Problem z wymiarem sprawiedliwości to nie tylko „wygaszanie” Trybunału.
Jak nazwać kraj, gdzie na karę więzienia skazuje się społecznych aktywistów; gdzie w trybie nakazowym, z donosu polityka rządzącej partii, skazuje się działaczy niszowej, legalnej partii politycznej za treści publikowane w ich partyjnej gazecie? Na usta ciśnie się wiele określających taki kraj, raczej niepochlebnych przymiotników. Ale ma on też nazwę własną: to Rzeczpospolita Polska w 2016 roku.
Dwie sprawy karne z ostatnich miesięcy pokazują, że problem z wymiarem sprawiedliwości w Polsce nie ogranicza się dziś do awantury o „wygaszany” przez rządzącą partię Trybunał Konstytucyjny. Co to za sprawy? Pierwsza, anarchistycznego działacza z Poznania skazanego za udział w blokadzie eksmisji na trzy miesiące więzienia; druga działaczy Komunistycznej Partii Polski skazanych przez sąd rejonowy w Dąbrowie Górniczej na kary 9 miesięcy prac społecznych za treści obecne na stronie internetowej partii. Każda z nich jest na innym etapie prawnym, tylko w pierwszej zapadł prawomocny wyrok. Obie jednak budzą szereg wątpliwości i pytań, które jako obywatele – niezależnie co prywatnie sądzimy o anarchistach blokujących eksmisje, czy partiach odwołujących się dziś wprost i dosłownie do dziedzictwa leninowskiego komunizmu – powinniśmy zadać władzy.
Trzy miesiące za jedno słowo
W pierwszej sprawie na trzy miesiące do aresztu w Poznaniu trafił działacz tamtejszego oddziału Federacji Anarchistycznej, Łukasz Bukowski. Jak brzmią zarzuty? Bukowski, w trakcie blokady eksmisji kobiety na wózku inwalidzkim – miało to miejsce w 2011 roku w Poznaniu – rzekomo „naruszył cielesną nietykalność policjanta”. Jedynym dowodem dla sądu miały być zeznania samego pokrzywdzonego. Sąd skazał Bukowskiego najpierw na grzywnę, następnie na nieodpłatne prace społeczne. Działacz anarchistyczny, nie zgadzając się z wyrokiem i nie godząc się na nieodpłatną pracę społeczną, która w swoim oświadczeniu nazywa „formą niewolniczego wyzysku” zdecydował się przyjąć karę trzech miesięcy pozbawienia wolności. Zeznanie samego poszkodowanego wystarczyło, by pozbawić młodego człowieka wolności na kwartał.
Sprawa ta ma jednak przynajmniej kilka szerszych kontekstów. Po pierwsze, kontekst tego, jak państwo traktuje osoby podejmujące protest w ważnych społecznie kwestiach. Nikt nie ma chyba wątpliwości – nawet jeśli nie zgadza się całkowicie z metodami politycznego działania Federacji Anarchistycznej – że komornicza, dokonywana w asyście policji eksmisja rodziny z kobietą na wózku inwalidzkim jest ważną społecznie sprawą. Państwo, które dopuszcza do takich sytuacji ponosi klęskę. Podobnie, jak nie potrafiące znaleźć bardziej humanitarnego rozwiązania władze samorządowe.
Czy naprawdę chcemy żyć w państwie, w którym prawo i praktyka jego stosowania zniechęca aktywistów od podejmowania społecznie istotnych interwencji? Odstrasza ich perspektywą więzienia, w sytuacji, gdy w gorącej sytuacji protestu dojdzie np. do szarpaniny z policjantem? Nawet gdyby Bukowski faktycznie „naruszył cielesną nietykalność” funkcjonariusza, to przecież sąd mógł – ze względu na okoliczności – odstąpić od wymierzania kary, lub nadzwyczajnie ją złagodzić.
Nie zrobił tego, wysyłając społeczeństwu niepokojący sygnał: lepiej się nie wtrącać, nie interweniować, gdy dzieje się niesprawiedliwość, lepiej siedzieć w domu.
Łatwo rzucane oskarżenia
Sygnał ten jest tym bardziej niepokojący, że polska policja nad wyraz swobodnie wysuwa oskarżenia o naruszenie nietykalności cielesnej jej funkcjonariuszy przez aktywistów i demonstrantów. Wydaje się, że policjanci bez zastanowienia sięgają po ten środek, gdy tylko tracą kontrolę nad tłumem, gdy dochodzi do jakiejś szarpaniny, a zwalenie winy na rzekomo agresywnych demonstrantów wydaje się najłatwiejszym rozwiązaniem, by wytłumaczyć się przed zwierzchnikami. Tym oskarżeniom z kolei bardzo łatwo – często nie dysponując dowodami innymi niż zeznania samych pokrzywdzonych – wierzy prokuratura.
Przekonał się o tym choćby Robert Biedroń, obecny prezydent Słupska. W 2010 roku, podczas blokady marszu niepodległości 11 listopada został brutalnie zatrzymany przez policję. Na filmie z zatrzymania widać, że skala bezpośredniego przymusu jest – przynajmniej z punktu widzenia nie mającego doświadczenia policyjnej pracy laika – absurdalnie niewspółmierna, Biedroń nie wydaje się stawiać żadnego oporu i stwarzać jakiegokolwiek widocznego zagrożenia.
Znany działacz jednak nie tylko nie doczekał się od policji przeprosin, ale został oskarżony o „naruszenie cielesnej nietykalności policjanta” – konkretnie o uderzenie go w twarz i próbę wyrwania mu z dłoni policyjnej pałki. Po pięciu latach procesu Biedroń został w końcu prawomocnie uniewinniony. Sądy obu instancji wskazały na to, że zeznania policjantów – główny dowód oskarżenia – pozostawały wewnętrznie sprzeczne, wzajemnie się wykluczały i że na ich podstawie nie da się udowodnić winy oskarżonego.
Anarchistę zamknęli…
Zadziałała sprawiedliwość? Z pewnością. Ale jej zadziałaniu pomogło z pewnością to, kim jest Robert Biedroń. Celebrytą, znanym powszechnie politykiem, lubianą medialną postacią. Czy mniej społecznie widoczny, cieszący się mniejszym zainteresowaniem mediów oskarżony o podobne przewinienia aktywista mógłby liczyć na podobną skrupulatność sądu, przy ustalaniu winy?
Niestety, nie zawsze. Przekonał się o tym choćby działacz Lewicowej Alternatywy, Andrzej Smosarski. W 2000 roku brał udział w proteście pielęgniarek. Jedna z nich poczuła się źle, Smosarski – jak twierdzi – chciał jej pomóc wyjść poza teren demonstracji, ochraniany przez kordon policji. Miało dojść do konfliktu z jednym policjantów. Policja oskarżyła Smosarskiego, że naruszył nietykalność jednego z funkcjonariuszy, kopiąc go w pierś. Po pięciu latach procesu, w 2005 roku Smosarski został skazany prawomocnym wyrokiem na zapłatę 4 tysięcy złotych grzywny lub 100 dni aresztu. Sąd zlekceważył przemawiające na korzyść oskarżonego fakty: m.in. to, że organizatorzy protestu (Związek Pielęgniarek i Położonych) nie zauważyli żadnych aktów przemocy w trakcie demonstracji, a zeznania świadków oskarżenia (znów samych policjantów) pozostawały niespójne. Zeznania świadków obrony sąd odrzucił z kolei jako „zmowę”, w obronie oskarżonego.
Jeśli będziemy milczeć w sprawie Bukowskiego, damy zachętę do dalszego sankcjonowania tego typu złych praktyk policji, prokuratury i sądów. Które na dłuższą metę nie służą także siłom porządku. Nie jest w ich interesie, by działacze społeczni, uczestnicy każdej demonstracji, obawiając się wziętych znikąd oskarżeń, traktowali całą policję jako formację im wrogą.
…kibola wypuścili
Dodatkowego kontekstu sprawie Bukowskiego nadaje inna, niejakiego Marcina F. Ten inżynier budowlany spod Białegostoku został skazany na karę pół roku bezwzględnego pozbawienia wolności za naruszenie nietykalności cielesnej policjanta w trakcie nielegalnej demonstracji środowisk narodowo-kibicowskich w stolicy w czerwcu 2014 roku. Pretekstem do wystąpienia kiboli były taśmy z „afery podsłuchowej” ujawnionej przez tygodnik „Wprost”.
Jak donosi „Gazeta Wyborcza” F. napisał do prezydenta Andrzeja Dudy wniosek ułaskawienie. Prokuratura, kierowana przez Zbigniewa Ziobrę, wstrzymała wykonanie wobec niego kary, do czasu rozstrzygnięcia sprawy ułaskawienia. Mimo tego, że F. był już dwukrotnie karany za znieważanie funkcjonariuszy policji na służbie.
Do środowisk kibolsko-narodowych stosunek mam taki, jak pewnie większość czytelniczek Krytyki Politycznej. Ale uważam, że w tej sprawie F. zasługuje na prawo do wykorzystania wszystkich środków prawnych i wyjaśnienia wszelkich wątpliwości na jego korzyść. Nie mam więc do ministra Ziobry pretensji o decyzję podległej mu służby.
Choć jej polityczny kontekst niepokoi. F. pisze w liście do Dudy, że reprezentuje kibiców gotowych stać na „straży dobrej zmiany”. Sędzią, który skazał F., jest Wojciech Łączewski – ten sam, który skazał na karę więzienia bez zawieszenia obecnego ministra koordynatora ds. służb specjalnych, Mariusza Kamińskiego. Sprawa wygląda, jakby kontrolowane przez PiS organy państwa mściły się w ten sposób na skonfliktowanym z ugrupowaniem sędzi i chroniły skrajną prawicę, o której poparcie partia na różne sposoby wielokrotnie zabiegała.
By uniknąć takich oskarżeń, organy państwa, jeśli interweniują w sprawie kibola F., tym bardziej powinny zainteresować się wyrokiem na anarchistę z Poznania.
Więźniowie dobrej zmiany
Nie tylko interwencja w sprawie F. budzi wątpliwości. Mocno wątpliwa jest także sprawa czterech działaczy Komunistycznej Partii Polski z konurbacji śląsko-dąbrowskiej. Choć może niektórych to zdziwi, w Polsce działa legalnie KPP, wydaje pismo „Brzask” i prowadzi stronę internetową.
W 2013 roku donos do prokuratury na treści publikowane na łamach tych ostatnich złożył bydgoski poseł Prawa i Sprawiedliwości, Bartosz Kownacki. Prokuratura odmówiła wówczas zajęcia się sprawą. Wszystko zmieniło się po październiku 2015 roku, gdy PiS przejął władzę, a Kownacki został sekretarzem stanu w MON.
31 marca sąd w Dąbrowie Górniczej skazał czterech działaczy partii na grzywny i prace społeczne z art. 256 paragraf 1 Kodeksu Karnego: „Kto publicznie propaguje faszystowski lub inny totalitarny ustrój państwa lub nawołuje do nienawiści na tle różnic narodowościowych, etnicznych, rasowych, wyznaniowych albo ze względu na bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2”.
Wątpliwości budzą tu trzy sprawy. Po pierwsze, tryb skazania oskarżonych. Rozprawa odbywała się na wniosek prokuratury w trybie doraźnym, bez pełnego postępowania i prawa oskarżonych do obrony. Tryb ten stosuje się, „gdy wina oskarżonych nie ulega wątpliwości”. Trudno uznać, by w tym wypadku ów paragraf i tryb miały zastosowanie. Samo pojęcie „totalitaryzmu” jest niejasne, kontestowane na gruncie nauk społecznych i nieprecyzyjne. Tak samo nie jest wcale jasne, że każdy komunizm musi być totalitarny. Udowodnienie tego, że legalnie działająca partia faktycznie propaguje totalitarne rozwiązania i że postulowany przez nią komunizm nosi znamiona totalitaryzmu nie powinno być dokonywane z automatu – sąd zasięgnąć powinien rady politologów, historyków idei, filozofów. Wyrok na razie nie jest prawomocny, oskarżeni złożyli protest, rozprawa będzie musiała się odbyć w normalnym trybie. Taki tryb powinna przybrać od początku.
Po drugie, wątpliwości budzi też polityczny kontekst sprawy. W tym samym czasie, gdy skazywani są działacze KPP, odwołujący się do również dającej podciągnąć się pod pojęcie „totalitaryzmu”, rasistowskiej i antysemickiej tradycji ONR nie tylko bez przeszkód demonstruje na ulicach, ale także zapraszany jest do dyskusji w wieczornych programach publicystycznych telewizji publicznej.
Trudno w obecnym kontekście politycznym nie zadać sobie pytania, czy w działaniach katowickiej prokuratury faktycznie chodzi o egzekwowanie art. 256 par. 1 kk, czy o kryminalizację „komunizmu”. „Komunizm” biorę tu w cudzysłów, bo ten termin nasza rządząca dziś prawica rozumie bardzo szeroko, podciągając nieraz pod niego całą (także niepodległościową) polską tradycję rewolucyjną, socjalistyczną, syndykalistyczną, czy nie mającą nic wspólnego z leninizmem myśl marksistowską. Kto wie, czego początkiem będzie ewentualny prawomocny wyrok skazujący dla działaczy KPP? Jakie treści kojarzące się prokuraturze z komunizmem zaczną podpadać pod paragraf? Naukowe badania marksizmu-leninizmu? Studenckie koła filozofii marksistowskiej? Biografie osób zaangażowanych w komunizm, starające się także zrekonstruować ich racje? Książki o Dąbrowszczakach? T-shirty z Marksem?
Czy karać za poglądy?
Tu dochodzimy do najważniejszego pytania, jakie stawia sprawa z Dąbrowy Górniczej: czy państwo powinno karać nawet za najbardziej skrajne poglądy? Poza sytuacjami bezpośredniego nawoływania do przemocy byłby z tym bardzo ostrożny. Bliższe są mi rozwiązania ucieleśnione w pierwszej poprawce do amerykańskiej konstytucji i chciałbym ich przeniesienia do Polski. Nie uważam za celowe karanie przez państwowy aparat represji czy to za „propagowanie komunizmu”, czy za kłamstwo oświęcimskie.
Nie oznacza to oczywiście, że neostaliniści i negacjoniści Holocaustu powinni być zalegitymizowaną częścią debaty publicznej. Wręcz przeciwnie. Im większa wolność słowa, tym większa musi być odpowiedzialność za nie i społeczne sankcje za jej nadużywanie.
Chciałbym żyć w kraju, gdzie nikt nikogo nie karze nawet za najgłupsze treści. Jednocześnie zaś w takim, w którym zaproszenie do poważnego rzekomo programu publicystycznego w publicznej telewizji komunisty wychwalającego Stalina, czy „radykalnego nacjonalisty” z ONR, odwołującego się do tradycji antydemokratycznego, totalistycznego, pałkarskiego skrzydła przedwojennego ruchu narodowego, łamie karierę i skazuje na publiczny czyściec przynajmniej na dekadę.
To znacznie lepszy sposób negocjowania między ochroną wolności słowa w demokracji, a ochroną demokracji przed zagrażającymi jej siłami. Nie liczę, by obecna władza była partnerem do poważnej dyskusji na ten temat, ale liczę, że kiedyś Polska ją odbędzie. Może przynajmniej taki będzie pożytek z procesu działaczy KPP. Jako opinia publiczna powinniśmy się mu bardzo uważnie przyglądać, patrząc trzeciej władzy na ręce. Co sami nie sądzimy o idei partii komunistycznej w Polsce 2016 roku, stawki są tu dużo poważniejsze, niż tylko prawny status „propagowania komunizmu”.
**Dziennik Opinii nr 126/2016 (1276)