Tak brzmi najbardziej elegancka antypracownicza ideologia w historii.
„Rób to, co kochasz. Kochaj to, co robisz” – oprawione w ramki przykazanie stoi na szafce w modnym salonie. Zdjęcie tego miejsca pojawiło się najpierw na popularnym designerskim blogu, a później na Pintereście, Tumblrze i innych portalach społecznościowych, gdzie zalajkowało je tysiące osób.
Profesjonalnie oświetlone i sfotografowane wnętrze zostało wystylizowane tak, żeby uruchamiać u odbiorcy coś, co Niemcy określają jako Sehnsucht – przyjemną tęsknotę za jakimś utopijnym miejscem lub nieosiągalnym obiektem. Mimo że tabliczki „rób to, co kochasz” jasno domagają się wkroczenia pracy w miejsce odpoczynku, to cały ten pokój – w którym pełno jest pewnie durnostojek, a praca w niczym nie przypomina męczarni, raczej miłosny akt – i tak stanowi ucieleśnienie fantazji o miejscu idealnym. Tę fantazję podzielają ci, którzy tak licznie lajkowali i postowali to zdjęcie. Kompozycja dyptyku, w której prezentowana jest sentencja, przywodzi na myśl średniowieczne ołtarze domowe.
„Rób to, co kochasz” stało się ponad wszelką wątpliwość najważniejszym przykazaniem pracowniczym naszych czasów. Niestety, nawet gdybyśmy się do niego stosowali, nie mamy co liczyć na zbawienie. Spodziewać możemy się natomiast ciągłego obniżania wartości pracy – również tej, która za sprawą rzeczonego przykazania ma być uwznioślona – oraz, co może nawet ważniejsze, dehumanizacji ogromnej większości pracowników.
Na pierwszy rzut oka wezwanie do „robienia tego, co się kocha” wygląda jak motywująca porada. Zachęca do zastanowienia się nad tym, co tak naprawdę lubimy robić,, i przetworzenia swojej pasji w generujące zyski przedsięwzięcie. Ale dlaczego właściwie przyjemność powinna przynosić nam zyski? I do kogo adresowane jest to wezwanie, a do kogo nie?
Skupiając się na samych sobie i swoim osobistym szczęściu, mantrując nieustannie „rób to, co kochasz, rób to, co kochasz…”, tracimy zainteresowanie warunkami pracy innych. Spędzając czas na analizowaniu własnych wyborów, zwalniamy się z obowiązku analizowania sytuacji wszystkich innych – zarówno tych, którzy kochają swoją pracę, jak i tych, którzy jej nie cierpią. Uprzywilejowanie i elitaryzm strojące się w szlachetny kostium samodoskonalenia: oto prawdziwe podstawy przykazania „rób to, co kochasz”. Zgodnie z tym sposobem myślenia praca nie jest aktywnością zapewniającą wynagrodzenie, tylko aktem miłości własnej. Idąc dalej, jeśli nie odnotowujemy zysku, oznacza to, że poziom naszego miłosnego zaangażowania i determinacji widocznie nie jest wystarczający. Prawdziwy skutek wejścia tego nowego przykazania do obiegu to rzesze pracowników, którzy uwierzyli, że pracują na rzecz własnego ego, a nie na rzecz rynku.
Dilerzy pozytywnego myślenia
Aforyzmy mają zazwyczaj wiele źródeł i znane są pod różnymi postaciami. Zdanie „rób to, co kochasz” jest na tyle popularne i wyświechtane, że praktycznie nie da się go przypisać nikomu konkretnemu. Kiedy pytamy o źródło Oxford Reference, w odpowiedziach pojawia się między innymi Martina Navrátilová i François Rabelais. Inne wyszukiwarki internetowe przekonują, że jako pierwszy wypowiedział te słowa Konfucjusz, gdzieś w mglistej, zorientalizowanej przeszłości. Nie zapominajmy też o Oprah Winfrey i innych dilerach pozytywnego myślenia, którzy lata temu włączyli tę frazę do swojego stałego repertuaru. Najważniejszym wyznawcą i kaznodzieją głoszącym credo „rób to, co kochasz” był jednak Steve Jobs, nieżyjący CEO Apple’a.
Podczas wręczenia dyplomów studentkom i studentom Uniwersytetu Stanforda w roku 2005 Jobs wygłosił przemowę, którą można potraktować jako całkiem niezły mit założycielski dla późniejszych wezwań do pokochania pracy. Zwłaszcza że Jobs został beatyfikowany jeszcze za życia i ustanowiony patronem „pracy estetycznej” na długo przed swoją śmiercią. We wspomnianym przemówieniu ojciec iPoda wraca pamięcią do początków Apple’a i dzieli się z słuchaczami refleksją: „Musisz po prostu znaleźć to, co naprawdę kochasz – niezależnie, czy chodzi o twoją pracę czy o twoich kochanków. Praca będzie wypełniać sporą część twojego życia. Aby poczuć się naprawdę spełnionym, musisz robić to, co ty sam uznasz za wielkie i ważne – nie ma innego sposobu. A jedynym sposobem, żeby robić te wielkie i ważne rzeczy, jest kochać to, co robisz”.
W tych zaledwie czterch zdaniach słowa „ty”, „twoje”, „twoich” pojawiają się aż kilka razy. Nie powiem, że zaskakuje mnie ten skrajnie indywidualistyczny ton w ustach Jobsa. W końcu z wielką precyzją wykreował obraz samego siebie jako pracownika przepełnionego pasją i inspiracjami, ale pracującego raczej z doskoku. Mniej więcej w podobny sposób opisujemy idealną romantyczną miłość – porywczą, inspirującą, niestałą. Jobs opowiadał o swojej wizji pracy tak często i z takim przekonaniem, że obraz jego czarnego golfa i niebieskich dżinsów stał się obrazem wszystkich pracujących w Apple’u, łącznie z pracownikami fizycznymi.
Pranie pieluch dla naukowych celów
Tylko że przedstawiając Apple jako owoc swojej osobistej miłości, Jobs usuwa z pola widzenia tysiące robotników wytwarzających ten owoc w fabrykach na drugim końcu świata – to właśnie ta praca pozwala Jobsowi realizować jego namiętności.
Trzeba jasno i wyraźnie pokazać, jaką przemoc niesie ze sobą takie postawienie sprawy. „Rób to, co kochasz” brzmi rozważnie i nieszkodliwie – służy jednak wyłącznie do obsługiwania narcystycznej fiksacji. Pochwała miłości do pracy w wykonaniu Jobsa brzmi jak depresyjna antyteza utopijnej wizji pracy dla wszystkich Henry’ego Davida Thoreau. W Życiu bez zasad Thoreau pisał: „(…) miastu opłacałoby się wynagradzać pracowników na tyle hojnie, że nie odczuliby marności swoich wysiłków zapewniających im tylko utrzymanie się przy życiu, ale mieliby wrażenie, że podejmują je dla celów naukowych czy nawet moralnych. Nie najmuj człowieka, który wykonuje pracę dla pieniędzy, lecz takiego, który robi to z miłości do niej” [1].
Wprawdzie Thoreau nie znajdował w sobie zbyt dużo współczucia dla proletariatu (trudno wyobrazić sobie kogoś piorącego brudne pieluchy w imię „naukowych, a nawet moralnych celów”, niezależnie od tego, jak dobrze byłoby to opłacane), ale dostrzegał, że społeczeństwo ma swój interes w tym, żeby praca była dobrze wynagradzana i miała jakiś sens. W XXI wieku Jobs proponuje coś zupełnie innego: każdy ma się zwrócić do swojego wnętrza i w ten sposób pozbyć jakichkolwiek zobowiązań wobec społeczeństwa. Przy okazji zupełnie znika z oczu szerszy horyzont – i w konsekwencji znika również solidarność między pracownikami, niezależnie, czy są świadomi tego faktu, czy nie.
Miłość i klasa
Różnice, które tworzą się między pracownikami za sprawą dogmatycznej wiary w przykazanie „rób to, co kochasz”, przebiegają wzdłuż podziałów klasowych. Praca zostaje rozbita na tę pasjonującą, możliwą do pokochania (kreatywną, intelektualną, docenianą społecznie) oraz na tę niegodną zainteresowania i miłości (powtarzalną, fizyczną, pozbawioną znaczenia). Ci, którzy wykonują tę pierwszą, są znacznie bardziej uprzywilejowani – bogatsi, o wyższym statusie społecznym, lepiej wykształceni, mniej narażeni na skutki rasowych uprzedzeń, mają większy wpływ polityczny i są jednocześnie… niewielką mniejszością wśród pracujących.
Zupełnie inaczej wygląda sytuacja tych pracujących na stanowiskach, których nie sposób pokochać. Problem z nawoływaniem do „robienia tego, co się kocha” nie polega tylko na tym, że prowadzi ono do poniżania pracowników zatrudniających się z innych powodów i potrzeb niż miłosny związek z tym, czym się zajmują (umówmy się, że stanowią oni zdecydowaną większość), ale na tym, że w ogóle się ich nie zauważa. Jobs w swojej stanfordzkiej przemowie nie zająknął się nawet na temat prac społecznie niezbędnych, ale wykonywanych bez pasji.
Tymczasem nie mógłby spędzić nawet jednego dnia na stanowisku CEO w swojej firmie, gdyby nie szereg przeróżnych prac, poczynając od zbierania produktów spożywczych na polach, a później transportowania ich tysiące kilometrów, żeby mogły wylądować na jego talerzu. Ktoś też złożył, spakował i przesłał produkty sprzedawane później z logo Apple’a, tak samo jak ktoś napisał teksty do reklam, później ktoś inny w nich zagrał, a cały zespół ludzi je sfilmował. Setki prawników broniło firmy Jobsa przed sądem, a tysiące wyrzuca śmieci i uzupełnia tonery w biurach Apple’a na całym świecie. Tworzenie pracy działa w dwie strony równocześnie. Mimo to ogromne rzesze pracowników pozostają konsekwentnie niewidzialne dla elit zajętych swoimi pasjonującymi zawodami. Dlatego nie powinno być dla nikogo zaskoczeniem, że ciężka sytuacja pracowników (nędzne płace, ogromne koszty opieki nad dziećmi etc.) nie jest tematem politycznie ważnym nawet dla lewicującej frakcji klasy rządzącej.
Ignorowanie znacznej większości pracy i zmiana klasyfikacji całej reszty na akty miłości jest chyba najbardziej elegancką antypracowniczą ideologią w historii. W końcu po co pracownicy mieliby się organizować i walczyć o swój klasowy interes, skoro nie ma już czegoś takiego jak praca?
Powiedzenie „rób to, co kochasz” przesłania również fakt, że realna możliwość wyboru kariery, która poza wypłatą dawałaby szereg innych osobistych korzyści, to rzadki przywilej osób z odpowiednio wysokiej klasy społeczno-ekonomicznej. I nie ma nic dziwnego w tym, że samozatrudniony grafik, któremu rodzice opłacili szkołę artystyczną, a później poręczyli spłatę kredytu za schludne mieszkanie na Brooklynie, będzie z poczuciem wyższości radził „zawistnym”, żeby zaczęli „robić to, co naprawdę kochają”.
Czego oczy nie widzą…
Jeśli uznajemy, że bycie przedsiębiorcą z Doliny Krzemowej, rzeczniczką prasową w muzeum czy asystentem w think-tanku jest niezbędne, żeby móc się pokochać i żyć w zgodzie ze sobą, to co w takim razie myślimy o życiu wewnętrznym i ambicjach sprzątaczy hotelowych i magazynierek? Odpowiedź brzmi: nic o nich nie myślimy.
I jest tak, mimo że to właśnie żmudną, powtarzalną i niskopłatną pracą zajmuje się coraz więcej Amerykanów i zgodnie z prognozami jeszcze więcej będzie zajmowało się nią w przyszłości. US Bureau of Labor Statistics przewiduje, że do 2020 najszybciej rozwijającymi się zawodami będą „pomoc dla osób starszych i niepełnosprawnych” oraz „pomoc domowa”. Średni roczny dochód dla pierwszego z nich będzie wynosił 19 640 dolarów, a drugiego 20 560 dolarów. Wywyższanie jednych profesji jako pasjonujących z konieczności degraduje pracowników zajmujących się mało pasjonującymi zawodami, które – na czele z opieką domową – zapewniają funkcjonowanie społeczeństwa.
Mantra „rób to, co kochasz” nie jest odpowiedzialna jedynie za spychanie na margines wyobraźni pewnych zawodów. Czyni również ogromne spustoszenie w obrębie zawodów, które rzekomo docenia. Widoczne jest to zwłaszcza na przykładzie instytucjonalnych struktur – nie ma chyba drugiego miejsca, które straciłoby więcej na tym podejściu niż akademia. Na początku XXI wieku przeciętny doktorant mógł jeszcze zrezygnować z łatwych pieniędzy w sektorze finansowym lub prawniczym (teraz już nie takich łatwych), żeby poświęcić się swojej pasji do mitologii nordyckiej czy historii muzyki afrokubańskiej. Nagrodą za realizację tego wyższego powołania powinno być zatrudnienie na akademickim rynku pracy. Tylko że na amerykańskich wydziałach około 41 procent pracowników to adiunkci, czyli nauczyciele kontraktowi, którzy zazwyczaj otrzymują niską wypłatę, nie mogą liczyć na świadczenia socjalne, biuro ani bezpieczeństwo zatrudnienia. Nie mogą planować przyszłości w instytucji, dla której pracują.
Powodów, dla których doktoranci i doktorantki decydują się wykonywać pracę wymagającą ogromnych kwalifikacji za skrajnie niską płacę, jest co niemiara – zacząć można od prostej zasady konsekwencji w podążaniu obraną wcześniej ścieżką życiową albo od świadomości kosztów poniesionych podczas zdobywania doktoratu. Najważniejszy czynnik jest jednak inny: to perwersyjny wręcz sposób funkcjonowania zasady „rób to, co kochasz” na uniwersytetach. Tożsamość nauczycieli i badaczek akademickich jest w niespotykany sposób zrośnięta z ich pracą. Paradoksalnie, ta silna identyfikacja z efektami swojej pracy wyjaśnia po części, dlaczego tak wielu pracowników dumnych ze swoich lewicujących wydziałów milczy na temat warunków pracy swoich kolegów i koleżanek. Otóż wychodzą najwidoczniej z założenia, że badania akademickie powinny być prowadzone z czystego umiłowania mądrości, a wynagrodzenie za tego rodzaju pracę pozostaje jedynie dodatkiem, jeśli w ogóle występuje.
W pracy Academic Labor, the Aesthetics of Management, and the Promise of Autonomous Work Sarah Brouilette pisze o jednym z wydziałów akademickich: „(…) wiara w to, że dzięki naszej pracy uzyskujemy jakieś niematerialne korzyści i to, że jesteśmy przywiązani do swojego zawodu znacznie bardziej, niż bylibyśmy przywiązani do «zwykłej» pracy, czyni nas wręcz idealnymi pracownikami w warunkach, w których chodzi o wydobycie maksymalnej wartości najniższym kosztem”.
Ludzie pracujący na uczelniach lubią myśleć, że udało im się uniknąć korporacyjnego kieratu. Tymczasem Marc Bousquet w swoim eseju We Work zauważa, że jeśli chodzi o wyzysk, to akurat kadra menedżerska z korporacji mogłaby się wiele nauczyć od akademii: „Jak stworzyć miejsce pracy przypominające akademię, gdzie ludzie dali się namówić na pracę przy ogromnym zaangażowaniu umysłowym i emocjonalnym przez 50-60 godzin tygodniowo za wypłatę mniejszą niż pensja kelnera? Czy jest jakiś sposób na to, żeby nasi pracownicy mdleli przy swoich biurkach, mamrocząc «kocham to, co robię» w odpowiedzi na większy nakład pracy i mniejsze wypłaty? Jak zmusić naszych pracowników, żeby zachowywali się jak na uczelni i zaprzeczali, że w ogóle pracują? Jak dostosować naszą korporacyjną kulturę, żeby przypominała kulturę uczelnianego kampusu, tak żeby nasza siła robocza też zakochała się w swojej pracy?”
Rozkosze bezpłatnego stażu
Stawką tej walki nie jest to, żeby przyjemna praca przestała być przyjemna. Warto jednak uświadomić sobie, że jakkolwiek emocjonalnie satysfakcjonująca byłaby to praca, to wciąż będzie ona pracą.
I rozpoznanie jej jako takiej wcale nie zmniejszy jej wartości. Natomiast odrzucenie tej perspektywy może skończyć się przyzwoleniem na najbardziej okrutne formy wyzysku i krzywdy, które odczują wszyscy pracownicy.
Jak na ironię ideologia „pracy z miłości” prowadzi do wyzysku również w obrębie tych tak zwanych pasjonujących zawodów – gdzie nadgodziny, niska płaca czy nawet bezpłatna praca staje się nową normą: reporterzy nie tylko piszą teksty, ale muszą zrobić zdjęcia, które wcześniej przygotowywali zatrudnieni fotografowie; od pracowniczek działów marketingu oczekuje się, że w weekend wrzucą coś na firmowego Pinteresta i Twittera; a zgodnie z opublikowanymi niedawno badaniami, aż 46 procent wszystkich pracowników zobowiązanych jest sprawdzać skrzynkę mailową podczas zwolnienia chorobowego.
Nic nie ułatwia wyzysku bardziej niż przekonanie pracowników, że robią to, co naprawdę kochają.
Ale zamiast obserwować rozrost grupy zadowolonych i spełnionych pracowników, odnotowujemy raczej wzrost liczby adiunktów na uczelniach i bezpłatnych stażystów – ludzi przekonanych, że powinni pracować za darmo albo nawet na własną rękę opłacać koszty pracy. Za przykład mogliby posłużyć tutaj wszyscy stażyści odbywający obowiązkowe praktyki podczas studiów lub ci, którzy biją się o bezpłatne staże w branży modowej. Valentino lub Balenciaga i wiele innych domów mody licytuje na aukcjach miesięczne staże – wszystko rzecz jasna w ramach działalności charytatywnej. Bezpłatny staż jest wyzyskiem w najgorszej postaci, a trwające śledztwo portalu Pro Publica dowodzi, że odsetek osób pracujących tymczasowo bez wypłaty nie był w Ameryce nigdy tak wysoki.
Bezpłatne staże są najbardziej popularne w dziedzinach cieszących się wysokim uznaniem społecznym, włączając w to modę, media i sztukę. W tych przemysłach już dawno przyzwyczajono się do napływu mas pracowników gotowych do pracy za poczucie społecznych korzyści, a nie za prawdziwą wypłatę – gotowych na to wszystko w imię miłości. Możliwości podjęcia tego rodzaju staży pozbawiona jest z kolei przygniatająca większość populacji – a dokładniej ta część, która potrzebuje pracować za pieniądze. Wykluczenie jej prowadzi nie tylko do pogorszenia ekonomicznej i zawodowej mobilności, ale też zmniejsza różnorodność głosów obecnych w społeczeństwie.
Nie jest też żadnym przypadkiem, że w dziedzinach zależnych w dużej mierze od stażystów (moda, media, sztuka) kobiety stanowią zdecydowaną większość wśród pracujących (Madeleine Schwartz pisze o tym szerzej w Dissent). Dlatego kolejną szkodą wyrządzaną przez ciągłe wzywanie do „robienia tego, co się kocha” jest bezlitosne wykorzystywanie pracy kobiet, za którą otrzymują niewielkie lub żadne wynagrodzenie. Wśród osób zajmujących się pomocą domową, opieką medyczną czy pracujących w roli adiunktów i na bezpłatnych stażach znacznie częściej spotkamy kobiety niż mężczyzn. Co jednak łączy te pozornie odmienne zawody? Jedne z nich można wykonywać po ukończeniu szkoły zawodowej, do innych potrzebnych jest doktorat. Wszystkie jednak łączy przekonanie, że ludzie decydujący się na pracę w tych dziedzinach nie robią tego dla pieniędzy. Swoją rolę pełnią tutaj również przesądy o tym, że kobiety są z natury opiekuńcze i skore do zadowalania innych. I to, że przecież zajmowały się dziećmi, osobami starszymi i dbały o dom, nie uzyskując za to żadnego wynagrodzenia, odkąd sięgamy pamięcią. A poza tym wszystkim: rozmawianie o pieniądzach nie jest za bardzo kobiece.
Marzenie o „robieniu tego, co się kocha” świetnie pasuje do innych elementów amerykańskiej mitologii – jest tak samo powierzchownie demokratyczne. Doktoranci mogą robić to, co kochają, pielęgnować swoje kariery, zaspokajać swoją potrzebę miłości do wiktoriańskich powieści czy pisać wydumane eseje do „New York Review of Books”. Jeśli nawet maturzysta może zbudować imperium gastonomiczne, opierająć je na dżemie, to w czym problem? Uświęcona ścieżka kariery zawsze funkcjonowała jako sposób wyjścia z niekorzystnej sytuacji, ale i zachęta dla nas wszystkich, byśmy się nie zrażali początkami, niezależnie od tego, jak są żałosne. W Ameryce wszyscy mogą robić to, co kochają, i jeszcze się na tym wzbogacić.
Nigdy nie pracuj?
Jeśli będziesz robił to, co kochasz, to nigdy w życiu nie będziesz musiał pracować! Zanim jednak ulegniemy tej odurzającej obietnicy, może warto postawić kilka pytań. Kto czerpie korzyści z traktowania pracy tak, jakby pracą nie była? Albo: dlaczego pracownicy powinni czuć się tak, jakby nie pracowali, nawet wtedy, kiedy pracują? Dobrze jest przypomnieć sobie również słowa historyka Mario Liveraniego: „Funkcją ideologii jest przedstawianie wyzysku w dobrym świetle, jako czegoś korzystnego dla tych, którzy bynajmniej nie czerpią z niego korzyści”.
Przykazanie „rób to, co kochasz” maskuje dokładnie te mechanizmy wyzysku, które wprawia w ruch, i przez to staje się perfekcyjnym narzędziem ideologii kapitalizmu. Pracę pozbawioną pasji wyrzuca poza dyskusję, a to, co zostaje, ubiera w strój, który ma skrywać wszystko to, co przypomina pracę. Głównym celem tego wezwania jest ukrycie faktu, że potraktowanie pracy jako pracy pozwoliłoby ustanowić odpowiednie dla niej ograniczenia, domagać się sprawiedliwego wynagrodzenia i wyznaczenia godzin pracy umożliwiających odpoczynek i życie rodzinne.
Gdyby udało się to osiągnąć, więcej z nas mogłoby robić to, co naprawdę kocha.
[1] Cytat za: H.D. Thoreau, Życie bez zasad, tłum. H. Cieplińska, Czytelnik, Warszawa 1983.
**
Miya Tokumitsu – historyczka sztuki na Uniwersytecie Pensylwanii. Przeł. Dawid Krawczyk / Artykuł ukazał się na stronach Jacobin Magazine