Opowieść terapeutyczna ma to do siebie, że cierpienie czy patologia są w niej niezbędnie potrzebne.
Czy można wyobrazić sobie coś bardziej intymnego niż emocje? Zwłaszcza emocje trudne, bolesne, wiążące się z poczuciem niezrozumienia, traumą albo ciężkimi doświadczeniami z przeszłości? Kiedy przeżywam tego rodzaju emocje – jestem przecież sam na sam z własnym cierpieniem, jestem najbliżej siebie, jak to tylko możliwe. Emocje są bezpośrednie, nie trzeba ich uzasadniać. Kiedy mówię, że kocham, lubię, czuję się zraniony albo zrozpaczony – nie poddaję tego pod dyskusję. Już sam fakt wypowiedzenia tych uczuć – a może sam fakt pojawienia się ich we mnie – jest wystarczającą rękojmią ich oczywistości, ich niepodlegającego zakwestionowaniu istnienia.
Nic podobnego – mówi jednak współczesna izraelska socjolożka Eva Illouz, autorka m.in. wydanej także w Polsce książki Uczucia w dobie kapitalizmu. Nic podobnego, emocje bowiem – podobnie jak wszystko, co niesie ze sobą jakiekolwiek znaczenie, orientuje mnie w świecie społecznych relacji, przedmiotów czy sensów – są wytworem kultury. Co więcej, wytworem kultury jest także moje poczucie ja, mój sposób przeżywania i rozumienia siebie, innych ludzi oraz zależności, jakie pomiędzy nami zachodzą. W innych epokach, w innej rzeczywistości społecznej ludzie doświadczali innych emocji, nadawali odmienne sensy swojej biografii, radosnym i ciężkim zdarzeniom, które ich spotykały. Jakkolwiek więc osobiste i intymne by się wydawały, uczucia są efektem specyficznej edukacji sentymentalnej odbywającej się za pośrednictwem całego szeregu sytuacji formujących mój sposób doświadczania i myślenia. […]
Tak pojmowaną tożsamość współczesnego mieszkańca zachodniej kultury […] ukształtowała ponad wszystko jedna podstawowa opowieść, a mianowicie opowieść terapeutyczna. Rodzi się ona na samym początku XX wieku wraz z powstaniem psychoanalizy i na bardzo głębokim poziomie zmienia nasz sposób przeżywania i postrzegania siebie. Ważną cechą tej przemiany jest przede wszystkim wpisanie ludzkiej tożsamości w sieć relacji rodzinnych i dzieciństwa, kiedy to mianowicie, w bólach, pasjach i namiętnościach, tworzą się zasadnicze zręby tego, kim jesteśmy. Z drugiej strony to już efekt rozprzestrzeniania się psychoanalitycznego myślenia po różnych, mniej lub bardziej masowych, strefach kultury – właściwym celem i sensem życia zaczyna być szeroko pojmowana samorealizacja, przezwyciężenie traumatycznej przeszłości i uwolnienie się spod jej hegemonicznej władzy. […]
Opowieść terapeutyczna ma jednak to do siebie, że cierpienie czy patologia są w niej niezbędnie potrzebne, żeby uruchomić pożądany proces ”samorealizacji”, ”uświadomienia sobie uwarunkowań” czy też ”zdrowienia”. Dlatego właśnie w mniejszym stopniu interesuje się jasnym określeniem tego, czym jest ów punkt docelowy wszelkich terapeutycznych wysiłków, bardziej zaś patologizacją rozmaitych doświadczeń czy przeżyć właśnie po to, aby można się było z nich później ”uwalniać” czy ”leczyć”.
Czytaj cały tekst Tomasza Stawiszyńskiego w „Gazecie Wyborczej” z 26-27 października.