Wolimy wierzyć, że to my zarządzamy swoim życiem w sieci. Wykorzystują to adwokaci wolnego cyfrowego rynku.
Sądząc po temperaturze i dynamice debaty publicznej, wszyscy zdążyli się już zorientować, że z europejską regulacją dotyczącą ochrony naszych danych dzieje się coś ważnego. W odpowiedzi na serię tekstów w „Gazecie Wyborczej” argumentujących, że regulować trzeba, i to ostrzej niż do tej pory, odezwał się „nurt liberalny”. Czasem w wersji pragmatycznej (im więcej regulacji, tym większe obciążenia, także dla nowych firm, a przecież Polska dopiero startuje w globalnym wyścigu po dane), czasem ocierając się o demagogię. Taka polaryzacja stanowisk stwarza ryzyko przekształcenia prac nad unijnym rozporządzeniem w grę o sumie zerowej. A przecież nie musimy grać przeciwko sobie, żeby wygrać.
Coraz głośniej słychać argumenty straszące recesją, według których potrzeba prywatności to niszowa fanaberia, gloryfikujące intencje firm eksploatujących nasze dane albo (w zależności od taktyki) kreujące obraz świadomych obywateli-użytkowników, którzy radośnie i pewnie zarządzają swoją „cyfrową tożsamością”. W tej kakofonii wybijają się takie głosy, jak Piotra Rutkowskiego, który na łamach „Gazety Wyborczej” próbuje wykazać, że każda regulacja naszego życia w sieci, bez względu na cel i charakter, niesie ryzyko cenzury. Nie ma już wolności i praw, które dla pełnej realizacji wymagają gwarancji, są tylko niepotrzebne i niekompetentne interwencje regulacyjne. A więc każdą – nawet tą zmierzającą do wzmocnienia naszych praw względem dominujących rynkowych graczy – powinniśmy prewencyjnie odrzucić, tak jak odrzuciliśmy ACTA.
Stawka jest wysoka, więc nie ma retorycznego fikołka, którego nie warto by spróbować.
A nuż sieciowe dzieciaki się nie zorientują i zaczną atakować regulację prawną, która w zamyśle ma wzmacniać ich prawa w relacji z dostawcami usług internetowych i wszystkimi innymi, którzy dążą do komercjalizacji ich prywatności.
Taka taktyka wcale nie jest absurdalna w kraju, w którym firmy prywatne cieszą się większym zaufaniem niż instytucje państwowe, a interwencja regulacyjna kojarzy się raczej z machaniem cepem niż przemyślaną operacją. Do tego dochodzi częsta u ludzi potrzeba pielęgnowania dobrego samopoczucia, także w wymiarze kolektywnym. Utrzymywanie fikcji naszej sieciowej omnipotencji doskonale to samopoczucie poprawia.
O potędze takiego życzeniowego myślenia przypomniał manifest Piotra Czerskiego, opowiadający o dzieciach sieci swobodnie i świadomie kształtujących swój świat. W poetyckiej wizji Czerskiego „wiemy, że potrzebne nam informacje znajdziemy w wielu miejscach, umiemy do nich dotrzeć, potrafimy ocenić ich wiarygodność”; „sieć nie jest dla nas technologią, której musieliśmy się nauczyć i w której udało nam się odnaleźć. (…) Technologie pojawiają się, a potem znikają na peryferiach, serwisy powstają, rozkwitają i gasną, ale sieć trwa, bo sieć to my – komunikujący się ze sobą w naturalny dla nas sposób, bardziej intensywny i wydajny niż kiedykolwiek w historii ludzkości”.
Nawet jeśli niektórzy z nas – a jeśli wierzyć badaniom, zdecydowana większość – nie mają świadomości, że z każdym ruchem w sieci zostawiają za sobą ślad, który jest zapisywany i analizowany; nawet jeśli doświadczamy kradzieży tożsamości, wycieków danych, irytujących ofert sprzedażowych z nieznanych źródeł; nawet jeśli za sprawą profilowania nasza wiedza o świecie jest ograniczona przez filter bubble; nawet jeśli nie jesteśmy w stanie przyswoić ze zrozumieniem ani jednego z dziesiątków regulaminów, na które zgadzamy się, instalując nowe aplikacje – wciąż wolimy wierzyć, że to my zarządzamy swoim życiem w sieci. To psychologiczny mechanizm, który da się politycznie wykorzystać. I właśnie to robią adwokaci wolnego cyfrowego rynku.
Jeśli iść tropem zaproponowanym przez Czerskiego, rynkowe myślenie o internecie nie powinno jednak przemawiać do tych, którzy są w nim na prawach tubylców: „My nie korzystamy z sieci, my w niej i z nią żyjemy”. Do tej samej wrażliwości i odpowiedzialności za wspólną przestrzeń odwoływał się w słynnym nowojorskim wykładzie Eben Moglen: „Sieć to nasze sąsiedztwo. Po prostu nie chcemy żyć z kamerą monitoringu na każdym drzewie, mikrofonem na każdym krzaku i kimś drążącym dane pod naszymi stopami, gdziekolwiek pójdziemy. A właśnie tak sieć wygląda teraz”.
Nawoływanie do porzucenia wszelkich pomysłów na regulację prawną internetu to nic innego, jak próba usankcjonowania obecnego układu sił, w którym obywatel-konsument ma niewiele do powiedzenia. Musieli to już dostrzec decydenci polityczni, dla których proces tworzenia nowych ram prawnych dla ochrony danych osobowych to raczej pole minowe niż łatwy szczebel w karierze. Mimo to nie wszyscy odpuszczają.
Szansę na w miarę uczciwy podział korzyści i odpowiedzialności w tym rozdaniu zaczynają dostrzegać niektórzy komercyjni gracze. W miejsce libertariańskiej retoryki pojawia się wizja modeli biznesowych opartych na zaufaniu i możliwie partnerskiej relacji z klientem. Taki zwrot widać już w polityce Microsoftu i Mozilli. Ta ostatnia niedawno ogłosiła, że nowa wersja Firefoxa będzie domyślnie blokować „ciasteczka” służące śledzeniu. Microsoft aż tak się nie rozpędza, ale w najnowszej wersji Internet Explorera włączył przynajmniej sygnał „nie śledź mnie” (Do Not Track) jako opcję domyślną. Wobec rosnącej międzynarodowej konkurencji może się okazać, że w dłuższej perspektywie najwięcej zarobią ci, którzy dziś zainwestują w wartości.
Bo przecież nie chodzi o to, żeby dane chronić za wszelką cenę i zabrać z Internetu – chodzi o to, żeby przekazywać je tym i tylko tym, których intencjom i standardom ufamy.