Kraj

Paprota: Co to jest lewica?

Dostęp do antykoncepcji to nie feministyczna fanaberia, równość rodzin to nie wymysł tęczowego lobby, urlop rodzicielski to nie kastrowanie polskich mężczyzn.

Co to jest lewica? — zastanawiał się na początku lipca Janusz Palikot, wskazując na źródło opresji, z którą owa lewica ma walczyć — państwo i reprezentujące je instytucje. Swoją drogą, niezłe wyczucie czasu z postawieniem tego pytania, czym jest lewica, jak na osobę, która od pięciu lat utrzymuje, że jest po lewej stronie sceny politycznej. Z drugiej strony, nie bądźmy drobiazgowi — na taką refleksję nigdy nie jest za późno.

Ja też się nad tym przecież zastanawiam. Nie ukończyłam – jak Janusz Palikot – filozofii. Ba, nie ukończyłam żadnych studiów. Może też dlatego, zamiast silić się na własne definicje, wolę skorzystać z dorobku tych, którzy poświęcili tej refleksji nie pięć lat, nie dziesięć, a o wiele więcej czasu. Czytam, uczę się, rozważam. Wynoszę z tego jedną podstawową prawdę: lewica musi stać po stronie tych, którym wiedzie się gorzej. Wskazywanie państwa jako źródła tej opresji to tania antysystemowość, bliższa sprzyjającemu postawom anarchistycznym wiekowi pokwitania, niż dojrzałej refleksji o wspólnocie.

Bo przecież istotą lewicowości jest poczucie wspólnoty. Państwo tworzymy my, my wszyscy, a nie mityczni „oni”. Prawo ma chronić najsłabszych, zamiast stanowić zasieki z paragrafów, które trzeba sforsować na rympał lub tylnym wejściem. Wszystkie instytucje — nawet instytucja Kościoła — mają swoje miejsce w pomyślanym lewicowo społeczeństwie i pełnić powinny wobec niego rolę służebną, a nie sprawować rząd dusz lub stosować instytucjonalną przemoc.

Gdy instytucje państwa nie wypełniają należycie swojej roli, a najlepiej chronione są są interesy grup silniejszych, w miejsce współpracy i wspólnoty pojawia się opresja. Sytuacje, w której policja eksmituje staruszki na bruk lub gdy poczytna gazeta pisze o „zakłócaniu wizyty Ewy Kopacz” przez zrozpaczoną społeczność romską, której dobytek w tym samym czasie równano z ziemią, wskazują, że dzieje się bardzo, bardzo źle i musimy to naprawić.

Konieczność zwrócenia uwagi na najsłabszych i wykluczonych przez niedomagające państwo i niesprawiedliwy system gospodarczy nie oznacza jednak rozdzielenia „spraw światopoglądowych” od „spraw ekonomicznych”.

Edukacja seksualna w szkole to nie jest chytry plan cywilizacji śmierci z siedzibą w Brukseli, tylko mniej nastoletnich ciąż, stalkingu i przemocy seksualnej.

Dostęp do refundowanej antykoncepcji to nie fanaberia wielkomiejskiej feministki, tylko brak dzieci w beczkach i długotrwałego bezrobocia bez prawa do zasiłku i alimentów. Brak finansowania katechez to nie bałwochwalcze czczenie tego mizogina Dawkinsa, lecz więcej środków na refundacje zabiegów NFZ. Pogram dla imigrantów to nie fanatyzm multi-kulti, tylko bezpieczni obywatele, którzy mogą legalnie podjąć tu pracę i korzystać z publicznej służby zdrowia, a ich dzieci — z bezpłatnych szkół i przedszkoli. Równość rodzin to nie tęczowa propaganda, tylko świadomość, że są wśród nas setki tysięcy gejek i lesbijek, którzy tak czy siak wychowują dzieci, więc powinni móc je odwiedzać w szpitalach i domagać się alimentów, gdy związek się rozpadnie. Równo dzielony urlop rodzicielski to nie kastrowanie polskich mężczyzn z wąsów i ognioodpornej wątroby, tylko proste przypomnienie pracodawcom, że nie trzeba być kobietą, by zająć się wychowywaniem dziecka. Każde z praw, o które dotychczas walczyła lewica, przez pesymistycznych dziennikarzy i złośliwych internautów zwana „kanapową” ma przełożenie na zwyczajne życie, dostęp do — przecież i tak przerażająco ograniczonych, sprywatyzowanych czy ośmieciówkowanych — świadczeń. Jak alimenty, a nie ściganie nieodpowiedzialnego partnera o każdy grosz. Jak urlopy, a nie granie w tetris grafikiem dyżurów w sklepie. Jak możliwość wzięcia L4 u lekarza zakładowego, a nie bota w prywatnej przychodni, machinalnie wypełniającego zielony druczek.

Innymi słowy, nie mówię tu o symbolach i abstrakcjach, tylko życiu codziennym, bezpieczeństwie codziennym i lęku codziennym. Sama wpadłam w spiralę pożyczek i kredytów, bo kiedyś rozbolał mnie ząb i nie miałam na kanałowe, a równie dobrze mojemu chłopakowi mogła pęknąć gumka i mogłabym nie mieć na skrobankę u prywatnego ginekologa. Historia o tanich mikrofalówkach i o szybko drenujących kieszenie ratach zero procent to historia o godności i o prawie do samostanowienia.

Wolność zaczyna się tu, za moim progiem: wkładam buty, których się nie wstydzę, wsiadam w tramwaj, z którego mnie nie wyrzucą, bo jestem czysta i mam migawkę. Jestem uprzywilejowana, a i tak nie mam prawa do zasiłku tkwiąc na bezrobociu. Równość jest tam, gdzie idę ulicą i się nie boję, że ktoś mi skroi komórkę, bo ma taką samą i tam, gdzie nie muszę pilnować drinka, bo gadam z chłopakiem, którego nauczyli w szkole, że mogę powiedzieć nie, ale mogę też powiedzieć tak i żadne z nas nie musi się tego wstydzić.

Nie trzeba mieć tytułu profesora, by pojąć, jak bardzo sztuczny i jak bardzo wykluczający jest podział „światopogląd” — „byt”. Byt odpuściliśmy. Zabrali go sobie konserwatyści, nacjonaliści, akolici Kukiza i płaczkowie smoleńscy.

Opowiadają to samo, co my: że jest źle. Że emerytury niskie, bo nas okradli. Że lekarstwa drogie, bo mało refundacji. Że ciężko z pracą, bo polikwidowali zakłady pracy. Że mieszkanie to się ma, jak umrze babcia albo jak nie pojawi się właściciel kamienicy. Mają innych winnych. Nie patrzą na oligarchów kapitału: Kulczyków, Czarneckich, Solorzy. Szukają obcych, bo tak łatwiej. Krzyknie się: to oni!, zrobi pogrom, rzuci petardą. I nic więcej nie trzeba, by poczuć przez moment, że się próbowało coś naprawić.

A tu trzeba systemowo. Podatkami. Uszczelnieniem sita fiskusa. Uspołeczniając te dziedziny, które konstytucyjnie są darmowe, a więc muszą być państwowe. Przypominając politykom, że nie idą na ławki poselskie po to, by przeklikiwać posiedzenia sejmu grając w pasjansa, tylko po to, by reprezentować tych, którzy ich wybrali.

Pani była za Dudą czy Komorowskim? — spytała mnie wczoraj jedna pani, gdy zbierałam podpisy umożliwiające mi start w wyborach parlamentarnych. Jak na Bałutach: ŁKS czy Widzew?

Ja to za społeczeństwem jestem — odpowiedziałam.

Dobrze pani gada.

Słuchamy tych opowieści, chodząc po ulicach, zbierając podpisy, organizując kolejne akcje. Wstajemy — niektórzy z nas z kanap, ja z biurowego fotela, część z nas z ławki przed urzędem pracy, a część z siodełka rowerowego — i przypominamy, wam, nam, sobie, wszystkim, że tego rozdziału po prostu nie ma.

Katarzyna Paprota – feministka, działaczka partii RAZEM

 

**Dziennik Opinii nr 217/2015 (1001)

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij