Rok temu Andrzej Duda został wybrany prezydentem Polski. Czy to początek nowej epoki w dziejach Polski, czy tylko koniec starej?
24 maja 2015 roku mało znany dotąd poseł i wykładowca prawa z Krakowa, doktor Andrzej Duda, został wybrany na prezydenta Polski. Po roku świat polskiej polityki sprzed tej daty jawi się nam, jak pamiątka z zupełnie innej epoki, dla wielu jest równie równie odległy i osnuty mgiełką nostalgii, co Wiedeń Habsburgów. Im silniej umocni się i im dłuższa będzie hegemonia PiS, tym częściej historycy będą patrzeć na 24 maja 2015 jako na datę przełomową, być może najważniejszą dla polskiej polityki od 1989 roku – początek nowej ery, w której Polska ostatecznie wychodzi z paradygmatu „demokratycznej transformacji”.
To dzięki zwycięstwu Dudy PiS, mentalnie poobijany po ośmiu latach kolejnych klęsk w sześciu różnych wyborach (parlamentarne 2007, europejskie 2009, prezydenckie i samorządowe 2010, samorządowe i europejskie 2014), ponownie nabrał wiatru w żagle i uwierzył, że może powrócić do władzy. Przypomnijmy, że w styczniu 2015 nic nie zagrażało ponownej prezydenturze Komorowskiego, a bardziej prawdopodobny wydawał się powrót do władzy Leszka Millera niż Jarosława Kaczyńskiego. Rok później Kaczyński, choć nie pełni żadnych oficjalnych funkcji, cieszy się największą władzą ze wszystkich przywódców w Polsce po 1989 roku, a Leszek Miller na politycznej emeryturze basuje rządowi w Telewizji Republika w antyuchodźczej retoryce.
Co się właściwie stało rok temu? Czy nasza sfera publiczna przetrawiła tę zmianę, zrozumiała ją? Nie bardzo.
Olbrzymia część klasy politycznej i wielu działaczy skupionych w ruchu KOD ciągle o przejęciu władzy przez partię prezesa Kaczyńskiego opowiada, jak o hiobowym nieszczęściu, które nagle i znikąd spadło na niewinną Polskę. Zdarzył się polityczny wypadek, który trzeba skorygować, wracając do złotej epoki sprzed maja 2015 – powtarzają dziś Grzegorz Schetyna, Ryszard Petru, Barbara Nowacka, Mateusz Kijowski. Często bezwiednie, niczym pan Jourdain nie zdając sobie sprawy, że mówią prozą.
Feralne pół miliona
Do interpretacji mówiącej o „przypadkowym zwycięstwie” Dudy zachęcają na pierwszy rzut oka liczby. Duda pokonał w drugiej turze Komorowskiego zaledwie pół milionem głosów. Ze wszystkich prezydentów wygrywających w drugiej turze zdobył (poza Lechem Kaczyńskim) najmniejszą liczbę głosów – 8,6 miliona. W równie spolaryzowanych wyborach 1995 Kwaśniewski zdobył 9,7 miliona.
Można więc zrozumieć pocieszających się liberałów, że pół miliona głosów, na 30 milionów uprawnionych do głosowania Polaków to niewiele. Że gdyby Komorowski prowadził nieco inną kampanię, że gdyby postkomuniści nie popełnili samobójstwa, wystawiając Magdalenę Ogórek, że gdyby nie zawrotny sukces Kukiza, te wybory – a wraz z nimi trzecia kadencja Platformy – byłyby do wygrania. Zwłaszcza, że kampania Komorowskiego faktycznie była słaba, pełna gaf i pomyłek. Gdyby faktycznie trochę więcej pojeździł po Polsce, uścisnął więcej dłoni, nakręcił lepsze wyborcze klipy, gdyby nie sprawiał wrażenia, że prezydentura należy się mu jak tron dziedzicznemu monarsze, gdyby wreszcie nie odpowiedział młodemu człowiekowi, by jego siostra zmieniła pracę i wzięła kredyt, może te 500 tysięcy głosów jakoś by się zebrało.
Problem z takimi rozważaniami jest taki, że nawet jeśli są w szczegółach prawdziwe, to są przy tym zupełnie jałowe. Wielkie, znaczące z dziejowego punktu widzenia zmiany często dokonują się za sprawą splotu długotrwałych trendów i czynników całkowicie przygodnych. Tak też było w Polsce w zeszłym roku.
Nawet jeśli sama wygrana Dudy miała w sobie wiele z przypadku, to nie zmienia to faktu, że łączyła się ona z głębszymi koniunkturalnymi zmianami, redefiniującymi pole politycznej gry nad Wisłą.
Koniec premii transformacyjnej
Jakie to były zmiany? By umieścić je w odpowiednim kontekście, zauważmy, że także kampania Dudy nie była prowadzona w jakiś olśniewający sposób. Sam nowy prezydent nie popisał się w niej ani szczególną charyzmą, ani wizją, ani społecznym słuchem, trudno także powiedzieć, by w kampanii wyborczej sprawiał wrażenie osoby szczególnie sympatycznej. Był może mniej arogancki i otwarcie antypatyczny od Komorowskiego, ale trudno zrozumieć co przyciągało do niego wyborców. Duda nie wygrał dzięki swoim zasługom czy przymiotom, jego zwycięstwo pokazuje raczej to, że z Komorowskim w 2015 roku wygrać mógł w zasadzie każdy (może poza Jarosławem Kaczyńskim).
W stosunku do wyniku Jarosława Kaczyńskiego z 2010 Andrzej Duda zyskał zaledwie 700 tysięcy głosów. Bronisław Komorowski stracił z kolei w porównaniu z 2010 rokiem 800 tysięcy. Wystarczyłoby, by utrzymał poparcie sprzed pięciu lat, a kandydat PiS w niczym by mu nie zagroził.
Dla roztrwonienia tego poparcia bez wątpienia nie bez znaczenia pozostawała samobójcza kampania wyborcza. Ale zaważyło coś jeszcze, co zwiastuje głębsze przemiany warunków prowadzenia polityki w naszym kraju.
Klęska Komorowskiego i późniejsze wydarzenia pokazują bowiem, że w polskiej polityce kończy się coś, co nazwałbym „premią transformacyjną”.
Polegała ona z grubsza na tym, że legitymacji władzy dostarczała narracja o wychodzeniu Polski z głębokiej dziury, jaką był pogrążony w kryzysie PRL późnego Jaruzelskiego, ku zielonym pastwiskom zachodniej zamożności, gospodarki rynkowej, euroatlantyckiego bezpieczeństwa i europejskiej integracji. W imię tego celu można tolerować rozmaite wyrzeczenia, a sam fakt, że udało się nam tę drogę w zasadzie już pokonać, ma być niemal dożywotnim powodem do chwały i władzy prowadzących nas elit.
Komorowski prowadził swoją kampanię jako kandydat udanej transformacji. I przegrał. Elity PO nie rozpoznały wejścia do gry pokolenia, dla którego PRL i dzielący dzisiejszą Polskę od niego cywilizacyjny dystans nie jest już żadnym punktem odniesienia. Jest nim za to Europa Zachodnia, od standardów życia której Polska ciągle wyraźnie odstaje. Zaważyło doświadczenie pokolenia, które ma do wyboru pracę na śmieciówce w Polsce, śmiesznie niskie pensje, pracę poniżej kwalifikacji i oczekiwań albo emigrację, gdzie materialna stabilność łączy się z bardzo szybko napotykanym szklanym sufitem. Dla tych wyborców opowieść o wielkim sukcesie Polski po ’89 roku, jaką sprzedawał Komorowski, nie mogła nie być irytująca. To te głosy pomogły w zwycięstwie Dudy i dały ponad trzy miliony głosów Pawłowi Kukizowi w pierwszej turze.
Obecność tej grupy przy urnach sprawia, że wygranie wyborów wyłącznie dzięki „premii transformacyjnej” przestaje być już w Polsce dłużej możliwe. Liberalne elity powinny wykorzystać lekcję, jaką dostały od wyborców w maju, do tego, by do wyborów w październiku, zacząć na poważnie rozmawiać o transformacji. Umieścić narrację sukcesu w realistycznej perspektywie, zapytać dwudziesto- i trzydziestolatków o to, co z ich perspektywy się nie udało, jakie kwestie wymagają naprawienia. Jak wiemy, zabrakło tego ze strony PO, partia jak zahipnotyzowana zmierzała w październiku ku własnej zgubie. Gniew, jaki ujawniały wyniki wyborów w maju, zupełnie ją przeraził, całkowicie nie potrafiła poradzić sobie z emocją, dla której zgodnie z jej narracją w ogóle nie było w Polsce miejsca.
Klasowa kompozycja gniewu
Obok coraz bardziej słabnącej liberalnej odpowiedzi na to, co stało się w maju („zła kampania”, „nieszczęśliwy przypadek”), w sferze publicznej coraz głośniej wybrzmiewa inna, lewicowa. Rozpoznaje ona społeczny gniew, pragnie odebrać go prawicy. Identyfikuje też jego źródła. Widzi je w rozwarstwieniu społecznym, uśmieciowieniu rynku pracy, niskich pensjach, zostawieniu prowincji samej sobie, wycofywaniu się państwa z istotnych obszarów życia społecznego: od transportu zbiorowego po ochronę zdrowia.
Wszystkie te diagnozy są trafne, ale jeśli jakaś lewica chce kiedyś przejąć od prawicy władzę, musi odpowiedzieć sobie na ważne pytanie, na które od roku ciągle nie udzieliła satysfakcjonującej odpowiedzi: o faktyczną „klasową kompozycję” stojącego za sukcesami PiS i Kukiza gniewu. Nie mamy bowiem ciągle wiarygodnych danych, czy kluczowy był tu gniew młodych na śmieciówkach, sprekaryzowanych absolwentów wyższych uczelni, ochroniarzy pracujących za grosze za godzinę, odciętych od transportu mieszkańców prowincji, klasy średniej niezdolnej osiągnąć satysfakcjonującego poziomu konsumpcji w sytuacji przytłoczenia kredytem mieszkaniowym, młodych napotykających bariery awansu? Które z tych roszczeń najłatwiej z lewicą złączyć, o które warto (w sensie prostego rachunku – środków koniecznych do włożenia w to, by dana grupa jak najliczniej oddała głos) walczyć, a które są – przynajmniej na razie – dla jakiegokolwiek emancypacyjnego programu przegrane?
Czy kluczowe są roszczenia bezwzględnie wykluczonych, czy tych, których rosnących aspiracji państwo nie jest w stanie zaspokoić wystarczająco szybko?
Mam nadzieję, że przynajmniej na wewnętrznych forach lewicowych sił toczy się teraz taka poważna dyskusja. Na miejscu Partii Razem i SLD wydałbym sporą część partyjnej dotacji, by przebadać pod tym względem elektorat – gmina po gminie, decyl dochodowy po decylu.
Wahadło przy ścianie
Lewicowa diagnoza tego, co stało się rok temu, wymaga uzupełnienia o jeszcze jeden czynnik. Nie jest bowiem przypadkiem, że cały gniew wyraził się wtedy w ściśle prawicowym politycznym języku. Zagniewanych nie reprezentował żaden kandydat, którego można by zaliczyć nawet nie do lewicy, ale do „zwykłego”, nie tożsamościowo-prawicowego populizmu.
Zwycięstwo Dudy i sukces Kukiza można też czytać jako efekt konsekwentnego przesuwania się na prawo politycznego imaginarium rządzącego polską polityką po roku ‘89. Podążało ono w tę stronę konsekwentnie od pierwszych wolnych wyborów, z krótką przerwą na rządy pierwszego SLD (1993–97). Przesuwały go tam religia w szkołach, konkordat, przekopiowana z reaganowskiej Ameryki „wojna z narkotykami”, wpisywane, gdzie się da (nie zdziwiłbym się, gdyby były też w ustawie o żegludze śródlądowej), „wartości chrześcijańskie”, kult Papieża Polaka, oficjalny antykomunizm, nacjonalistyczno-militarystyczno-insurekcyjna wizja historii, kult powstania warszawskiego, a wreszcie żołnierzy wyklętych. Wiele z tych zmian przesuwających Polskę na prawo wprowadzanych było przez liberałów, przekonanych, że jeśli nie będą oddawać Kościołowi katolickiemu kolejnych obszarów życia, podburzone przez wiejskich proboszczów ludowe masy wybiorą jakieś czarne sotnie. Prawica cierpliwie korzystała z tych zmian, przejmowała kolejne powstające za ich sprawą instytucje (IPN, Muzeum Powstania Warszawskiego itd.), zmieniała społeczną świadomość, zwłaszcza ludzi młodych. W 2001 roku, gdy bezrobocie wynosiło blisko 20%, realne dochody były nieporównanie niższe niż dziś, nie było dopłat do rolnictwa i innych środków z UE ani wentyla w postaci legalnej emigracji zarobkowej do krajów Europy Zachodniej, głosy sfrustrowanych wyrażała na tle dzisiejszej sceny politycznej dość progresywna Samoobrona. Mniej lub bardziej skrajna prawica przejęła je w znacznie lepszej sytuacji ekonomicznej i społecznej.
Stać się tak mogło także dlatego, że zarówno SLD w latach 2001–2005, jak i PO w okresie 2007–2015 całkowicie skapitulowały wobec przesuwania się tego imaginarium w prawą stronę. Uznały, że lepiej nic tu nie ruszać. Nie tylko nie miały do zaproponowania żadnej innej od prawicowej spójnej, całościowej opowieści o Polsce – często tak naprawdę tę prawicową opowieść podzielały. Bronisław Komorowski i Andrzej Duda prezentowali w zeszłym roku tak naprawdę dwa jej warianty. Komorowski trochę bardziej jowialny, sarmacki, fredrowski, Duda bardziej ludowy, zacięty, zamknięty, zagniewany. Ale różnica była między nimi taka jak między dworem średniozamożnego, trochę otwartego na „nowinki” szlachciury, a trochę bardziej konserwatywnym, przyciężkim pod każdym względem, pochodzącym z ludu proboszczem z sąsiadującej z dworem plebanii.
Zwycięstwo Dudy, a za nim jesienne zwycięstwo PiS popchnęło ciągle zmierzające w prawo od 1989 roku wahadło niemal do ściany. Niemal, bo jest jeszcze Kukiz, Korwin, Ruch Narodowy i jeśli PiS zawiedzie gniewne roszczenia swoich wyborców, jeszcze bardziej wychylone od niego na prawo siły będą miały szansę przejąć sporą część elektoratu partii Jarosława Kaczyńskiego.
Na ile to prawicowe imaginarium stanowi trwałą przeszkodę dla masowych sukcesów lewicy nad Wisłą? Czy nie będzie ono blokować nawet najbardziej prospołecznej lewicy przed kontaktem z wychowanym na kulcie Łupaszki i Niemym krzyku młodym pokoleniem? Czy w obliczu takiego przechylenia wahadła lewica nie powinna szukać wspólnego języka z konserwatywną wrażliwością? A może wręcz przeciwnie, sukces prawicy pokazuje fundamentalne znaczenie czynnika politycznego i dowodzą, że organizując pracowników Toyoty czy najgorzej opłacane pielęgniarki lewica nie może – jeśli nie chce dać się zepchnąć na pozycję radykalnego związku zawodowego – zapominać o całościowym ideowym projekcie, zdolnym angażować i organizować polityczne emocje? Przez pierwszy rok dobrej zmiany ciągle nie ma dobrej odpowiedzi na te pytania.
Jaka nowa era?
Od odpowiedzi na nie wiele zależy. Ciągle bowiem nie jest rozstrzygnięte, czy „dobra zmiana”, jaką zapoczątkowało zwycięstwo Dudy jest początkiem poważnej przebudowy III RP, być może w stronę demokracji nieliberalnej, czy krótką przerwą w normalnym funkcjonowaniu systemu, po której wszystko wróci do normy, czy też może chaotycznym okresem bezkrólewia między dezintegracją starego porządku („ery transformacyjnej”) a początkiem nowego.
Środkowa opcja wydaje mi się najmniej prawdopodobna, nie da się zawrócić rzeki do starego koryta. Dlatego właśnie zrozumienie źródeł zwycięstwa Dudy jest tak ważne: jest warunkiem stworzenia nowej, demokratycznej umowy społecznej, która odwróci Polskę z prawicowo-autorytarnego kursu.
Ponieważ nie da się już wrócić do czasów sprzed 24 maja 2015 roku, gra idzie o to, by prezydentura Dudy i rządy Szydło były raczej ostatnim rozdziałem pewnej epoki niż początkiem nowej. By Andrzej Duda, nie był kolejnym przykładem dość przeciętnej jednostki dostarczającej twarzy głęboko niesympatycznym zmianom, ale słusznie zapomnianą postacią, straszącą wyłącznie za nic nie mogących spamiętać, kto właściwie sprawował funkcję głowy państwa w latach 2015–2020, uczniów i uczestników teleturniejów.
**Dziennik Opinii nr 143/2016 (1293)