Czy młode pokolenie, które zaakceptowało nacjonalistyczną wizję świata i model homogenicznej wspólnoty, jest do odzyskania?
Michał Sutowski: Już kilka lat temu wieszczył pan, że w Polsce nastąpi rewolucja konserwatywna. Czy musiało do tego dojść? Tylko proszę nie mówić, że widać musiało, skoro doszło…
Andrzej Leder: W pewnym sensie musiało. Zostawiając na boku kwestie doraźne, jak np. katastrofalna kampania wyborcza prezydenta Komorowskiego czy afera taśmowa, głębokich źródeł niedawnego zwrotu politycznego trzeba szukać w polityce polskiej ostatnich dziesięcioleci, w słabości tak opcji demokratyczno-liberalnej, jak lewicowej w sferze symbolicznej. W to „puste miejsce” weszła wyobraźnia skrajnie tradycjonalistyczna lub nacjonalistyczna. Z mojego punktu widzenia podstawowy problem polega na tym, że lewicowa moralność, lewicowe wartości i w ogóle sposób myślenia zostały w sferze publicznej unicestwione – najsilniejsza partia lewej strony sceny politycznej, czyli SLD, ze względu na elektorat i wrażliwość faktycznie lewicową partią nie była. Elektorat SLD miał w dużej części poglądy podobne do elektoratu PiS, różniła go od tego ostatniego przede wszystkim biografia. Elity SLD zaś są w gruncie rzeczy liberalne. Tylko że spodziewać się po spadkobiercach PZPR lewicowości zawsze było ułudą.
W poważniejszym sensie za to, że lewica jest dziś praktycznie niereprezentowana polityczne, odpowiedzialne są przede wszystkim środowiska opozycji demokratycznej z okresu PRL. Po 1968 roku, zbierając się po klęsce, która wynikła ze społecznej izolacji, zdając sobie sprawę z własnej słabości i wreszcie, last but not least, urażone społeczną nośnością haseł antysemickich, doszły do wniosku że bez sojuszu z Kościołem nie da się zneutralizować nacjonalizmu i uzyskać masowego poparcia. Zdecydowały się więc na ten sojusz. On osłaniał je i legitymizował wobec „ludu”, a za to one oddały Kościołowi sferę moralności.
Chodzi panu o tzw. wielki zwrot, opisany przez Dariusza Gawina?
Tak, choć przypisuję temu procesowi inny znak wartościujący. Sojusz „lewicy laickiej” z Kościołem był ruchem w tamtej sytuacji zrozumiałym na poziomie taktyki politycznej, ale towarzyszyła mu kapitulacja w obszarze podstawowych wartości, wizji człowieka i świata. Lewica przestała wówczas być lewicą. Pewien przykład, do którego często wracam: to pod koniec lat 70. w dyskursie zadomowił się idiom „dziecka poczętego”, które jest człowiekiem, więc prawna ochrona jego życia musi być absolutna. Nie spotkało się to wówczas z żadną poważną polemiką.
Wykład teoretyczny tego zwrotu stanowiła książka Kościół, lewica, dialog Adama Michnika, którą czasem nazywa się dziś Kościół, liberałowie, dialog. To moment o głębokich i złych, w moim przekonaniu, konsekwencjach. Jego długofalowy efekt jest taki, że w Polsce demokratycznej masową mobilizację w polityce przez cały czas prowadziła prawie wyłącznie prawica – w imię swoich wartości, katolickich czy narodowych – a nie lewica. W największym skrócie to właśnie powoduje, że do niezadowolonych, przegranych czy skrzywdzonych – realnie i subiektywnie – dociera dziś retoryka „narodowo-socjalna” a nie „socjalna”. Oczywiście liberałowie mają z zasady małe możliwości mobilizacji takich klas społecznych, choć naszej liberalnej chadecji, czyli PO, i tak stosunkowo długo się udawało utrzymywać wysokie poparcie. Dziś jednak jej potencjał się wyczerpał, a do tego skala mobilizacji jej przeciwników, którzy reprezentują dziś opcję „narodowo-socjalną”, jest nieporównanie większy niż np. dziesięć lat temu. Między innymi dlatego, że zdarzyło się „wydarzenie zmieniające historię”, coś w zasadzie niemożliwego, katastrofa smoleńska. To dla części społeczeństwa unicestwiło „pakt demokratyczny”, czyli założenie, że walka polityczna ma pewne granice.
Jeszcze jedna sprawa: używając pojęcia „opcja narodowo-socjalna”, mam świadomość, że niekoniecznie będzie ona prowadzić lewicową czy faktycznie solidarnościową politykę społeczną. Zgadzam się tutaj z Edwinem Bendykiem, że projektowany przez PiS model to raczej narodowy kapitalizm oligarchiczny.
O wyczerpaniu się projektu politycznego III RP mówiono w 2005 roku, w związku z wypełnieniem planów integracji z UE i NATO. Ale wówczas po PiS-owiskim interludium do władzy doszła PO. Czy projekt „ciepłej wody w kranie” wyczerpał się trwale?
Przyczyny dostrzegałbym na dwóch poziomach, wąsko politycznym oraz głębszym, symbolicznym. Jeśli chodzi o ten pierwszy, to musimy pamiętać, że w kontynentalnej tradycji politycznej czysto liberalne projekty zazwyczaj się nie udają – powojenne rządy w Europie to głównie rządy różnych wariantów solidaryzmu społecznego, chadeckiego bądź socjaldemokratycznego. Ich logika polegała na tym, że ci, którym się udało, robią wszystko, aby ci, którym się nie udało, zbytnio się nie zradykalizowali. Na południu Europy raczej to szło w stronę socjalistyczną, na północy raczej w kierunku prawicowym. A nadwiślańskim liberałom nie przyszło do głowy, że to jest w ogóle istotne! Co prawda w ostatnim roku rząd premier Ewa Kopacz razem z PO ewoluowały w stronę partii umiarkowanie socjaldemokratycznej. Mimo silnego w tej partii nurtu konserwatywnego, realne decyzje – od finansowania in vitro po zmiany w polityce edukacyjnej – zmierzały właśnie w tym kierunku, przynajmniej jak na warunki naszego społeczeństwa. Tyle że to był ostatni rok, a przez poprzednie siedem lat dominowała polityka liberalna, na którą niemal nigdzie w Europie nie ma dziś jawnego przyzwolenia. Towarzyszyły jej skrajne, głęboko niesprawiedliwe praktyki społeczne – niszczenie związków zawodowych, wyrzucanie lokatorów itd…
Liberałowie zaprotestują – a kontrreforma OFE?
Pewne pragmatyczne czy niedoktrynalne posunięcia tamtego rządu nie zmieniają faktu, że przez wiele lat działał on bez świadomości, jak ważną sprawą jest społeczny solidaryzm.
Innym i bliskim mi przykładem jest polityka wobec szkół wyższych: uczelnie miały się ścigać w produkcji elit, a presja na efektywność wymuszała zaniedbanie funkcji społecznej uniwersytetów; efektem tego był trwający przynajmniej ostatnie dwa lata konflikt środowiska akademickiego z PO, która na sam koniec rządów zdążyła jeszcze zlikwidować publiczne finansowanie pism naukowych. Ale problem nie ograniczał się do uczelni – weźmy kwestię podniesienia wieku emerytalnego, wprowadzonego bez konsensusu ze związkami, pacyfikację Komisji Trójstronnej, degradację ochrony pracy czy służbę zdrowia, gdzie dość konsekwentnie prowadzono pełzającą komercjalizację. To wszystko spowodowało ogromne rozczarowanie rządami PO i stąd też wziął się zwrot w stronę czegoś – retorycznie przynajmniej – bardziej socjalnego. Kopacz próbowała jeszcze trochę zmienić oblicze, podjąć część haseł społecznych, jak choćby „wyższe płace”, ale na prawdziwy odwrót było już za późno.
No dobrze, to wiemy, dlaczego przegrało PO. Ale co ma do tego Kościół, lewica, dialog?
I tu wchodzimy na głębszy poziom. Nasze społeczeństwo od lat 90. przechodzi poważny kryzys, którego esencją jest to wyśmiewane pytanie „jak żyć?” Nie znaleźliśmy dobrego modelu społeczeństwa w warunkach kapitalizmu, który z takim impetem wjechał do Polski w latach 90. Transformacja kapitalistyczna – nie tylko ta od socjalizmu, ale w ogóle zmiana społeczna, jaką zawsze niesie ten system – produkuje mnóstwo kryzysowych sytuacji, zwłaszcza w społeczeństwie konserwatywnym, a przynajmniej dość tradycyjnym w swoim sposobie funkcjonowania. Obserwowany dziś zwrot młodzieży ku prawicy i wspólnotowej retoryce połączonej z eksponowanym poczuciem „bycia zdradzonym” wynika moim zdaniem z tego, że pokolenie dorastające w latach 90. i pierwszej dekadzie XXI wieku zostało naprawdę porzucone, na swój sposób „zdradzone” przez dorosłych. Aktywni rzucili się na główkę w wolny rynek, jedni z entuzjazmu, inni – z przerażenia, ale wszyscy raczej nieprzytomnie. I potem tak ci, którzy pracowali w bankach i korporacjach, jak ci, którzy przechodzili ze szczęk do małych sklepów, byli zajęci wszystkim, tylko nie zapewnieniem realnego oparcia dorastającym młodym ludziom. A ci, którym się nie udało, kapitalistyczni „nieudacznicy”, też nie mogli być dla młodych oparciem ani autorytetem. Do tego po 2004 spora część z nich po prostu wyjechała na wyspy czy do Niemiec. To nie jest tylko polska historia, w czasie każdej rewolucji kapitalistycznej rodzina przeżywa kryzys, u nas on nastąpił w latach 90.
Mówi pan o społeczeństwie tradycyjnym, któremu jak grom z jasnego nieba na głowę spadł kapitalizm. Czy nie ma pan jednak wrażenia, że pod pewnymi względami społeczeństwo w okresie PRL było mniej konserwatywne? Na przykład w kwestii stosunku do aborcji.
Deklarowane przez ludzi poglądy na taki temat jak aborcja są mocno związane z funkcjonowaniem prawa i polityką władzy, wreszcie nawyku społecznego. Jeżeli ten nawyk nie jest usankcjonowany jakąś głębszą legitymizacją moralną, to może zostać łatwo zakwestionowany, kiedy zmieni się prawo i polityka władzy. I tak właśnie było z kwestiami obyczajowymi, które odziedziczono po PRL. Tamto państwo w niektórych sferach – bo przecież nie w sferze praw mniejszości seksualnych czy praw dzieci – bywało liberalne, ale przez fakt oddania sfery moralności rodzinnej Kościołowi w latach 70. ówczesna modernizacja obyczajowa miała słabą legitymizację. No i pamiętajmy, że obyczajowa swoboda PRL była płytko zakorzeniona – wpierw panował purytanizm Gomułki, potem kościelna „czystość”. I niemal żadnego innego dyskursu, poza wysepkami kontrkultury…
Bo były do załatwienia sprawy ważne i pilne?
Sądzę, że nie chodzi o jakąś „obiektywną” ważność, tylko raczej o wybory strategii i interesów politycznych. W latach 70. miejska klasa średnia potrzebowała sojuszu z Kościołem, żeby wywalczyć demokrację liberalną. Kiedy po ’89 roku zdobyła władzę polityczną, nadal bała się sporu z Kościołem, bo on mógł hamować integrację z Zachodem. Konsekwencje tego zaniechania zbieramy do dziś.
Musimy też pamiętać, że kwestia deklarowanych poglądów nie ma bezpośredniego przełożenia na praktyki społeczne – przecież w Polsce kobiety masowo dokonują aborcji, na pewno częściej niż w Szwecji czy Francji, gdzie ten zabieg jest dozwolony.
I w Polsce wykonują je lekarze, którzy oficjalnie powołują się na klauzulę sumienia. Mówię o tym, bo wprawdzie praktyka obyczajowa społeczeństwa polskiego wcale nie musi być bardzo konserwatywna, ale ważne jest jednak to, co legitymizowane przez dyskurs publiczny.
A dlaczego „podziemna”, ale zarazem powszechna praktyka społeczna nie przekłada się – przez tyle już lat – na język moralności publicznej?
W polskim społeczeństwie bardzo powszechne jest to, co nazywa się czasem „podwójnym myśleniem”, a co ja nazwałbym po prostu społeczną obłudą. Kategoria „podwójnego myślenia” była wiązana ze społeczeństwem zsowietyzowanym, ale moim zdaniem to nie było związane tylko z ideologią, raczej z przebiegiem procesów historycznych w Europie Wschodniej, w tym w Polsce. Podstawowy problem wiąże się z tym, że dyskurs prywatny i dyskurs publiczny są zupełnie różne, odwołują się do innych słowników i rejestrów wrażliwości. Ma to wiele przyczyn, wśród nich klasową genezę dyskursu publicznego, „pańskiego”, i tego prywatnego, „ludowego”.
To zaś ujawnia fakt, że modelem naszego życia społecznego, jego codziennych praktyk, jest amoralny familizm, które to zjawisko zdefiniowano w latach 50. na przykładzie południowych Włoch. Krótko mówiąc, polega on na tym, że podstawowa przestrzeń, w której duża część Polaków funkcjonuje, w której realizuje praktyki społeczne, to klanowo rozumiana rodzina. Tyle że ona jest wymierzona przeciwko reszcie społeczeństwa, przeciwko innym klanom, a jej partykularny interes realizowany jest kosztem dobra publicznego. To cecha typowa społeczeństw, którym przez długi czas brakowało instytucjonalnej autonomii i zbiorowej podmiotowości. I nie myślę tu tylko o zaborach, ale o wielowiekowej kondycji chłopskiej. Taka podstawowa struktura funkcjonowania jest zarazem bardzo konserwatywna, bo zakłada naturalną nierówność i niemal permanentny konflikt – nie konflikt polityczny, ale klanowy – jako swój modus działania. I kiedy myślimy o przejściu członków takiej struktury do jakiejś szerszej, bardziej pojemnej wspólnoty, to naturalnie będzie nią naród rozumiany w kategoriach etniczno-religijnych; naród to taki wielki klan, religia zaś to właściwie jedyny dostępny język uniwersalny. Duża część polskiego społeczeństwa w takiej strukturze wyszła z PRL, który z kolei zamroził w nas wiele cech społeczeństwa jeszcze XIX-wiecznego.
To dlaczego z sondaży wynika, że ludzie wychowani w PRL łatwiej akceptują odmienność, choćby w przypadku uchodźców z innych kręgów kulturowych?
Młodsze pokolenie socjalizowało się poprzez agresywny nacjonalizm albo skrajnie egoistyczny liberalizm typu korwinowskiego; oba były odpowiedzią na poczucie opuszczenia z lat 90. i pierwszej dekady XXI wieku. Ich doświadczeniem był kryzys rodziny i całej struktury społecznej. I próbują kompensować to doświadczenie poprzez myślenie w kategoriach zamkniętej wspólnoty albo „indywidualizmu wrogości”. Analogicznie, sądzę, że w przypadku ludzi wychowanych w PRL za większą otwartością czy tolerancją dla odmienności przemawia raczej ich doświadczenie życiowe niż jakaś internacjonalistyczna indoktrynacja. Tak naprawdę przez większość okresu Polski Ludowej nauczanie historii i język propagandy były zorientowane nacjonalistycznie, zwłaszcza antyniemiecko, oczywiście z pewnymi koncesjami na rzecz „postępowych tradycji narodu polskiego”.
Czy to odmienne doświadczenie życiowe różnych pokoleń nie przekłada się też na stosunek do wolnego rynku i solidaryzmu społecznego? O ile to starsze pokolenie głosujące na PiS wiąże naród z solidaryzmem – 500 złotych na dziecko plus wartości patriotyczne – o tyle młodych jeszcze niedawno porywał wolnorynkowy Korwin-Mikke. Paweł Kukiz też posługuje się retoryką antybiurokratyczną.
To prawda, nurty egoizmu społecznego są w młodym pokoleniu bardzo silne, przy czym wyrażają się one na różnych poziomach. Ci, którzy czują się silni indywidualnie, mają skłonność do swoistego darwinizmu, bo mają kapitał…
Kapitał to mają raczej zwolennicy Ryszarda Petru.
…kapitał płynący z poczucia siły, jaką daje wrogość zmieniana w egoizm. Zwolennicy Petru też często byli darwinistami społecznymi, ale w wariancie „eleganckim”, innym niż wyborcy Korwin-Mikkego, bo nieopartym na fundamentalnej wrogości. Teraz zresztą, paradoksalnie, ta sytuacja się zmienia, Nowoczesna staje się partią odpowiedzialności za demokrację. Jest to zatem partia „w drodze”, a że niewątpliwie jest tam wielu przytomnych ludzi, sądzę, że gdyby wzięli kiedyś realną odpowiedzialność za państwo, to także ich – podobnie jak kiedyś Platformę w ostatnim okresie – czeka pewna ewolucja w kierunku socjaldemokratycznym.
Rozumiem jednak, że ta uwaga o realnym posiadaniu kapitału dotyczyłaby jakieś formy „fałszywej świadomości” u młodych zwolenników Kukiza czy Korwin-Mikkego. Powiem tak: nie jest tak ważne, czy oni są silni realnie, czy tak im się wydaje, bo o chwilowych wyborach decyduje przecież subiektywne odczucie. Młody człowiek zazwyczaj ma poczucie, że świat stoi przed nim otworem, tylko „starzy” przeszkadzają. Zwłaszcza jeśli tak został wychowany, a ideologia panująca w III RP mu to potwierdzała. Inny odłam tego pokolenia to młodzieżówki PiS czy narodowcy, których zdaniem jakaś wspólnota ma być – ale ma być nasza. W gruncie rzeczy to też ideologia egoizmu, ale przeniesionego z poziomu indywidualnego na etniczny. To znaczy: ja tobie pomogę, więc ty mi pomożesz, ale jemu nie pomożemy.
To amoralny familizm przeniesiony na poziom „wszyscy Polacy to jedna rodzina”.
A czy nie jest tak, że najbardziej agresywnymi „indywidualnymi” darwinistami są akurat ci, którzy niekoniecznie mają największy potencjał, by w kapitalistycznej dżungli przetrwać? Zwolennicy PiS o wysokim nieraz kapitale kulturowym, absolwenci wydziałów prawa wybierają raczej opcję „wspólnotową”…
Często bywa i tak, że poziom wrogości i to, jak bardzo negatywnie definiuje się rzeczywistość, jest odwrotnie proporcjonalny do kapitału kulturowego – nie myśli się o tym, co zrobić, tylko kogo pogonić, żeby było dobrze. I jak już ich pogonimy – układ, sitwy, opresyjną biurokrację – to sobie poradzimy indywidualnie. Ale zwróćmy uwagę, że „elegancka” Nowoczesna też nam mówiła, że państwo jest niedobre i niesprawne, a jak je zredukujemy to będzie i tańsze, i efektywniejsze.
Będzie merytokratyczne, szkoła nie będzie marnować talentów…
A co to są talenty? To przecież forma siły, kapitału. Silni mówią: państwo powinno wspierać młodych zdolnych, a szkoła być nastawioną na kształcenie elit. Powtórzę: wielka grupa społeczna, w dużym stopniu młoda, czuje się porzucona i zdradzona, to zaś wiąże się z głębokim kryzysem codzienności, który nastąpił w latach 90. w momencie wejścia w zglobalizowany rynek, neoliberalny „kapitalizm drobnego druku” – jak nazywa go Andrzej Szahaj. Wiąże się więc z kryzysem codziennych praktyk społecznych i związanych z nimi imaginariów, kryzysem, z którym społeczeństwo średnio sobie poradziło. W imieniu tej grupy kukizowcy mówią: zostaliśmy przez was porzuceni, załatwiacie tylko swoje sprawy, macie nas wszystkich w dupie! No i teraz wam pokażemy!
Lemingi z Wilanowa i z Mordoru na Domaniewskiej też sobie nie poradziły?
Wielkomiejska klasa średnia jakoś oswoiła sobie polski kapitalizm, ale po pierwsze, nie myśląc o tym, że jest poza nimi wielka grupa ludzi, której się to nie udało, a po drugie, oswoiła go kosztem ucieczki z życia społecznego – na grodzone osiedla, a także ucieczki z życia prywatnego, na które bardzo często nie starcza już czasu ani energii. Polacy pracują najwięcej w Europie! Że można podjąć inną decyzję, pokazuje przykład społeczeństwa francuskiego, gdzie pracuje się znacznie mniej i ma się więcej dzieci – co dotyczy, wyjaśniam dla islamofobów, również „etnicznych” Francuzów, a nie tylko imigrantów. Panuje tam sposób myślenia, że intensywna praca, firmy, korporacje – choć potrzebne dla zagwarantowania dobrobytu – „nie są najważniejsze”. Ba, tam istnieje ogromna, rozbudowana kultura mieszczańskiej sztuki życia, która ma ogromną wagę dla codziennych praktyk życiowych. Moim zdaniem to jest „kulturowe” wytłumaczenie, dlaczego Francuzi, jako jedno z niewielu europejskich społeczeństw, mają przyrost naturalny. Oczywiście są też wytłumaczenia ekonomiczne i społeczne.
Polacy też mają, pod warunkiem że wyjadą z Polski.
Bo w Polsce zderzają się z brakiem warunków materialnych – nie chodzi tylko o poziom dochodów, ale też o warunki pracy i życia – i niemożnością zbiorowego wywalczenia ich poprawy. Bezradność wobec naszego kapitalizmu jest niemal powszechna, skoro związki zawodowe są poza sektorem publicznym bardzo słabe, a panująca ideologia mówi ci, że jesteś tyle wart, ile potrafisz wypracować.
Kto mówi? Petru z Balcerowiczem? Niemal wszyscy już mówią o większej płacy minimalnej…
Pozwolę sobie przypomnieć, że kiedy Agnieszka Graff powiedziała, że posiadanie dzieci też jest ważne – nie tylko w życiu kobiety – to została napadnięta bynajmniej nie z prawej strony za to, że chce na powrót zamykać kobiety w kuchni… Porażka lewicy ma wiele wymiarów: nikt nie potrafił założyć kapitalizmowi kagańca, liberalizująca się obyczajowość nie ma silnej sankcji moralnej, a my nie mamy nośnego społecznie języka, który by opisał jakąś przekonującą alternatywę dla społecznego darwinizmu. I w tej sytuacji atrakcyjna stała się alternatywa prawicowa – wszystko jest złe, Polska jest w ruinie i tylko polukrowana wizja tradycyjnej wspólnoty może nas uratować.
Komentatorzy ekonomiczni twierdzą, że część obietnic socjalnych uda się PiS zrealizować. Dotychczasowe działania rządu na poziomie ustrojowym i organizacji kultury budzą sprzeciw głównie środowisk liberalnych, krytykujących destrukcję zasady „hamulców i równowagi” czy ręczne sterowanie repertuarem teatrów. Inteligenckie autorytety wieszczą schyłek demokracji „sprzedanej za 500 złotych”, a liberalna młodzież naigrawa się z młodzieży narodowej, która poszła pod teatr, bo usłyszała, że na scenie będzie porno. Czy, mówiąc kolokwialnie, nie wpadamy jako lewica w stary kanał „światłej elity” gardzącej „motłochem”?
Ponieważ nie ma nowej symboliki sankcjonującej polską demokrację – a może raczej ta symbolika jest jak na razie w zalążku – wyłania się to, co wobec aktualnych zagrożeń, pełzającego autorytaryzmu, jest najbardziej odpowiednie. Stąd nagły powrót etosu inteligencji. Zdolność mobilizacyjna tej symboliki, tego etosu, jest w Polsce duża. To nasze kulturowe acquis. Dzięki temu bierna grupa, która co najmniej od 2007, a często od 1989 roku uznawała, że nie musi się w nic angażować, obudziła się. Ze względu na genezę tego etosu – przecież inteligencja w Polsce ma ziemiańskie korzenie – jest w nim element dystynkcji społecznej, pogardy dla chamów. Trudno. To tylko pokazuje, jak bardzo potrzebna jest symbolika i etos lewicowy, taki, który zyskałby też jakąś rzeczywistą zdolność mobilizacji społecznej i politycznej.
Zablokowanie programu refundacji in vitro nie dotyczy elit – je na to stać.
Nie wiem, jak wielki opór, biorąc pod uwagę liczbę bezpośrednio zainteresowanych, akurat to posunięcie wywoła. Mimo to jednak zdumiony jestem, jak szybko PiS robi błędy.
Spodziewałem się raczej, że Jarosław Kaczyński nauczył się w latach 2005-2007, czego nie należy robić, że będzie w swoich posunięciach subtelniejszy, co oczywiście wcale nie znaczy, że mniej radykalny.
Tymczasem od pierwszych dni swych rządów prowokuje reakcję środowisk miejskiej klasy średniej i inteligencji.
I to rzeczywiście taki wielki problem?
Jeśli zsumować poparcie dla Nowoczesnej, PO, Zjednoczonej Lewicy i Razem, to otrzymujemy ponad 40 procent głosów. To oznacza dość dużą grupę, głównie wielkomiejską, która niechętna była skostniałemu myśleniu schyłkowej PO, ale tym bardziej niechętna jest estetyce PiS.
Ale nawet jeśli „wielkomiejska inteligencja” czy klasa średnia faktycznie będą niechętne, to o wiele za mało, żeby wywrócić obecny rząd i cały układ polityczny. Zwłaszcza żeby wywrócić go na lewo.
W tym pytaniu dźwięczy mi pewne lekceważenie dla mieszczaństwa. Niesłusznie. Choć zgadzam się, sporo czasu minie, zanim ten lud, który zawierzył PiS, względnie przypisał im pewną moralność, straci w nich wiarę.
To wszystko oznacza, że nawet jeśli z jakichś powodów duża część społeczeństwa rozczaruje się czy zniechęci do PiS, to ludzie ci zwrócą się raczej ku siłom na prawo od Kaczyńskiego. A przecież sama wielkomiejska inteligencja, choćby nie wiem jak jej PiS obrzydł, nie wygra sama wyborów za cztery lata! Musiałaby zorganizować się w sojusz z innymi grupami społecznymi. Jak takie grupy przyciągnąć?
Nie wiem. Wydaje mi się jednak, że trzeba rozdzielić kwestię bezpośrednich wydarzeń politycznych, które dzieją się szybko i trudno je przewidywać, i kwestię zmiany ogólnego klimatu, sposobu myślenia i etosu politycznego w Polsce. W faktycznej polityce wiele może się zdarzyć, nie lekceważyłbym tu siły wielkomiejskiej klasy średniej. Ale zmiana etosu politycznego, pewnej ogólnej wrażliwości, wymagałaby odbudowy języka lewicowego w przestrzeni publicznej. A także nowego rozumienia, czym jest wspólnota polityczna. I wreszcie dotarcia z tym wszystkim poza własne środowisko, poza nowe ruchy miejskiej i hipsterów. Do hurtowni, supermarketów, nowych montowni, magazynów Amazon, także poza środowiska tradycyjnych związków zawodowych w przemyśle, bo i tam lewica zdążyła już stracić poparcie.
Inna sprawa, że ja nie jestem pewien, czy to młode pokolenie, które już zaakceptowało nacjonalistyczną wizję świata i model homogenicznej wspólnoty, w ogóle jest do odbicia, do odzyskania. Myślę, że projekt – i etos – lewicy ma szansę dotrzeć raczej do dzieci tych trzydziestolatków niż do nich samych.
To co zrobić, żeby nie okazało się za cztery lata, że PiS dostanie o kilka procent mniej, skrajniejsza prawica o kilka procent więcej i będziemy mieli koalicję…
Tak jak mówiłem: tu nie chodzi o wygranie gry politycznej przy danej koniunkturze czy o to, co zrobić, żeby te 10 procent głosujących na lewicę miało jakąś reprezentację w parlamencie. My musimy zbudować taki model cywilizacyjny i wspólnotowy, który nie obejmuje tylko liberalnej klasy średniej i który byłby alternatywą dla tradycjonalizmu i społeczeństwa oligarchicznego, dla paternalizującego kapitalizmu, które zgodnie z diagnozą Bendyka PiS próbuje w Polsce budować. Musimy wymyślić wspólnotę, która opcji narodowo-katolickiej przeciwstawi coś innego niż tylko indywidualizm wielkomiejskich liberałów. Partia Razem reprezentuje, moim zdaniem, adekwatną do tego wrażliwość i instynkt polityczny, ale oczywiście od wrażliwości do zbiorowego projektu wiedzie jeszcze daleka droga.
Ale skoro lewicowo-liberalna klasa średnia też miałaby być częścią takiego sojuszu, takiego szerszego projektu cywilizacyjnego, to czy można go obudowywać językiem wrogości do elit i establishmentu?
Partia Razem występuje przeciwko aktualnej klasie politycznej i dzisiejszym elitom ekonomicznym, które narzucały neoliberalny dyskurs i praktyki społeczne, ale kulturowo oni wcale nie są bardzo antyestablishmentowi. Notabene, analogie Razem do KPP, które przydarzały się niektórym publicystom Wyborczej, są absurdalne, bo to nie jest partia ludzi wykluczonych – zresztą poziom wystąpienia Adriana Zandberga w debacie wyborczej świadczy o tym jednoznacznie. Myślę jednak, że póki politycznie są słabi, nie powinni wchodzić w zbyt bliskie sojusze, bo się rozpłyną. Najpierw muszą się wzmocnić, aby nie dać się zdominować i nie stracić zasłużonej legitymacji siły nowej i spoza układu.
Siły, dodajmy, na którą głosuje głównie wielkomiejska inteligencja – choć program faktycznie obliczony jest na tych, którym się gorzej powodzi.
I dlatego lewica musi wymyślić, jak zaistnieć poza środowiskiem wielkomiejskich, bardzo zresztą sympatycznych młodych ludzi – będą musieli to poparcie wypracować; nogami, przekonywaniem, znoszeniem nieufności, dyskutowaniem z „księżycowymi” argumentami. W tych wszystkich hurtowniach, montowniach, call-center i hipermarketach. Mam nadzieję, że Razem już to robi. Podobnie wielką pracę do wykonania ma polska klasa średnia; przede wszystkim musi sobie uświadomić, że bez poczucia współodpowiedzialności za społecznie słabszych stanie się zakładnikiem pełzającego autorytaryzmu, który zapewni jej spokój społeczny kosztem represji. I ostatecznie, jej własnej wolności.
Wyobraźnię dużej części klasy średniej przez niemal cały okres transformacji określał horyzont integracji europejskiej. W efekcie wielowymiarowego kryzysu UE elity lewicy i centrum niejako straciły dźwignię europejską – argument z modernizacji, doganiania Zachodu, „europejskich standardów”, który pozwalał czasem grać powyżej swojej ligi, tzn. forsować różne rzeczy pomimo słabego zakorzenienia społecznego.
Faktycznie, dotychczasowy model liberalnej wspólnoty ekonomicznej, który Unia Europejska realizowała, korzystając z parasola geopolitycznego i militarnego USA, skończył się, tzn. dalsza integracja przestała być sprawą oczywistą. Europejski kryzys pokazuje zresztą wagę polityki, wbrew teoriom o możliwości „zarządzania” społeczeństwami bez ich poczucia odpowiedzialności politycznej. Uprzytamnia nam więc, że musi istnieć jakaś wspólna polityczność, która organizuje społeczeństwa ponad państwami narodowymi i bez której one zwyczajnie nie mogą już funkcjonować. Na kryzys możliwe są z grubsza dwie odpowiedzi: to albo jakaś forma powrotu do państwa narodowego, albo konstruowanie federacji politycznej. Nasz problem jako lewicy w Polsce – w kontekście pana pytania – to zasadnicze rozjechanie się trajektorii mentalnych krajów europejskiego Zachodu i Europy Środkowej. Europa Zachodnia przepracowywała bowiem przez pół wieku kwestię patriotyzmu lukrującego własną wspólnotę. Takie odruchy odzywają się ostatnio czy to w Danii, Anglii, czy we Francji, a nawet w Niemczech, zwłaszcza postenerdowskich, ale wrażliwość dominująca jest taka, że nawet silna identyfikacja patriotyczna, identyfikacja z własną wspólnota narodową, oznacza wobec niej krytycyzm, a nie zamiatanie pod dywan wszystkiego, co może nam się nie podobać.
A w Europie Wschodniej przede wszystkim afirmujemy?
Tak, w Polsce czy na Węgrzech jesteśmy dziś na etapie przeżywania swojej tożsamości w takiej formie, jakiej Zachód doświadczał w 1914 roku, u progu I wojny światowej!
U nas patriotyczny krytycyzm traktowany jest jako „pedagogika wstydu”, za to na Zachodzie nasza autoafirmacja traktowana jest trochę tak, jak przechwałki kogoś spragnionego uznania w towarzystwie. Ten, kto się przechwala, wywołuje uśmiech politowania. Obowiązuje skromność, nawet jeśli kryje ona postawy wyższościowe. Ta nieprzystawalność wrażliwości nie sprzyja oczywiście poczuciu solidarności i wspólnoty. A jest ona absolutnie konieczna. Nie tylko w wymiarze europejskim, choć to dla nas kluczowe, ale też w wymiarze globalnym. Powiedziałbym, że trzeba wymyślić nowy internacjonalizm, nie mający oczywiście nic wspólnego z tym dawnym, moskiewskim.
A co z Europą?
Pewien Belg z brukselskiego think-tanku powiedział mi, że jeśli z jednej strony Wielka Brytania ma własną, osobną trajektorię rozwoju, a Europa Wschodnia wycofuje się w kierunku pozornej suwerenności państw narodowych, to może w Europie powstać swoista oś „karolińska”, oparta na micie imperium Karola Wielkiego: Francja, Niemcy i Beneluks, może też Włochy i Hiszpania zrobią sobie państwo federacyjne, a Węgrom i Polakom powiedzą „do widzenia”. Jeśli Unia Europejska faktycznie się rozpadnie, to na Zachodzie zostanie neopaństwo karolińskie z granicą na Odrze. A naszą alternatywą dla jakiejś formy federalizmu europejskiego nie tylko nie będzie żadne Międzymorze, bo nikt polskiej hegemonii tutaj sobie nie życzy, my nawet nie będziemy sobie mogli wybrać hegemona. „Karolińska” Europa będzie potrzebowała tanich surowców, za które chętnie odda nas Rosji.
Słabo to wygląda.
Dlatego w naszym absolutnie fundamentalnym interesie jest jakaś forma federalizmu europejskiego, Stanów Zjednoczonych Europy. A że to odległa perspektywa? „Długi marsz” to chyba podstawowe pojęcia z historii idei politycznych, którego musimy się na nowo nauczyć. I czy słabo to wygląda? Powiedzmy, że jeśli represje polityczne pełzającego autorytaryzmu nie będą zbyt dotkliwe, czego wykluczyć oczywiście nie można, to dla ludzi tworzących nowy porządek myślowy i nową praktykę politycznej wspólnoty to może być bardzo inspirujący i twórczy czas.
***
Andrzej Leder (1960) – filozof kultury. Studiował medycynę i filozofię. Kieruje Zespołem Filozofii Kultury w Instytucie Filozofii i Socjologii PAN. Autor głośnej Prześnionej rewolucji (2014), a także książęk: Przemiana mitów, czyli życie w epoce schyłku. Zbiór esejów (1997), Nieświadomość jako pustka (2001), Nauka Freuda w epoce Sein und Zeit (2007).
**Dziennik Opinii nr 353/2015 (1137)