Donald Tusk obiecał go jeszcze w 2012. Wiadomo już jednak, że przed wyborami do PE i samorządów nic się w prawie wyborczym nie zmieni.
Niektórzy twierdzą, że przyjęcie w 2011 r. ustawy kwotowej, która gwarantuje kobietom 35 proc. miejsc na listach wyborczych, było właściwie jedynym sukcesem środowiska feministycznego w ostatnich dwudziestu latach. Wprawdzie projekt parytetów nie przeszedł, ale i tak, jak podkreśla prof. Małgorzata Fuszara, „od czasu wywalczenia przez kobiety w Polsce praw wyborczych w 1918 roku nie było większego sukcesu w dziedzinie zrównywania szans obu płci w reprezentacji politycznej”. Z opinią prof. Fuszary trudno się nie zgodzić również w obliczu klęsk na innych polach, m.in. kolejnych projektów całkowitego zakazu aborcji, z którymi wychodzą obdarzeni katolickimi sumieniami politycy.
Jak na razie kwoty zastosowano tylko podczas wyborów do sejmu trzy lata temu (ze względu na inną ordynację mechanizm nie może być używany w wyborach do senatu). Dzięki łapankom i kilku cudom, w wyniku których chętne kobiety niespodziewanie wyrosły spod ziemi, nowy wymóg wyborczy został spełniony.
Odsetek kobiet na listach w 2011 r. wzrósł do 43,5 proc. w porównaniu do 23,1 proc. w 2007 r., co przełożyło się na powiększenie grona posłanek do prawie jednej czwartej składu sejmu (24 proc.).
Największy wpływ na wyniki kobiet miało miejsce na liście wyborczej oraz okręg wyborczy, z uwzględnieniem wyniku danej partii (badania ISP). W 2011 r. kobiety zajęły 21% pierwszych miejsc na wszystkich listach wyborczych – z pierwszych trzech dostało się do sejmu prawie 70% posłanek. Odpadały przede wszystkim „jedynki” startujące w okręgach, w których szanse na uzyskanie mandatu były niskie.
Okazało się, że same kwoty nie wystarczą – potrzebny jest też mechanizm wspierający wybieralność kobiet, czyli suwak (naprzemienne ustawienie kobiet i mężczyzn na listach). Donald Tusk obiecał go we wrześniu 2012 r. na Kongresie Kobiet.
Dzisiaj już jednak wiadomo, że przed wyborami do PE i samorządów zmiana w kodeksie wyborczym nie nastąpi. Wielka szkoda. O nierówności w debacie publicznej mówiono tylko przez chwilę – rząd stracił zainteresowanie dla tego tematu i nie podejmuje kolejnych kroków. Na razie jedyną partią, która ułożyła listy suwakowo i z uwzględnieniem zasady parytetu, jest Twój Ruch.
Odłogiem leżą dwa projekty wprowadzające suwaki: Parlamentarnej Grupy Kobiet i właśnie TR. PGD swój projekt złożyła rok temu, proponując naprzemienność w każdej kolejnej dwójce na liście, ale tylko do granicy 35 proc. kobiet na liście. Projekt partii Palikota jest radykalniejszy, bo zakłada objęcie suwakiem całych list, od pierwszego do ostatniego miejsca. Po różnych sejmowych przejściach zdecydowano, że suwakami zajmie się podkomisja nadzwyczajna ds. nowelizacji kodeksu wyborczego.
Ekspertyzy czterech z pięciorga prawników (dr. Jarosława Flisa, prof. Marka Chmaja, dr. Mariusza Jabłońskiego, dr. Mariusza Muszyńskiego), które zostały zaprezentowane podczas ostatniego posiedzenia podkomisji, są przeciwne suwakowym regulacjom. Tylko jedna opinia jest pozytywna – jej autorką jest prof. Fuszara.
Prawnicy podkreślali, że dobro kobiet „leży im na sercu”, ale uznali, że „mechanizm kwotowy jest nieskuteczny, a jedyne, co spowodował, to doprowadzenie do frustracji tysiąca kobiet, które wzięły udział w wyborach, a nie dostały się do Sejmu”. Eksperci wrócili do tematu konstytucyjności mechanizmu suwakowego, mimo że ustawa kwotowa badana przez TK została uznana za zgodną z ustawą zasadniczą. Swoje prywatne, emocjonalne komentarze wygłaszali głównie Muszyński i Flis – według tego ostatniego w projekcie zmian prawa wyborczego brakuje „zdrowego rozsądku”. Obaj zapewnili też, że płeć nie odegrała roli przy sporządzaniu opinii (a Flis ma nawet trzy córki – tak, naprawdę o tym wspomniał). Kluby poselskie mają czas na ustosunkowanie się do obu propozycji i w najbliższym czasie podkomisja zbierze się ponownie, by nad nimi głosować.
Prognozy poparcia ustawy suwakowej w sejmie są dobre. Nawet przy braku jednomyślności w Platformie i sprzeciwie PSL-u (Kłopotek uważa ten pomysł za nieporozumienie) projekt i tak miałby sejmową większość, bo popierają go Twój Ruch i SLD. Co więc z Platformą?
Tu może nie być łatwo. PO niedawno wybrała nowy zarząd krajowy. Po zmianach pierwszą wiceszefową została Ewa Kopacz, a jedną z wiceprzewodniczących prezydentka Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz. Oprócz nich w zarządzie zasiada jeszcze 7 kobiet na 29 członków. Zapowiadane otwarcie zarządu PO na kobiety nie znajduje więc poparcia w liczbach. Niska reprezentacja kobiet w zarządach partii raczej obniża szanse szeregowych członkiń na kandydowanie w wyborach z dobrych miejsc, bo to przecież liderzy partyjni mają największy wpływ na kształt list wyborczych.
Oczywiście polityczki bronią różnych interesów i mają różne przekonania. Nie wszystkie są feministkami, część z nich wyznaje raczej tradycjonalistyczny światopogląd. Jednak u podstaw różnych rozwiązań równościowych – kwot, parytetów, suwaka – leży potrzeba zapewnienia politycznej reprezentacji grupom, których określone decyzje dotyczą. Brak reprezentacji oznacza utratę ich perspektywy – a to przecież wpływa na kształtowanie prawa. To kobiety walczyły o swoje prawa wyborcze, kiedy mężczyźni się tym nie interesowali. To kobiety walczyły, by gwałt uznano za formę tortur i o wprowadzenie regulacji dotyczących zapobiegania przemocy domowej. Ważne jest też to, że Polki są coraz lepiej wykształcone i kompetentne. Nie ma powodu, by ograniczać im dostęp do stanowisk także w parlamencie.