Lewica nie „unika trudnych wyborów”, jak pisze Agata Nowakowska; po prostu niektóre alternatywy są pozorne.
Lewica nie „unika trudnych wyborów”, jak pisze Agata Nowakowska w swym komentarzu do wywiadu ze Sławomirem Sierakowskim; po prostu niektóre alternatywy, jakie nam proponuje publicystka „Gazety”, są pozorne albo nie obejmują całości problemu. A konsensus na temat roli państwa, kiedy elity Zachodu niemal zgodnie „przyjmowały i wprowadzały w życie” lewicowe pomysły społeczne i gospodarcze, skończył się dość dawno temu.
Czy polscy politycy kochają żłobki?
Agata Nowakowska zarzuca lewicy, że chowa się „za powszechnie akceptowalnymi postulatami”. Według niej polscy politycy – od prawa do lewa – popierają „rozwój usług opiekuńczych w Polsce” i „zafundowanie rodakom darmowych żłobków i przedszkoli”. Doprawdy? Partie polityczne od niedawna zgadzają się, że przedszkola to nie jest socjalistyczna fanaberia, ale ta zgoda jest w dużej mierze rytualna. Zadaniem tworzenia przedszkoli obciążono gminy i jak zwykle nie zadbano o zapewnienie im na to środków. Problem „ustawy żłobkowej” polega na tym, że dostępność usług opiekuńczych politycy i urzędnicy wciąż traktują jako kwestię nie do końca poważną. Mimo starań Kongresu Kobiet i środowisk feministycznych skala finansowania tego przedsięwzięcia jest żenująca. Zwłaszcza,jeśli zestawić je z publicznymi wydatkami choćby na… tak, właśnie na stadiony. Banał, ale symptomatyczny, bo pokazuje realne, a nie deklarowane priorytety.
Publiczna opieka nad dziećmi to nie jest luksus, ale opłacalna inwestycja. Są na to argumenty ekonomiczne – przedstawiane choćby w mediach Krytyki Politycznej, ale wciąż słabo obecne w szerszej debacie. Jakie to argumenty? Choćby zwiększenie aktywności zawodowej kobiet – według szacunków pięcioletnia przerwa w pracy związana z opieką nad dzieckiem skutkuje 40-procentowym spadkiem dochodów i w efekcie spadkiem przychodów podatkowych państwa. A także zwiększenie liczby potencjalnych pracowników – to dostępność przedszkoli powoduje, że rodziny chętniej decydują się na kolejne dzieci. Być może sama Agata Nowakowska się z tym zgodzi – ale dla polskich elit politycznych niestety wciąż nie są to oczywistości. Przynajmniej wtedy kiedy decydują o wydatkach budżetowych.
Kogo chce bronić lewica?
Dalej Nowakowska pyta: „Czy obrona przywilejów pracowniczych górników czy nauczycieli jest «lewicowa»? Czy rzeczywiście górnicy albo energetycy ze swoimi największymi w przemyśle pensjami są grupami najbardziej potrzebującymi opieki państwa? Czy lewica powinna bronić ich przywilejów, bo należą oni do związków?”
Po kolei. Przywileje emerytalne to faktycznie problem. Tyle że publicyści i eksperci bliscy Krytyce Politycznej nigdy nie stawiali na obronę dawnych okopów. Zdajemy sobie sprawę z ich nieraz anachronicznych, a często wręcz doraźnie politycznych uwarunkowań – od polityki Jaruzelskiego, poprawiającego nimi notowania reżimu w społeczeństwie aż po „wypychanie” ludzi z rynku pracy (a raczej z bezrobocia) w czasach gwałtownej dezindustrializacji lat 90.
Czy bronić nauczycieli? Tak, choć niekoniecznie przywilejów emerytalnych, za to wysokich pensji jak najbardziej, bronić szkół przed likwidacją – zwłaszcza na prowincji. Walka o status nauczycieli niekoniecznie musi być lewicowa – we Francji prowadzili ją, z niezłym skutkiem, konserwatyści-państwowcy. Na pewno godziwe zarobki nauczycieli są jednym z warunków tworzenia podstaw „społeczeństwa wiedzy”. Wszyscy o nim mówią, ale poza ministrem Bonim, w rządzie i w opozycji mało kto się nim serio przejmuje.
Bronić czyichś przywilejów, bo należy do związków? Lewica mniej więcej od czasów C. Wrighta Millsa zdaje sobie sprawę, że także związki zawodowe mogą wyrodzić się w instytucje patologiczne. Ale może najpierw należy przejąć się tymi, którzy związków utworzyć nie mogą? Polska „związkokracja” to pozór. Kilka molochów przemysłowych z dziesiątkami związków w każdym przesłaniają całe sektory gospodarki, w których organizacja pracownicza jest na gwałt potrzebna. Na przykład w handlu wielkopowierzchniowym. Nowakowska pyta o górników i energetyków – ale może to raczej kwestia organizacji sektorów tego przemysłu (decentralizacja energetyki? transformacja w kierunku źródeł rozproszonych?), a nie tylko pozycji związków zawodowych?
Emerytalna urawniłowka
A co z wydłużeniem wieku emerytalnego? Michał Polakowski i Dorota Szelewa z fundacji ICRA pokazują, że dyskusja o przedłużeniu emerytur nie ma sensu w oderwaniu od całościowej polityki społecznej. Rząd deklarował, że jednym z priorytetów reformy jest zwiększenie podaży pracy. Tyle że tę podaż najskuteczniej zwiększa się przez rozwój usług opiekuńczych, o którym pisałem. A niekoniecznie przez zmuszanie wszystkich do pracy do 67 roku życia. Przecież sama Nowakowska zauważa, że szkolenia zawodowe dla osób 50+ często bywają zawodne. Może warto się zastanowić nad innymi rozwiązaniami? Na przykład określić czas pracy, po którym można na emeryturę przejść. To co zróżnicowałoby w sprawiedliwy sposób sytuację np. robotników fizycznych i pracowników umysłowych. O takim rozwiązaniu, w kontekście propozycji zgłaszanych przez OPZZ, pisała socjolożka pracy Julia Kubisa, również na stronie KP.
Wysokość naszych emerytur to osobna kwestia – ale i tu problem wykracza poza opozycję: bronić przywilejów czy nie. Może dałoby się utrzymać system repartycyjny w zamian za zniesienie przywilejów branżowych. Ekonomicznie to do pomyślenia, politycznie, to fakt, dużo trudniej.
67 czy 65 lat? A może lepiej zapytać, jakie mechanizmy polityki społecznej spowodują, że nie zabraknie nam pracowników? Zamiast pytać: emerytura nędzna czy własne oszczędności, może lepiej rozważyć, czy tylko demografia, czy może również poziom legalnego zatrudnienia (żałośnie w Polsce niski od roku 1989) miałyby znaczenie dla wysokości naszych emerytur (i rzekomej konieczności reformy „kapitałowej”)?
Czy państwo ma budować fabryki?
Kolejna teza Nowakowskiej budzić może tylko zdziwienie: „A zatem spór nie dotyczy wcale tego, co państwo powinno robić, tylko jak zdobyć na to pieniądze”. Ciekawe tylko, dlaczego pomysł Palikota, że „państwo musi budować fabryki” hurtem wyśmiano, jakby chodziło o budowę kolejnej Huty Katowice? Spór właśnie o to, czy państwo może tworzyć np. swoje koncerny doczekał się ostatnio specjalnego dodatku w „The Economist”, z bardzo niejednoznacznymi konkluzjami. Czy wystarczy przywoływane do znudzenia „dostosowanie nauki i oświaty do rynku pracy”, czy może rola państwa powinna iść dalej? Może bez publicznych nakładów na rozwój nowych sektorów gospodarki nasze uczelnie nie będą musiały się do niczego dostosowywać, bo przecież ich obecny „produkt”, odpowiada „naszemu miejscu w światowym podziale pracy” (cyt. za Leszek Balcerowicz, który już wiele lat temu tłumaczył w ten sposób profesorom polskich uczelni, dlaczego większe nakłady na naukę nie mają większego sensu)?
W niedalekiej przyszłości inwestycje w infrastrukturę zadecydują o kierunku rozwoju Polski na dziesięciolecia. 43 proc. bloków energetycznych ma w Polsce ponad 30 lat! Decyzja, czy państwo ma sfinansować budowę elektrowni atomowej, czy może zdecentralizowanej sieci zróżnicowanych (w tym odnawialnych) źródeł energii nie będzie decyzją techniczną tylko polityczną. Ta decyzja będzie dotyczyć szeregu interesów różnych grup, szans rozwojowych regionów i możliwości awansu technologicznego całej gospodarki. Lewica ma tu sporo argumentów do zaoferowania, nie tylko „zielonych”, ale i „klasycznie” ekonomicznych. Apolityczny konsensus w tej sprawie to akurat ostatnia rzecz, jakiej społeczeństwo potrzebuje.
Od kogo pożyczać. I na co
Na koniec kwestia najtrudniejsza – za co. Dylematów jest wiele. Agata Nowakowska prezentuje taki: przywileje emerytalne albo kultura/edukacja/inwestycje rozwojowe. To dylemat, delikatnie mówiąc, nieadekwatny.
Po pierwsze, nie będzie ani „państwa kulturalnego”, ani „państwa rozwojowego” ani w ogóle żadnego państwa zasługującego na swoją nazwę, jeśli poziom legalnego zatrudnienia będzie tak niski jak w Polsce. Część recept na ten problem przedstawiłem powyżej.
Po drugie: być może faktycznie „nie ma w Polsce tylu bogatych ludzi, których da się opodatkować tak wysoko, by to wszystko sfinansować”, jak pisze Nowakowska. Ale likwidacja przez PiS trzeciego progu podatku dochodowego przyniosła budżetowi państwa stratę około 8 miliardów złotych – to o dwa więcej niż kosztują nas rocznie przywileje emerytalne górników. Struktura podatków jest nie tylko niesprawiedliwa (wysoki VAT, niska kwota wolna, niska progresja, łatwość przejścia na fikcyjne samozatrudnienie), nie tylko niekorzystna dla budżetu (zamożni łatwo unikają wyższych stawek), ale w dodatku dławi popyt wewnętrzny („pieniądze zostają w kieszeni Polaków”, ale nie tych, którzy by je od razu wydali). Podwyżka przynajmniej części podatków nie jest panaceum na wszelkie bolączki naszego państwa – ale pole manewru istnieje.
Po trzecie wreszcie – deficyt, czyli żeby „bankierzy tanio nam pożyczali”. Nastroje rynków nie zależą od prostej matematyki – Japonia ma gigantyczny dług publiczny i tanie obligacje. Złotówka to nie jen, fakt. Ale koszty obsługi zadłużenia wynikają przede wszystkim z oczekiwań co do przyszłej koniunktury gospodarczej – rozsądne zwiększenie deficytu na sfinansowanie wydatków rozwojowych nie musi inwestorów odstraszać. A część inwestycji rozwojowych naprawdę się zwraca – przez miejsca pracy, nowe podatki, większą produktywność, więcej nowych inwestycji… Grecja bankrutuje nie dlatego, że za dużo napożyczała na laboratoria hi-tech.
Jest oczywiście czwarte źródło finansowania rozwoju – Unia Europejska. Mamy swój Plan Marshalla, choć nie wiemy jak długo strumień pieniędzy będzie do nas spływał. I na co, też nie wiemy. Tu jest prawdziwy dylemat – fundusze spójności na tradycyjną infrastrukturę czy więcej środków na innowacje, badania i rozwój. Przyszłościowe, ale trudne do absorpcji. Pozornie bezpieczne naśladowanie klasycznej drogi modernizacyjnej, które grozi utrzymaniem nas w pozycji „wiecznego poddostawcy” albo ryzykowna i trudna do zarządzenia przez nasze państwo próba skoku cywilizacyjnego – np. do gospodarki niskowęglowej.
Problem lewicy nie polega na tym, że unika trudnych wyborów, szuka wrogów tam, gdzie ich nie ma, albo pokrywa niezgodę na obiektywne fakty demagogicznym, jałowym chciejstwem. Bynajmniej. Nie lekceważymy stawki problemu – mnie na przykład „weimarskie” analogie do czasów dzisiejszych nie śmieszą w najmniejszym stopniu.
Pole manewru w obecnej sytuacji mamy ograniczone – ale nie żadne. Zmiany polityczne w Europie dają cień nadziei na wspólną politykę pro-wzrostową. Część elit w Polsce zaczęła już myśleć w kategoriach wykraczających poza prymitywne doktrynerstwo z jednej, a doraźny efekt medialny z drugiej strony. Problem w tym, że my już nie tyle „naprawiamy statek na pełnym morzu”, ile musimy go zaprojektować i zbudować na nowo. A lewicowy repertuar dziś naprawdę trudno nazwać „ubogim”. Może eklektycznym, to fakt. Ale to czasem lepsze, niż nazbyt dobrze zharmonizowana orkiestra. Zwłaszcza, jeśli do samego końca zamierza grać tę samą melodię.