Mamy przeżywać ich śmierć – jakby to była ofiara poniesiona w naszym wspólnym imieniu. Co za bzdura!
Co jakiś czas na czołówkach mediów, i to zarówno w „Fakcie”, jak i w „Gazecie Wyborczej”, rozgrywa się „dramat polskich himalaistów”. Przez parę dni wszyscy przeżywamy, że X może jeszcze żyje, za to Y na pewno już nie. Padają mniej lub bardziej zawoalowane oskarżenia, że ktoś kogoś zostawił, albo wyrażany jest podziw dla czyjegoś heroizmu. Zadajemy też w kółko pytanie, dlaczego właściwie pan/pani to robi, na co padają mniej lub bardziej dorzeczne odpowiedzi.
Media rozbudzają fascynację tym osobliwym zajęciem, które polega na podejmowaniu skrajnie ryzykownych wyzwań w warunkach znacznie osłabiających psychologiczne możliwości dokonywania etycznych wyborów.
Zanurzamy się w rozterki wspinaczy, słuchamy zwierzeń o kryzysie 50-latka, o niezdrowych ambicjach Z, o obsesji W, o obsesyjnej rywalizacji, zakłóconym „braterstwie liny”, zapoznajemy się z makabryczną arytmetyką typu „skończyło się na amputacji kilkunastu palców u rąk i nóg”… Po co?
Milcząco zakładamy, a w każdym razie media zakładają, że ci wspinacze i wspinaczki są szczególnie godnymi zainteresowania i szacunku przedstawicielami społeczności, która powinna się troszczyć o ich los, niepokoić się i boleśnie przeżywać ich śmierć – jakby to była ofiara poniesiona w naszym wspólnym imieniu. Co potwierdza Prezydent Rzeczypospolitej, dając patronat skrajnie ryzykownemu pomysłowi ostatniej ofiary. Poprzednicy Artura Hajzera dostawali pośmiertnie medale, jakby lepiej było umrzeć wyżej.
Chcę zaprotestować, a w każdym razie poprosić – może tylko we własnym imieniu – by mnie wyłączyć z grona uczestników tej narodowej psychodramy. Ani to etyczne, ani estetyczne.
Nie rozumiem, dlaczego mamy tak celebrować śmierć na życzenie ludzi, którzy z założenia ryzykują życiem. Kilka dni temu w Łącku wywrócił się 60-letni rowerzysta, nie odniósł poważniejszych obrażeń, ale zmarł. Był trzeźwy, na nic poważnego nie chorował. Zasłużył na wzmiankę w lokalnej gazecie i to wyłącznie w wersji internetowej.
Tworzenie kolejnych legend pod hasłem „Góry nie mają litości nawet dla najlepszych”, żale nad upadkiem etosu, rozważania o micie polskiego himalaizmu… po co wszyscy mamy się tym zajmować? Zaglądać w sumienia ludzi, którzy przeżywają kłopoty na wysokości siedmiu czy ośmiu kilometrów. Krążyć wokół czyjejś śmierci. Śledzić kakofonię SMS-ów z informacją, że on zginął, ale ja żyję, żeby potem dowiedzieć się, że jest odwrotnie. Media wciskają nas w role gapiów, którzy tłoczą się, by zobaczyć ofiarę ciekawego wypadku.
Owszem, środowisko alpinistów takich debat potrzebuje i powinno je prowadzić na swoich stronach internetowych. Może bez tzw. światła jupiterów łatwiej byłoby dojść do wniosków, które zatrzymałyby czarną serię zgonów na wysokości?
I na koniec – po co propagować tak niebezpieczny pomysł na życie, czy raczej pomysł na śmierć?