Nowa ustawa o zgromadzeniach nie powstrzyma tych, którzy w niedzielę rzucali petardy i bili się z policją.
Po prawie roku publicznej dyskusji prezydencka nowelizacja prawa o zgromadzeniach w lekko złagodzonej formie weszła w życie. Protestowały przeciwko niej zgodnie skrajnie różne środowiska – związki zawodowe, anarchiści, narodowcy, prawica i lewica, eksperci OBWE, organizacje broniące praw człowieka i konstytucjonaliści.
Od piątku obowiązują nowe przepisy: można zakazać zgromadzenia, jeśli już wcześniej w tym samym miejscu i czasie zostało zgłoszone inne, a w ocenie urzędnika nie da się ich rozdzielić lub zapewnić, że ich przebieg nie zagrozi „życiu lub zdrowiu ludzi albo mieniu w znacznych rozmiarach”. To również urzędnik (konkretnie wojewoda), nie sędzia, rozstrzygnie spór, jeśli zgłaszający będzie się od tej decyzji odwoływał. Dodatkowo organizatorowi grozi kara grzywny do kilku tysięcy złotych, jeśli „umyślnie” nie wykona obowiązków, jakie nakłada na niego ustawa. Jednym z nich jest wyproszenie z demonstracji osób, które naruszają porządek. Oczywiście organizator będzie mógł dowodzić, że swoich obowiązków zaniechał nie z premedytacji, tylko ze strachu przed agresją, ale to już dla odmiany przed sądem.
Rzecznicy prezydenckiej nowelizacji twierdzili, że wolność zgromadzeń nie ucierpi, bo przecież chodzi tylko o „stworzenie mechanizmów i instytucji utrudniających wykorzystywanie zgromadzeń do zachowań chuligańskich, zagrażających ludziom i powodujących straty materialne” (cytat z oficjalnego uzasadnienia). Znamy tę logikę: kto się sprzeciwia zmianom wymierzonym w niepraworządnych obywateli, zapewne sam ma problem z przestrzeganiem prawa. Tylko po co zmieniać prawo o zgromadzeniach, skoro problemem są ludzie, którzy je lekceważą?
Ani prezydent, ani posłowie PO nigdy nie odpowiedzieli na pytanie, jaki związek mają „zachowania chuligańskie” z pokojowymi demonstracjami. Dlaczego wolność gromadzenia się wszystkich i każdego z nas ma być ograniczona, bo niektórzy wykorzystują ją jako pretekst do rozróby? Prawo, które obowiązywało rok temu, pozwalało na rozwiązanie zgromadzenia, jeśli jego przebieg stwarza zagrożenie dla zdrowia, życia lub mienia; zabraniało też udziału w zgromadzeniach osobom, które mają broń, materiały wybuchowe lub inne niebezpieczne przedmioty.
Marsz Niepodległości co roku, bardzo konsekwentnie, te zasady naruszał. I nic, władze miasta nie reagowały. Aż czara goryczy się przelała, media podkręciły frustrację i partia rządząca uznała, że trzeba zareagować. Tym gorzej dla prawa – przepisy zmienia się najłatwiej.
Poseł PO, który bronił projektu w mediach, przywoływał dantejskie sceny z „obchodów” 11 listopada rok temu: płonące samochody na ulicach, regularne bitwy kiboli z policą, ludzie zaczajeni do ataku na dachach budynków, kilka helikopterów w akcji…
Skoro w Polsce trwa wojna domowa, może trzeba w ogóle zawiesić prawa obywatelskie?
Dopisanie w prawie o zgromadzeniach kilku restrykcyjnych klauzul na pewno nie powstrzyma tych, którzy na ulicę wychodzą bynajmniej nie po to, żeby pokojowo demonstrować. Z myślą o nich można by rozważać zaostrzenie kodeksu karnego albo dofinansowanie i doszkolenie policji, która teoretycznie odpowiada za utrzymanie porządku. Ciekawe, że tego nikt nie proponuje. Za trudne? Za drogie? Zbyt racjonalne?
W tym roku w święto niepodległości przez Warszawę przemaszerowało kilka niezależnych demonstracji. Tylko jedna z nich przerodziła się w regularne walki z policją na skalę nieustępującą wydarzeniom sprzed roku. Tej demonstracji, naruszającej wszystkie zasady pokojowego zgromadzenia, ani organizatorzy, ani władze miasta nie rozwiązały; policja nie wyłapywała ludzi, którzy na placu Defilad odpalali race i rzucali petardy. Zapewne i tym razem ani organizatorzy, ani uczestnicy nie staną przed sądem za podżeganie do przemocy na tle narodowościowym, i tak dalej. Nowa ustawa niczego tu nie zmieni, a jeśli prawo nadal nie będzie egzekwowane, stanie się groteskowym przykładem ograniczenia, które obowiązuje tylko praworządnych.
Dla każdego, kto w niedzielę natknął się na Marsz Niepodległości, było oczywiste, że obserwujemy nie pokojową demonstrację, ale manifestację siły. Siły podbudowanej gigantyczną frustracją, która narasta od wielu lat. Ma ona wyraźne podłoże ekonomiczne i społeczne, a skierowana jest w równym stopniu przeciwko „obcym”, jak aktualnie rządzącym ugrupowaniom.
Ślepota władzy, która na fundamentalne zagrożenie polityczne reaguje ograniczeniem wolności obywatelskich, jest zadziwiająca.
Odrzucając pozory liberalizmu, rządzący odwracają się od tej części społeczeństwa, która reprezentuje demokratyczne wartości i mogłaby stanowić tamę dla wzbierającego populizmu. Mogłaby, gdyby miała instytucjonalne wsparcie i silne fundamenty prawne.
Politycy, którzy sami z populizmem flirtują, te fundamenty nieustannie podważają. Na owoce nie trzeba długo czekać: w tym roku po raz pierwszy przywódcy ONR otwarcie przedstawili swój program, nie przejmując się obowiązującą Konstytucją. Polska tylko dla Polaków. Precz z republiką. Lewaki na szubienice.