Pożary w środku zimy, przy ujemnych temperaturach, zdarzają się coraz częściej – co ostatnio pokazały płonące mokradła w Puszczy Sandomierskiej. Jakie są ich przyczyny i czy możemy im zapobiec?
Pożar osuszonych mokradeł w dolinie rzeki Smarkatej w Puszczy Sandomierskiej, który wybuchł 11 lutego, gasiło 18 zastępów strażackich z okolicy. Z powodu silnego mrozu, suszy oraz wiatru akcja była ekstremalnie trudna i trwała ponad 10 godzin. Spłonęło „tylko” 10 hektarów, głównie trzcinowisk i lasu.
Nie byłoby w tym może nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że wszystko to wydarzyło się w samym środku zimy, na terenie, który o tej porze roku powinien być bardzo mokry.
Zimowy pożar nie jest normalną sprawą
Fundacja Wolne Rzeki przez lata starała się o powołanie w Dolinie Smarkatej rezerwatu przyrody. Chodzi o pięciokilometrowy odcinek rzeki, gdzie płynie ona naturalnym, pokręconym korytem, przedzierając się leśnymi wąwozami i rozlewając na torfowiskach Puszczy Sandomierskiej.
czytaj także
Rezerwat został powołany w kwietniu 2024 roku na obszarze 56 ha, co było ogromnym sukcesem fundacji i nagrodą za lata nieustępliwości i ciężkiej pracy. Odcinek, na którym wybuchł pożar, położony jest poza rezerwatem, w górze rzeki, która w tym miejscu jest wyprostowana, a dolina zmeliorowana oraz osuszona.
– Gdyby rzeka rozlewała się także tutaj w naturalny sposób, zasilając mokradło i torfowisko, ogień nie miałby szans na rozprzestrzenienie się – mówi mi w dwa dni po pożarze Piotr Bednarek, prezes Wolnych Rzek. W filmie opublikowanym na Youtubie pokazuje relację z miejsca pożogi. Kadry są apokaliptyczne – wypalony teren, unoszący się spod butów popiół i suche dno w rzece.
– Pożar w dolinie rzecznej w zimie to nie jest normalna sprawa – mówi mi Bednarek. – O tej porze roku wszystko dookoła powinno być mokre, ale wody nie ma ani pod postacią śniegu, ani deszczu i niestety obawiam się, że to tylko preludium do tego, co będzie się działo w tradycyjnie suchszych okresach roku.
Alarmujący ton mają też komunikaty przyrodników z Biebrzańskiego Parku Narodowego. „Jest koszmarnie sucho, brak śniegu. Przepływy wody w Biebrzy (w sierpniu zanotowano tam historyczne minimum poziomu wody na wodowskazie w Sztabinie) oscylują wokół 20 metrów na sekundę. Rok temu było 100” – mówiła kilka dni temu w Polskim Radiu Białystok Joanna Zawadzka, koordynatorka ds. ochrony przyrody w Biebrzańskim PN.
Ostatni wielki pożar nad Biebrzą wybuchł w kwietniu 2020 roku i był efektem bezśnieżnej, suchej zimy. Strawił 5,5 tys. ha powierzchni. Gaszono go ponad tydzień.
Trwa zima, temperatura w nocy oscyluje nawet wokół minus 8 stopni. Więc jaka susza? Żyjąc w mieście, w oderwaniu od przyrody, mamy problem z dostrzeżeniem takich zjawisk. Dopóki z kranu płynie woda, nikt nie zauważa, że coś może być nie tak. Nie zastanawiamy się, skąd się tam wzięła i w jaki sposób płynie. Tak będzie do momentu, kiedy trzeba będzie się ustawić na ulicy w kolejce do beczkowozu.
Jak woda dociera do naszych kranów
To nie jest odrealniona wizja ani chęć straszenia apokalipsą. Naukowcy mają złe wieści. Aktualna susza trwa od ponad dekady. Jej efekt się roluje i przypomina… kulę śnieżną.
– To, co się dzieje z wodami podziemnymi, to wypadkowa tego, co dzieje się na powierzchni. Niżówka hydrogeologiczna, z którą mamy do czynienia na całym wschodzie kraju – czyli obniżanie się poziomu wód podziemnych – to efekt wielu sprzężeń zwrotnych – tłumaczy mi dr Jarosław Suchożebrski z Zakładu Hydrologii na Wydziale Geografii i Studiów Regionalnych Uniwersytetu Warszawskiego.
czytaj także
Suchożebrski dla wyjaśnienia układu zapewniającego nam dostęp do wody w kranach sięga po obrazowe porównanie. – Trzeba wyobrazić sobie poszczególne poziomy wodonośne i wody powierzchniowe jako system połączonych naczyń ustawionych jedno nad drugim. W tym najwyższym mamy wodę, ale ona nie nadaje się do picia – choć powinna. To nasze rzeki i jeziora – to dużo mówi o tym, jak je traktujemy. Niżej są wody gruntowe, kluczowe dla rolnictwa. W większości przypadków nie czerpiemy z tego poziomu wody do picia. Na trzecim poziomie są wody głębinowe. To stamtąd czerpiemy większość wody pitnej oraz część wód przemysłowych – mówi naukowiec.
Jak ma się to do regeneracji warstw wodonośnych? – Wyobraźmy sobie, że wysysamy wodę z poziomu drugiego i trzeciego przez rurkę. Nie możemy potem nalać do nich wody bezpośrednio – trzeba najpierw wypełnić poziom pierwszy, który przelewając się, napełnia drugi itd. – wyjaśnia dr Suchożebrski.
Alarm dla 11 województw
Państwowy Instytut Geologiczny PIB z miesiąca na miesiąc wydłuża listę miejsc, w których ogłasza stan zagrożenia hydrogeologicznego. Zgodnie z najnowszym komunikatem z 12 lutego obowiązuje on już dla 11 polskich województw. Alert związany jest z prognozą wystąpienia niżówki hydrogeologicznej.
Zgodnie z wyjaśnieniem zawartym w raporcie oznacza to, że „lokalnie mogą pojawić się utrudnienia w zaopatrzeniu w wodę z płytkich ujęć wód podziemnych (indywidualne studnie gospodarskie) oraz z ujęć komunalnych eksploatujących pierwszy poziom wodonośny”. Nie jest więc wykluczone, że woda z kranu naprawdę nie popłynie w niektórych regionach kraju, a beczkowozy widziane na ulicach Skierniewic w 2019 roku staną się elementem nowej codzienności w 2025 roku.
Z gospodarką wodną w lesie. Kto naprawdę partaczy i odpowiada za powódź?
czytaj także
Wszystkie rzeki w Polsce mają zasilanie śnieżno-deszczowe. Nie mamy lodowców, które wspierałyby ten proces. Jesteśmy zdani na pogodę, a ta jest coraz bardziej nieprzewidywalna. Śnieżnej zimy nie mieliśmy już od ponad dekady. Dni prawdziwie mroźnych w zasadzie też nie ma, a nawet jeśli są, tak jak przez kilka dni lutego, to nie są efektywne w kontekście retencji wody, bo… nie ma co zamarzać. Przez ostatnie lata sytuację ratował w jakimś stopniu śnieg w górach – w tym roku nawet jego nie ma.
Wszystko to składa się na śmiertelną dla wody – a w konsekwencji dla przyrody i dla nas – układankę.
– Paradoksalnie ten mróz, który trzyma nocami, jest groźniejszy niż jego brak. Jeśli spadnie nagle deszcz, to spłynie po zamarzniętej ziemi bez żadnego efektu dla suszy, a może spowodować nagłe powodzie albo wezbrania rzek – obawia się dr Suchożebrski.
Pytam, jakie opady są potrzebne, aby zaspokoić spragnioną ziemię i skutecznie regenerować wody podziemne. – Niestety nie da się tego tak łatwo powiedzieć. W kontekście hydrogeologicznym krótkotrwały deszcz nie jest w żaden sposób efektywny. Potrzeba ciągłego zasilania w wodę, które spowoduje, że system naczyń połączonych, o których mówiłem wcześniej, wypełni się i przeleje na każdym poziomie. Do tego nie wystarczy krótkotrwała ulewa – rozkłada ręce naukowiec.
– Najgorsze jest to, że swoją działalnością za wszelką cenę chcemy utrudnić regenerację wód podziemnych. Zabudowywanie coraz większych przestrzeni kostką Bauma, utwardzanie, betonowanie, drogi, parkingi, wielkopowierzchniowe sklepy i osiedla – to wszystko coraz bardziej zmniejsza powierzchnię nasiąkliwą, która jest kluczowa do regeneracji podziemnych ujęć wody. Do tego wszystkiego dochodzi narastający problem poboru wody do celów rolniczych – dodaje Suchożrebski.
Spływ powierzchniowy przyspiesza również obowiązująca od dekad doktryna wodna, zakładająca dalsze pogłębianie, odmulanie, czyszczenie i regulowanie rzek, o czym na łamach Krytyki Politycznej pisałem wielokrotnie.
Coraz więcej na odszkodowania
GUS nie uwzględnia zużycia wody na cele rolnicze i leśnicze, bo do niedawna rolnictwo wykorzystywało głównie odnawialne zasoby wodne, czyli wody powierzchniowe. Niestety, zmieniająca się z powodu ocieplenia klimatu struktura przestrzenna i rodzajowa opadów sprawia, że to już od dawna nieaktualne.
Z powodu rosnących temperatur więcej wody paruje, niż spada, co powoduje niekorzystny bilans wodny. Szczególne znaczenie ma to w okresie wegetacyjnym. Już teraz w Polsce trwale zagrożonych niedoborem wody jest 35 proc. gruntów ornych, a blisko 70 proc. powierzchni użytków zielonych znajduje się na obszarach z jej deficytem.
„Jedno załamanie nerwowe już miałem”. Praca w rolnictwie to stres, samotność i depresja
czytaj także
Jak podaje w swoim raporcie z 2021 roku NIK, susza w polskim rolnictwie nie jest zjawiskiem nowym, ale o ile jeszcze niedawno występowała co pięć lat, w ostatnim czasie obejmowała znaczne obszary kraju już niemal co roku. Suma związanych z nią odszkodowań w 2015 roku wyniosła około 500 mln zł, ale w 2018 roku już cztery razy więcej – ponad 2 mld zł, a w 2019 roku niemal 1,9 mld zł.
W konsekwencji coraz większym problemem jest niekontrolowany pobór wód głębinowych na potrzeby rolnicze. – Do 30 metrów można wiercić studnię bez pozwolenia wodno-prawnego – wyjaśnia Suchożebrski – Nikt realnie nie przyjdzie i nie sprawdzi, na jaką głębokość taka studnia jest nawiercona. W papierach zawsze się wszystko zgadza – konstatuje smutno.
Recepta na suszę jest znana od lat
Najgorsze jest jednak to, że przypadku wody jeden problem nakręca drugi.
Brak opadów powoduje, że rolnicy wiercą coraz głębsze studnie, a rzeki drenują zasoby podziemne albo wysychają.
Krótkotrwałe i nawalne opady spływają po suchej albo zmarzniętej ziemi, nie uzupełniając niedoborów wody w głębszych warstwach geologicznych.
Przekopane, oczyszczone z naturalnych składowych koryta rzeczne oraz zmeliorowane i osuszone mokradła w dolinach rzek przyspieszają spływ wody i są narażone na pożary.
czytaj także
Osuszane torfowiska emitują dwutlenek węgla, wspomagając jeszcze bardziej ocieplanie klimatu.
Zabudowywanie rzecznych dolin i terenów zalewowych uniemożliwia regenerację wód podziemnych, przyspiesza spływ po powierzchni, a przy okazji powoduje powodzie błyskawiczne.
To koło wydaje się błędne, głównie dlatego, że bez przerwy przy nim majstrujemy. Recepta, o której naukowcy mówią od lat, jest prosta: pozwólmy rzekom płynąć tak, jak chcą, tam gdzie jest to wciąż możliwe (np. poza miastami); zasypmy pilnie zbędne rowy melioracyjne, aby odtwarzać mokradła i torfowiska oraz zasilać wodą lasy; dajmy spokój bobrom – to nasi najwięksi sprzymierzeńcy w walce z suszą; postawmy tamę deweloperom zabudowującym tereny zalewowe i doliny rzeczne; w miastach twórzmy zielono-błękitną infrastrukturę i tereny nasiąkliwe, aby trafiał tam nadmiar wody z nawalnych deszczy i przesiąkał w głąb.
Tyle i aż tyle. Wówczas istnieje szansa, że najwyższe naczynie będzie się przelewać, aby w najniższym nie zabrakło nigdy wody, a beczkowozy nie musiały wyjechać na ulice polskich miast.