Niechęć do mówienia o nierównościach w Polsce nie oznacza, że ich nie ma.
Paul Krugman, laureat ekonomicznej Nagrody Nobla, tak skomentował wyolbrzymioną krytykę książki Thomasa Piketty’ego o nierównościach: „Znowu się zaczyna”. Krugman miał na myśli zarówno negowanie wzrostu nierówności w ostatnich dekadach, jak i upieranie się przy tezie, że owszem, mamy nierówności, ale nie ograniczają one szans awansu społecznego. Poza tym nierówności społeczne są dobre, a każdy, kto się z tym nie zgadza, jest marksistą (a to ma zamknąć dalszą dyskusję).
Jarosław Kuisz w swoim felietonie Nierówności jako farsa powiela strategię umniejszania problemu nierówności, na którą wskazał Krugman. Bo według Kuisza nierówności dochodowe od 1989 roku wzrosły, ale niedawno zmalały, a poza tym brak rzetelnych danych.
To prawda, że dyskusja o nierównościach znajduje się na marginesie debaty medialnej w Polsce, ale dzieje się tak nie dlatego, że tego problemu nie ma. O nierównościach się nie dyskutuje, bo nie pasują do dominującej narracji o jednoznacznym sukcesie transformacji gospodarczej w Polsce. Tymczasem nierówności i ich skutki dla rozwoju gospodarczego, poziomu życia czy polityki stanowią przedmiot zażartych dyskusji w świecie naukowym, tak w Polsce, w naszym regionie Europy, jak i na Zachodzie, od którego dystansuje się dr Kuisz. Ten temat nie jest zatem jakąś fanaberią Zachodu, ale ma poważne znaczenie dla wszystkich społeczeństw.
Polskie nierówności dochodowe wcale nie są owiane „mgłą tajemnicy”, jak twierdzi Kuisz – zbiera się wiele danych i opracowuje na ich podstawie wiele wskaźników.
Te najczęściej używane, np. Gini, lokują nas w środku unijnej stawki. Przyjrzyjmy się tym liczbom: w 2013 Gini, mierzony metodą Eurostatu, wynosił w Polsce 0,307; oznacza to spadek w porównaniu z rokiem 2004, kiedy wynosił 0,36. Obecna średnia unijna to 0,305. Z kolei liczony na podstawie metodologii GUS w 2004 współczynnik Giniego wynosił 0,344, w 2013 zaś – 0,338.
A więc według Eurostatu nierówności dochodowe w Polsce zmalały, podczas gdy GUS podaje, że za bardzo się nie zmieniły. Nie ulega jednak wątpliwości, że od początku transformacji nierówności dochodowe systematycznie rosły; najbiedniejsi w coraz mniejszym stopniu korzystali z efektów wzrostu gospodarczego, najbogatsi – w największym. Ostatnie spowolnienie lub zatrzymanie tej dynamiki (w zależności od używanych wskaźników) nie unieważnia ogólnego trendu.
Co ważniejsze, rosną w Polsce nierówności majątkowe. Nie dysponujemy dokładnymi danymi na ten temat, ale analizując szacunki Credit Suisse, można stwierdzić, że w latach 2010–2014 nierówności majątkowe w Polsce wzrosły. Wskaźnik Giniego odnoszący się do majątku (definiowanego jako suma środków finansowych i wartości nieruchomości, pomniejszona o zobowiązania, czyli kredyty i pożyczki) w 2010 roku wynosił 0,668; cztery lata później – już 0,749.
W dyskusji o nierównościach trzeba wziąć pod uwagę jeszcze inne wskaźniki, a te są znacznie mniej optymistyczne – na przykład odsetek ubogich pracowników w Polsce, którzy nie mogą zaspokoić podstawowych potrzeb. Otóż należy on do najwyższych w Unii (badania prof. R. Szarfenberga). Polska należy też do krajów z najwyższym odsetkiem dzieci żyjących w ubóstwie: według danych UNICEF zajmujemy 24. miejsce na 29 krajów rozwiniętych, z 1,3 mln dzieci, które mają ograniczony dostęp do podstawowych dóbr zapewniających prawidłowy rozwój (20,9% wszystkich dzieci w wieku 1–16).
Dlaczego nierówności są ważne?
Po pierwsze, z powodów gospodarczych. Od pewnego czasu OECD, Bank Światowy i Międzynarodowy Fundusz Walutowy podkreślają, że nierówności dochodowe, zwłaszcza wynikające z niskich wynagrodzeń, wpływają negatywnie na dynamikę PKB, choćby z powodu niewykorzystania potencjału osób pozostawionych na marginesie rynku pracy. Mówi się wręcz o zaprzepaszczonych z tego powodu szansach wielu krajów rozwiniętych, takich jak Nowa Zelandia (utracony wzrost PKB o 15,5 punktu procentowego w latach 1990–2010), Meksyk (11 punktów), Wielka Brytania, Finlandia i Norwegia (ok. 9 punktów). Warto podkreślić, że wymienione państwa europejskie miały i tak mniejsze nierówności niż Polska.
Po drugie, nierówności społeczne (a więc nie tylko dochodowe czy majątkowe) oznaczają ograniczony dostęp do usług społecznych, czy szerzej, do systemu polityki społecznej. Dzieje się tak w przypadku osób nieposiadających umowy o pracę (nie mówiąc już o bezrobotnych). Niedorozwinięta polityka społeczna przyczynia się do tego, że w Polsce odsetek populacji, która nie może zaspokoić swoich potrzeb jest znacznie powyżej średniej unijnej, wskazują na to dobitnie badania Eurostatu. Polskę wyprzedzają tylko Bułgaria i Rumunia oraz te kraje, które bardzo ucierpiały w wyniku kryzysu i polityki zaciskania pasa.
Po trzecie, jeśli nie łagodzi się nierówności dochodowych, utrwala się podział społeczeństwa na tych pracujących w lepszym, stabilnym segmencie rynku pracy oraz pracowników prekaryjnych/bezrobotnych. Ma to istotne konsekwencje polityczne. Międzynarodowy zespół ekonomistów i socjologów opublikował na początku tej dekady wyniki badań, z których wynika, że nierówności na rynku pracy i towarzyszące im nierówności dochodowe prowadzą do polaryzacji preferencji wyborczych. Wyborcy, zwłaszcza młodzi, zniechęceni status quo, mają tendencję do wspierania ksenofobicznych, radykalnych partii prawicowych. Można mówić, jak Jarosław Kuisz, że spoglądanie na Zachód jest przejawem prowincjonalizmu, ale w tym przypadku analizy zachodnich badaczy polityki społecznej dobrze diagnozują problemy Polski czy na przykład Węgier.
Transformacja, nierówności, polityka społeczna
Zdaniem Kuisza krytyka transformacji prowadzi do sytuacji, w której „młodzi Polacy są święcie przekonani o nierówności szans na starcie”. Argumentuje, że naszą główną cechą jest brak poczucia sprawczości. Skąd to przekonanie? Jak pokazują wyniki badań POLPAN, jest dokładnie odwrotnie: Polacy sądzą, że najważniejszym czynnikiem sukcesu jest ambicja (77% respondentów), a najmniej ważnym – pochodzenie z bogatej rodziny, znajomości czy kontakty z osobami wpływowymi. Co ciekawe, najszybciej rośnie liczba osób przekonanych, że do osiągnięcia sukcesu najbardziej potrzebna jest ciężka praca (49% w 2003 i 71% w 2013).
Przez ponad dwie dekady młodzi ludzie socjalizowani byli w duchu indywidualnej odpowiedzialności i wierzyli, że kolejne dyplomy i dodatkowe kwalifikacje pozwolą im na zdobycie dobrej pracy i życie we względnym komforcie finansowym. Krytyka transformacji wcale nie zabrała wielu młodym Polakom nadziei (złudzeń?), że ich los się odmieni, jeśli tylko zrobią kolejny kurs, odbędą następny darmowy lub nisko płatny staż w dobrej firmie lub zdecydują się na wolontariat w ważnej organizacji pozarządowej. A później zgodzą się na podpisanie umowy cywilnoprawnej – wszystko po to, by pracodawcy w końcu nagrodzili ich umową o pracę na czas nieokreślony.
Tymczasem, jak przekonują socjologowie, to pozycja rodziców silnie wpływa na los dzieci – silniej w ostatnim 25-leciu niż w okresie PRL.
Niedawno ukazał się raport Instytutu Badań Edukacyjnych, w którym badano podłoże decyzji edukacyjnych Polaków: otóż boom edukacyjny dotyczy raczej osób, których rodzice mają choćby średnie lub wyższe wykształcenie. Tylko co ósme dziecko ojca z wykształceniem zasadniczym zawodowym skończyło studia wyższe. A to wykształcenie determinuje przebieg kariery zawodowej – wszak największe bezrobocie młodych notuje się wśród osób z najniższym wykształceniem.
Możemy oczywiście przyjąć absurdalną tezę o dziedziczeniu zdolności. czy ogólnie kapitału kulturowego. Ale nie ma to nic wspólnego z rzeczywistością. Jak przekonują nobliści w dziedzinie ekonomii, tacy jak Joseph Stiglitz czy James Heckman, gospodarki tracą na przeinwestowaniu w uprzywilejowanych i niedostatecznym wykorzystaniu zdolności osób uboższych, które nigdy nie dotrą na wyższe uczelnie i stanowiska kierownicze, ponieważ nie posiadają odpowiednich zasobów.
Porady dr. Kuisza, który wskazuje na rzekomo szerokie możliwości działania, jakie otwierają się przed młodymi ludźmi, nijak się mają do rzeczywistości, w której ich los zależy od wielu czynników, a najbardziej od zasobów, jakimi już dysponują oni sami lub ich rodzice. Kuisz podpowiada, żeby zakładać własne organizacje pozarządowe, a nie zauważa, w jak dużym stopniu sektor pozarządowy zależny jest od publicznych pieniędzy. Tak samo jak innowacyjność gospodarki. Lekcje promowania przedsiębiorczości za wszelką cenę niektóre kraje europejskie już odrobiły – wystarczy wspomnieć przykład Grecji, gdzie tuż przed kryzysem obserwowano jeden z najdynamiczniej rozwijających się sektorów mikroprzedsiębiorstw w UE.
Kuisz odwołuje się do „postawy polskich nonkonformistów” – ale co w takim razie można uznać za postawę konformistyczną? Uporczywe odwoływanie się do przedsiębiorczości (jak robi to w swoim poprzednim felietonie) wcale nie jest propozycją „etosową”, jak twierdzi autor. Jest to hasło wpisujące się w dyskurs, który dominuje od ponad dwóch dekad wśród polskich elit ekonomicznych i politycznych, niedostrzegających strukturalnych mechanizmów blokowania kanałów awansu społecznego. Dlatego właśnie propozycja Kuisza jest konserwatywna i konformistyczna.
Nierówności są skutkiem takiej politycznej regulacji systemu społeczno-gospodarczego, która sprzyja nieuprawnionemu wyzyskowi biednych przez bogatych. Ekonomiści mówią wprost, że konieczna jest zmiana: państwo powinno w większym stopniu niż teraz zająć się redystrybucją, obciążenia muszą być sprawiedliwiej rozłożone (również w wymiarze globalnym), a nagrody rozdzielane według realnych zasług. W swych receptach wspomniani wyżej badacze wychodzą poza banalne „przestańmy narzekać i weźmy się do pracy”.
Zrealizowanie tych celów wymaga jednak wysiłku prawdziwych „niepokornych”, kontestatorów zastanego porządku – nie powtarzania wytartych liberalnych mitów, które znakomicie legitymizują nierówności.
Michał Polakowski, Dorota Szelewa – Fundacja ICRA