Wizja historii, która moralnym szantażem wyklucza myślenie, a autodestrukcję nazywa podmiotowością. Polemika z Andrzejem Nowakiem.
Przez wiele setek lat, dopóki istnieć będzie naród polski, każdy Polak będzie przyznawał, że powstanie warszawskie było samobójczym szałem, i będzie miał do niego synowską tkliwość i miłość. Będzie z niego dumny…
Stanisław Cat-Mackiewicz
Obchody rocznicy wybuchu powstania warszawskiego, jednej z największych tragedii w polskiej historii, co roku rodzą uczucia przygnębiające. Nie płyną one jednak z zadumy nad hekatombą sprzed 68 lat, z żałoby po niewinnych ofiarach, z żalu za utraconym miastem. Tego akurat 1 sierpnia nie uświadczymy zbyt wiele – choć żałobny charakter tego dnia bywa cynicznie przypominany na użytek tego czy innego sporu zastępczego (warszawski koncert Madonny służy przykładem). Przygnębienie rodzi cynizm właśnie, nieraz trudny do odróżnienia od ideologicznego szaleństwa. Publicyści rozegzaltowani wizją własnych dzieci biegnących z granatem na umocnione pozycje wroga, kustosze pamięci negujący sens wszelkiej krytyki katastrofalnego wydarzenia, ideolodzy utożsamiający odmienną od dominującej narrację o powstaniu z narodowym zaprzaństwem – to spowszedniałe już elementy atmosfery budowanej co roku wokół „godziny W”.
Szantaż wstydem
Choć rocznica tradycyjnie w Polsce nie sprzyja polemikom i kontrowersjom, trudno nie reagować, gdy do wymienionych już przypadków cynizmu i fanatyzmu dochodzi – wygłoszona ustami historyka o dużym dorobku – naiwna, niemal baśniowa wizja historii, udrapowana zarazem w pozór powagi; narracja moralizująca a jednocześnie wątpliwa moralnie; wreszcie spekulacyjne argumenty oraz manipulacje faktami i pojęciami. Wszystko to znajdziemy w bardzo skądinąd ważnym, bo symptomatycznym wywiadzie, jakiego profesor Andrzej Nowak, wybitny znawca historii Rosji i jeden z najważniejszych intelektualistów współczesnej prawicy w Polsce udzielił „Rzeczpospolitej” („PlusMinus”, 28–29 lipca 2012). Symptomatycznym, gdyż historyczna narracja nie tylko służy tu podparciu doraźnych tez politycznych, ale ujawnia sposób myślenia o naszej historii, tożsamości i „wkładzie cywilizacyjnym” typowy dla bardzo dziś wpływowej formacji intelektualnej.
Worotyński: O żołnierzach, którzy nie chcieli walczyć w powstaniu
Powstanie warszawskie to zdaniem Andrzeja Nowaka jeden z najmocniejszych (obok ruchu „Solidarności”) akordów naszej obecności w Europie wieku totalitarnych imperiów – jej istotą ma być „wspaniała niezgoda na zniewolenie”, mówiąc słowami Ronalda Reagana z roku 1982. Powstańcom z 1944 roku aspiracji wolnościowych i bezprzykładnej odwagi nie odmawia nikt przy zdrowych zmysłach. Walka ze zniewoleniem to niewątpliwie coś, czemu należałoby tylko przyklasnąć. W czym zatem problem?
Pytania o polityczną odpowiedzialność za zburzenie miasta i śmierć jego stu kilkudziesięciu tysięcy cywilnych mieszkańców Andrzej Nowak sprowadza do „zawstydzania powstańców”, którzy mają przecież prawo być dumni ze swego udziału w bohaterskiej walce. Mają – tylko że tu nie chodzi ani o zawstydzanie, ani o powstańców, tylko o kwestię odpowiedzialności decydentów, tzn. dowództwo Armii Krajowej. Ale to przecież nie oni, tylko Niemcy, przy biernym przyzwoleniu Sowietów, wymordowali dziesiątki tysięcy warszawiaków i spalili miasto – odpowiada nam Andrzej Nowak, przywołując opowieść kardynała Wyszyńskiego o ptaku, co rani skrzydła, pragnąc wydostać się z klatki. Kto jest winien jego cierpienia – on sam, czy raczej oprawca, który go w klatce zamknął? Retoryczne pytanie uzupełnione zostaje kuriozalną analogią do gwałconej kobiety, której nie można przecież winić za dodatkowe obrażenia, które wskutek desperackiej obrony zadał jej gwałciciel. Brzmi efektownie i przekonująco – tylko że to wszystko nie tak. Bo zniewolony ptak i zaatakowana kobieta są w sytuacji niemal bez wyjścia i sami (!) doznają dodatkowej, acz niezawinionej krzywdy. Wybuch powstania był decyzją ścisłego kierownictwa wojskowego, podjętą wbrew wielu dostępnym informacjom, którymi inni obywatele („rwący się do walki”) w ogóle nie dysponowali, a której to decyzji konsekwencje ponieśli ci właśnie obywatele. Bajkowe (lub kryminalne) metafory Nowaka skrywają fakt, że społeczeństwo Warszawy w sierpniu i wrześniu 1944 to nie jeden organizm ani jeden duch, ale elita wojskowa, bojowo nastawiona młodzież i setki tysięcy cywilów, których nikt o zdanie nie pytał. Za niewysłuchanie przez generałów Pełczyńskiego i Bora-Komorowskiego ostrzeżeń generała Andersa z 3 lipca, przestróg Nowaka-Jeziorańskiego z 29 lipca, opinii komendanta Obszaru AK Warszawa generała Albina Skroczyńskiego (odsuniętego od dowodzenia powstaniem) oraz połowy Komendy Głównej AK na ostatniej odprawie przed godziną „W” – zapłaciło sto kilkadziesiąt tysięcy cywilów, kilkanaście tysięcy niedozbrojonych dzieci i całe polskie społeczeństwo.
Dobre intencje czy fatalne skutki?
Szydząc z krytyków powstania, Andrzej Nowak zarzuca im kompleks strachu przed silniejszym – zamiast oskarżyć Niemców i Sowietów o zbrodnie z całą mocą, przerzucają ciężar winy na powstańców. „Idąc tropem tego kompleksu, należałoby się godzić na obce panowanie, siedzieć cicho i liczyć na to, że jakieś niezależne od nas siły historii łaskawie zwrócą nam utraconą wolność”. Krakowski historyk zdaje się grać tu o najwyższą stawkę, stawiać najpoważniejsze pytania. Konflikt, jego zdaniem, toczy się między tymi, którzy pragną i widzą szanse swej podmiotowości w historii i tych, którzy wolą biernie poddać się jej procesom. Zgoda! Tylko kto tu jest po której stronie? Bo przecież jeśli nie chcemy zdawać się na „niezależne od nas siły historii”, to i powinniśmy założyć swoją współodpowiedzialność za to, co nas spotyka. To nie oznacza „relatywizacji” ogromu sowieckich i nazistowskich zbrodni, od Hołodomoru po Auschwitz z przystankiem w Warszawie, lecz uznanie, że jednak mamy jakieś pole manewru, że i po naszej stronie istnieje, choćby ograniczona, sprawczość. Że np. rozpoczęcie powstania to nie fatum, los, wynik obiektywnego biegu dziejów, lecz decyzja, podjęta wprawdzie w określonych warunkach, acz autonomiczna. Decyzja, która rodzi konsekwencje, w tym moralne. Tymczasem Andrzej Nowak rozumuje tak, jak gdyby nie przeczytał (w co nie wierzę) klasycznego eseju o polityce jako zawodzie i powołaniu. Historię powstania ukazuje tak, jak gdyby było ono efektem wyłącznie niezależnych od nas okoliczności, a naszą rzeczą było jedynie dać namacalne (tj. poprzez ofiarę) świadectwo intencji. Tylko że w polityce odpowiada się za przewidywalne skutki działań, a nie za szlachetność stojących za nimi motywacji. I nie dlatego, że Max Weber tak napisał, ale dlatego, że za nasze błędy mogą zapłacić tysiące ludzi. Choć sam zarzuca krytykom powstania bezwolne poddawanie się siłom historii, Andrzej Nowak negując samą możliwość współodpowiedzialności moralnej dowódców AK za efekt powstania, domyślnie zakłada ich brak wpływu na rzeczywistość i całkowite poddanie zewnętrznym siłom.
Dlaczego? Bo w przypadku działań politycznych, działań na poziomie zbiorowym, również lekkomyślność, brawura czy nadmiar ułańskiej fantazji mogą stanowić o winie. Człowiekowi napadniętemu w ciemnej ulicy nie wolno mówić „a po co tam lazł?”. Politykowi trzeba, skoro za jego dezynwolturę lub szaleństwo tysiące zapłacą w twardej walucie. Rzekomo „obiektywny” i konieczny charakter wybuchu powstania rozmówca „Rzeczpospolitej” sugeruje dość dziwacznym stwierdzeniem, że „spór o powstanie wybuchł dopiero po jego upadku”; tak jakby w momencie jego rozpoczęcia było ono sprawą oczywistą. Że nie było, wskazują wspomniane wyżej konflikty wśród kierownictwa politycznego i wojskowego AK przed 1 sierpnia 1944.
Gdybanie kontra fakty
A co by było gdyby (powstania nie było)? Swe metafory ptaka w klatce i ofiary gwałtu Andrzej Nowak uzupełnia analizą, z której wynika, że nawet gdyby powstanie nie wybuchło, do zagłady miasta i tak by doszło. A dokładniej: „nie było żadnych gwarancji, że nie zrobiliby tego, gdyby nie było powstania”. A zatem – liderzy Podziemia nie są winni, bo nawet zaniechanie walki zbrojnej nie poprawiłoby sytuacji cywilów i samej stolicy. A co gorsza: „żołnierze Armii Czerwonej wkroczyliby do Warszawy w roli wyzwolicieli, a Stalin oskarżyłby Armię Krajową o bezczynność i kolaborację z Hitlerem. Sowieci prześladowaliby i mordowali żołnierzy AK oraz wszystkich tych, którzy chcieli wolnej i niepodległej Polski”. Andrzej Nowak zabezpiecza się tutaj figurą swoistego fatum – jakiej by decyzji dowódcy AK nie podjęli, wyszłoby na to samo albo i gorzej. Tylko czy na pewno? Cytowany przez Normana Daviesa Heinrich Himmler pisał na samym początku walk: „Z punktu widzenia historycznego jest jednak błogosławieństwem, że ci Polacy to robią. W ciągu pięciu-sześciu tygodni pokonamy ich. Ale wtedy Warszawa – stolica, głowa, inteligencja tego niegdyś szesnasto-, siedemnastomilionowego narodu Polaków, będzie starta”. Mamy zatem empiryczny konkret: zniszczone miasto i zabitych mieszkańców przeciwko wątpliwej spekulacji, której przeczą poważne źródła. A jeśli chodzi o Sowietów i przerażającą „wizję alternatywną” Nowaka? Można na nią odpowiedzieć, że Stalin dokładnie to zrobił (tak jak robiły oddziały NKWD choćby w Wilnie i Lwowie) – oskarżył AK o bezczynność i kolaborację z Hitlerem. Tyle że bez powstania Armia Czerwona weszłaby prawdopodobnie do miasta, a nie na morze ruin. Gdyby nawet – co mało prawdopodobne – Niemcy postanowili zamienić Warszawę w twierdzę na podobieństwo Stalingradu, przy jej obronie ginęli by głównie żołnierze hitlerowscy a nie polscy powstańcy. Część niedoszłych powstańców po odwrocie Niemców byłaby zapewne prześladowana, Krzysztof Kamil Baczyński mógłby trafić do ubeckiej katowni – ale to również spekulacja, której przeciwstawiony jest empiryczny konkret jego śmierci.
Wszyscy jesteśmy pożytecznymi idiotami?
Wszystkie zarzuty krytyków powstania Nowak sprowadza do frustracji bądź politycznej niewiedzy – do rangi pożytecznych idiotów wynaradawiaczy Polski muszą zatem urastać takie postaci jak Stanisław Cat-Mackiewicz, Józef Mackiewicz, Paweł Jasienica, Czesław Miłosz czy Stefan Kisielewski, a nawet radykalnie antykomunistyczny i kontrowersyjny historyk Paweł Wieczorkiewicz (do żadnego z nich Nowak wprost się nie odnosi, dezawuuje jedynie tezy Władysława Pobóg-Malinowskiego, jako zaprzysięgłego Piłsudczyka, a zatem z definicji w tym okresie stronniczego).
Najbardziej charakterystyczne z całego wywodu Nowaka są jednak jego wnioski na temat tradycji romantycznej w Polsce. Autor Historii politycznych tradycji wskazuje, że „Polskie nurty zwolenników walki zbrojnej i pracy organicznej wytworzyły synergię. Misja podnoszenia cywilizacji uzupełniała się, a nie kłóciła z szerzącym się poczuciem niezgody na niewolę”. Trudno się nie zgodzić, a najlepszą tego ilustracją jest polski ruch socjalistyczny, gdzie te dwie tendencje ścierały się niejako wewnątrz, a spory toczyły się nie tylko o priorytet którejś z nich, ale i o sposób przełożenia jednej na drugą. Tu pojawiają się dwa zasadnicze problemy.
Po pierwsze uznanie wartości tradycji czynu zbrojnego nie oznacza bynajmniej akceptacji każdego jej przejawu. Do twórczej „synergii” ze sprawą „podniesienia cywilizacyjnego” przyczyniła się ona w roku 1905, w mniejszym zakresie w czasach czynu legionowego; tak czy inaczej wówczas koszty walki były umiarkowane a zyski namacalne. W przypadku powstania warszawskiego koszt był horrendalny, a zysk w najlepszym razie wątpliwy. Podniesienie hekatomby dziesiątków tysięcy niewinnych ludzi, będącej efektem błędnego posunięcia politycznego, do rangi kulminacji romantycznego paradygmatu polskiej historii stanowi prostą drogę do jego trywializacji – zredukowania go do szlachetnego ofiarnictwa w najlepszym, a jałowego cierpiętnictwa w najgorszym razie.
Po drugie – tradycja romantyczna to dużo więcej niż sam „czyn zbrojny”. Andrzej Nowak, jak mówi, „sprzeciwia się silnej dziś tendencji do wyrzucenia tradycji romantycznej na śmietnik historii”. Ja również nie uważam, aby wyparcie z naszej tożsamości zbiorowej romantyzmu wyszło nam na dobre. Niemal wszystkie środowiska i ruchy radykalne – od Filomatów, przez Niepokornych, Legiony aż po „komandosów” – wyrastały z romantycznego pnia. To romantyzm wyrażał najpełniej właściwe „spóźnionym narodom” peryferii przekonanie, że tu, z dala od cywilizacyjnego centrum, idee naprawdę mają konsekwencje; że pewien naddatek mitu może zdziałać cuda – tak jak zdziałał w roku 1905 i 1918. To romantyzm wreszcie niósł ogromny ładunek emancypacyjny, wykraczający poza wąską, lokalną partykularność, pozwalając łączyć kwestię narodową z wyzwoleniem społecznym (a nie tylko neutralnym „podniesieniem cywilizacyjnym”), a mesjanizm z uniwersalizmem.
W narracji Andrzeja Nowaka i jego kolegów-intelektualistów z prawej strony sceny politycznej cały romantyzm zamienia się w twierdzę obrony Polski przed wynarodowieniem, z dwiema masakrami – katyńską i warszawską – jako ośrodkami zbiorowej wyobraźni. Obrońcy Telewizji Trwam stają się sukcesorami żołnierzy Legionów – do spółki z legionistami w szalikach. Stoi za tym wszystkim udawana powaga i udawany ciężar – wizja historii, która sprzyja egzaltacji, lecz nie skłania do pracy, która moralnym szantażem wyklucza myślenie, która poczucie własnej współodpowiedzialności tłumaczy kompleksem niższości, a autodestrukcję nazywa podmiotowością. Z tego zdziecinnienia nie wydobędziemy się tak długo, jak się nie nauczymy, że wprawdzie ofiary zasługują na żałobną pamięć, a bohaterowie na szacunek – ale żaden, mówiąc słowami Mackiewicza, „samobójczy szał” nie zasługuje na tkliwość.