbrzymich baz danych, zbieranie kolejnych giga- czy terabajtów może zamulać system i osłabiać czujność służb, paradoksalnie utrudniając dostęp do informacji wartościowych. W uzasadnionych przypadkach służby bezpieczeństwa powinny mieć dostęp do danych i prawo stosowania inwigilacji. Jednak niepokoi mnie bardzo, gdy po to, by namierzyć kilka tysięcy osób – przy czym nie są to jeszcze podejrzani, tylko osoby z różnych względów wracające z terenów ogarniętych konfliktem – proponuje się masową inwigilację wszystkich. Samo podejrzenie staje się wyrokiem. Gdy szeroką grupę ludzi traktujemy z góry jak terrorystów, a inwigilację stosujemy na masową skalę, to postępujemy wbrew wartościom, których rzekomo chcemy bronić.

Jak prawa do prywatności?

Tak, zapisanego w Karcie Praw Podstawowych i przez to fundamentalnego, co potwierdził Trybunał w Luksemburgu, unieważniając dyrektywę retencyjną. Trybunał stwierdził, że masowa inwigilacja bez gwarancji ochrony praw obywatelskich to nie jest droga, którą powinniśmy zmierzać. A jeśli mimo wszystko zmierzamy, to czy to nie jest zwycięstwo terroryzmu? Jesteśmy gotowi oddać tak wiele, zyskując tak niewiele.

Po pierwsze, jest jasne, że nie uda nam się zapobiec wszystkim atakom. Po drugie, mamy inne środki, by walczyć z terroryzmem – środki, które nie wymagają zrzeczenia się przez nas całej wolności i prywatności. Unia przecież ma zewnętrzne granice, prowadzi na nich kontrole, a więc może też przyglądać się osobom wracającym z terenów objętych konfliktem, a w przypadku uzasadnionego podejrzenia konkretne osoby zatrzymać i przesłuchać.

Ale nie może być tak, że każda osoba z irackim czy afgańskim paszportem, palestyńskimi korzeniami, „niewłaściwym” kolorem skóry czy wyznaniem religijnym jest z góry podejrzana. Za chwilę ta polityka zwróci się przeciwko nam i całkiem dosłownie wybuchnie w każdej europejskiej stolicy.

Trudno o entuzjazm do tego szczelnego systemu granicznego i możliwości europejskich służb. Dotychczas, w imię zwalczania terroryzmu, zatrzymywano na przykład dziennikarzy, jak David Miranda, partner Glena Greenwalda, przetrzymywany na londyńskim lotnisku na podstawie brytyjskiego Terrorist Act.

Problem polega właśnie na tym, że te narzędzia i regulacje, które już działają – a które można by wykorzystać na przykład wobec wracających ochotników ISIS – są używane w sposób nadmiarowy i wypaczony. Na lotniskach działają „centra zatrzymań”, a dane PNR już teraz wykorzystywane są przez służby amerykańskie do profilowania i typowania podejrzanych w oparciu o krzywdzące stereotypy. Zamiast więc rozszerzać uprawnienia służb europejskich wobec niewinnych obywateli, można by powalczyć o lepsze wykorzystanie istniejących narzędzi wobec osób, które zostały uznane za podejrzane przez uprawnione organy.

Ktoś powie, że świetnie to brzmi w teorii, gorzej wychodzi w praktyce.

To fakt, trudno wyobrazić sobie politykę, która w praktyce będzie całkowicie pozbawiona cech dyskryminacji. Ale powinniśmy do niej przynajmniej aspirować. Europejski system PNR to krok w dokładnie przeciwnym kierunku.

Obaj zamachowcy z Paryża byli na amerykańskiej liście podejrzanych o działalność terrorystyczną. Mamy więc dowód, że profilowanie wskazało właściwe osoby. Wystarczyło tylko „w porę ich aresztować”.

Nie wiemy, w wyniku jakiego dochodzenia powstała ta lista.

Eksperci zajmujący się bezpieczeństwem twierdzą, że cały czas w walce z terroryzmem najlepiej sprawdzają się metody konwencjonalne.

Na miejscu konfliktu czy w rejonie działania siatek terrorystycznych są agenci, którzy te siatki lokalizują i rozpracowują, nierzadko przy pomocy baz danych, ale nie tylko dzięki nim. Badanie New America Foundation pokazało, że z 225 skutecznie zidentyfikowanych terrorystów tylko cztery osoby wskazano dzięki metodom masowej inwigilacji. Pozostałe 221 przypadków to efekt konwencjonalnej pracy służb. Skanowanie Facebooka, Twittera czy danych o lotach to naprawdę szukanie igły w stogu siana. Szukając ludzi, którzy podróżują w dane miejsca albo udostępniają konkretne informacje w sieciach społecznościowych, otrzymamy wyniki obejmujące wielką liczbę osób. W jaki sposób służby miałyby na tej podstawie wygenerować „krótką listę”? Tym bardziej że świadomi inwigilacji terroryści raczej unikają posługiwania się prawdziwymi danymi i nie korzystają z mediów społecznościowych. Takie metody tylko oddalają nas od rozwiązania problemu.

Jednak mimo całego sceptycyzmu europejskiej opinii publicznej wobec zanikania prywatności państwo prewencyjne czy nadzorcze zdaje się zyskiwać na popularności. Wielka Brytania rozważa poszukiwanie potencjalnych radykałów już na poziomie szkół, do czego mieliby być zobowiązani także nauczyciele, „wskazujący palcem” uczniów o złych perspektywach. Pomysł jak z potraktowanej serio agitki z czasów stalinowskich, trzeba przyznać.

I uruchamiający mechanizm samospełniającej się przepowiedni! Nie ma chyba lepszego sposobu na generowanie „samotnych wilków” niż ich wykluczenie ze społeczeństwa już w szkole. To kształtowanie ludzi w nienawiści do dyskryminującego ich systemu; bardzo skuteczny mechanizm radykalizacji. Ostatnio dostrzegam tę logikę wszędzie, co mnie przeraża osobiście i zawodowo, jako obywatelkę i prawniczkę.

Mam jednak nadzieję, że to wahadło w końcu dotrze do ściany i zawróci. Mamy za sobą już prawie piętnaście lat polityki opartej na domniemaniu winy, profilowaniu, masowej inwigilacji. I widzimy rezultaty. Owszem, WTC się nie powtórzyło, ale były inne tragiczne w skutkach zamachy. A przy każdym z nich okazywało się, że służby miały potrzebne informacje, tylko te gdzieś się zawieruszyły, pojawiła się literówka czy błąd w systemie. To tylko dowodzi, że problem nie leży w niewystarczającej ilości danych. Dorzucenie kolejnych kategorii danych go nie rozwiąże. Natomiast warto się zastanowić, jak lepiej wykorzystać istniejące narzędzia. Może problem tkwi w kompetencjach lub motywacji tych, którzy mają dane? O tym w ogóle się nie rozmawia. Debatę polityczną zdominowały automatyczne reakcje na objawy, a nikt nie stawia rzetelnej diagnozy.

Ludzie widzą bezradność tej polityki i to, jak wiele wolności utracili. Nawet nie w Internecie, gdzie inwigilacja zazwyczaj pozostaje niewidoczna, ale w życiu codziennym – na dworcach, lotniskach, w urzędach. Przerost systemu kontroli frustruje ludzi. Dziś pojawiają się już głosy krytyczne, żałoba nie przeszkadza mówić o szkodliwości polityki, która bezmyślnie ogranicza wolność w imię poczucia bezpieczeństwa. Po ataku na „Charlie Hebdo” po raz pierwszy widoczna część opinii publicznej postawiła się politykom, mówiąc: „Aha, i co jeszcze wyciągniecie z kapelusza?”. Oczywiście, to wciąż mniejszość, ale głośna i rozumiejąca swoje prawa. Ta mniejszość ma szansę wyrwać nas z błędnego koła strachu i nadzoru. Bo na pewno nie zrobią tego za nas politycy.

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij