NIK, RPO i inne instytucje wciąż bezskutecznie apelują o zmianę prawa dotyczącego dostępu służb specjalnych do naszych danych.
Na biurku premiera piętrzy się od spraw pilniejszych niż kłopotliwa reforma służb specjalnych. Żaden polityk, którego akcje idą w dół, nie spieszy się otwierać tej puszki Pandory. Wygląda jednak na to, że im dłużej rząd czeka z tą operacją, tym trudniejsze ma zadanie. Ostatnio poprzeczkę podniosły raport Najwyższej Izby Kontroli w sprawie dostępu do „billingów” i dwa wyroki warszawskiego Sądu Apelacyjnego na niekorzyść CBA.
Dyskusja o tym, że reformować trzeba, i to w wielu aspektach, sięga zamierzchłych czasów pierwszej kadencji Donalda Tuska. To wtedy, w reakcji na publikację liczby zapytań o dane telekomunikacyjne skierowanych przez służby w 2009 roku (operatorzy odnotowali okrągły milion), pojawiły się głosy, że dostęp do billingów trzeba ograniczyć. Również wtedy wyszło na jaw, że służbom zdarzało się nadużywać uprawnień wobec dziennikarzy, naruszając nie tylko ich prywatność, ale i zasadę ochrony źródeł dziennikarskich. Odkąd PO przejęło ster w państwie, regularnie padały deklaracje, że w newralgicznej domenie służb trzeba będzie po poprzednikach posprzątać, a wręcz poprzestawiać.
Na deklaracjach niestety się skończyło, więc bałagan panujący w sferze kompetencji służb coraz trudniej zwalać na przeciwników politycznych. Polityczną odpowiedzialność za nader swobodny dostęp do naszych danych telekomunikacyjnych, za związane z nim zagrożenia dla tajemnic zawodowych (nie tylko dziennikarskiej), za niejasne granice prowokacji i szereg niedoregulowanych technik pracy operacyjnej ponosi premier. Tak przynajmniej wynika z formalnego podziału kompetencji, bo kolejni ministrowie spraw wewnętrznych sprawują nadzór nad służbami nie „z urzędu”, ale na podstawie każdorazowego rozporządzenia premiera, który tak deleguje na nich swoje zadania. Zapewne dlatego Ministerstwo Spraw Wewnętrznych lubi podkreślać, że to nie ten resort jest winny opieszałości w pracach nad zapowiadaną od lat reformą.
Do odpowiedzialności nie poczuwa się nikt, ale problemów nie ubywa. Niedługo miną dwa lata, od kiedy Rzecznik Praw Obywatelskich skierowała do Trybunału Konstytucyjnego dwa wnioski o stwierdzenie niekonstytucyjności przepisów regulujących uprawnienia służb. Chodzi nie tylko o niekontrolowany dostęp do naszych danych telekomunikacyjnych, ale również o możliwość prowadzenia niejawnej kontroli operacyjnej za pomocą bliżej nieokreślonych środków technicznych (np. GPS lub mikrofonów kierunkowych). Zdaniem RPO przepisy regulujące tę materię są nie dość precyzyjne i mogą prowadzić do nadużywania uprawnień przez służby.
Te zarzuty dotyczące zasad pozyskiwania danych telekomunikacyjnych nie tylko przypomniała, ale jeszcze podbiła Najwyższa Izba Kontroli we wnioskach, jakie w ubiegłym tygodniu przekazała na prośbę prezesa Trybunału Konstytucyjnego.
Z analizy przeprowadzonej przez NIK wyłania się druzgocąca ocena (nie)porządku prawnego: zupełny brak zewnętrznej kontroli nad pobieraniem newralgicznych i wiele ujawniających danych; brak obowiązku niszczenia pobranych danych, nawet jeśli nie są potrzebne; nieprecyzyjny katalog spraw, w których służby mogą wykorzystywać tego typu uprawnienia; brak mechanizmów sprawozdawczych zapewniających rzetelną informację o tym, jak wykorzystywane są nasze dane telekomunikacyjne.
Stąd konkluzja NIK, że „obowiązujące przepisy regulujące pozyskiwanie przez uprawnione podmioty danych telekomunikacyjnych nie chronią w stopniu wystarczającym praw i wolności obywatelskich przed nadmierną ingerencją ze strony państwa”.
Podobne wnioski nie raz ogłaszały organizacje społeczne (Fundacja Panoptykon i Helsińska Fundacja Praw Człowieka), Naczelna Rada Adwokacka, Prokurator Generalny, Rzecznik Praw Obywatelskich – w zasadzie wszyscy, którzy krytycznie przeanalizowali obecny stan prawny. Wbrew powszechnej intuicji potrzeby zmian nie negują nawet najbardziej zainteresowani, czyli przedstawiciele służb. Z ich perspektywy stworzenie niepodważalnych mechanizmów kontroli i ram prawnych dla najbardziej ryzykownych uprawnień też może się opłacać.
Sens inwestycji w nowe ramy prawne dla działań operacyjnych bardzo dobitnie pokazały niedawne wyroki warszawskiego Sądu Apelacyjnego, miażdżące dla metod stosowanych przez CBA za czasów PiS. Beata Sawicka została prawomocnie uniewinniona od zarzutu przyjęcia łapówki, a działania agenta Tomka uznane przez sąd za jednoznacznie naruszające standardy pracy operacyjnej. CBA będzie też musiało przeprosić Bogdana Wróblewskiego (jednego z inwigilowanych dziennikarzy) za bezpodstawne pobieranie jego billingów.
Obie sprawy zyskały już wymiar symboliczny, a przegrana CBA kładzie się cieniem na pracy wszystkich funkcjonariuszy, niewątpliwie krzywdząc tych walczących o interes publiczny metodami zgodnymi z prawem. Opinii publicznej bardzo trudno rozdzielić ocenę „dzisiejszego” CBA od „tamtego”, z 2007 roku – tym bardziej że formacja działa w tych samych ramach prawnych. Ich głęboka i sensowna reforma mogłaby być początkiem nowego rozdania, budującego zaufanie między społeczeństwem i nadal tajnymi, ale bardziej rozliczalnymi służbami. Mogłaby, gdyby premier i nowy minister spraw wewnętrznych nadali jej polityczny priorytet.