Papież był kiedyś bardzo konserwatywny, ale dziś mówi, że to błąd młodości.
Cezary Michalski: Chciałbym cię poprosić o podsumowanie minionego roku w Kościele, w wymiarze powszechnym i polskim, bo to się determinuje wzajemnie. Zacznijmy od tego, jaka jest pozycja papieża Franciszka i sytuacja jego reform po zakończonym Synodzie?
Stanisław Obirek: Synod miał dwie odsłony. Pierwsza jego część była ewidentnie próbą sił, reformatorski kurs doszedł wtedy silnie do głosu, programowy referat Franciszek powierzył kardynałowi Kasperowi, a sekretarzem został też należący do orientacji otwartej, progresywnej, teolog włoski Bruno Forte. Tych dwóch teologów nadało ton pierwszej odsłonie. To oni mieli poparcie Franciszka, ale też dzięki temu konserwatyści skrzyknęli się i zaprotestowali, oczywiście w ramach przyjętych w Kościele zachowań. Konserwatyści zmobilizowali się i przy drugiej, tegorocznej odsłonie synodu, najbardziej radykalne elementy zostały stonowane, np. jeśli chodzi o otwarcie się Kościoła na rozwodników i gejów.
Na zakończenie Synodu trzeba było jednak pewne rzeczy rozstrzygnąć.
To właśnie nie jest tak do końca oczywiste, bo nawet jeśli została ostatecznie przyjęta propozycja grupy niemieckich biskupów…
Kompromisowe „cięcie po skrzydłach”.
… to jednocześnie konkretne strategie postępowania duszpasterskiego, także wobec grup wspomnianych przeze mnie powyżej, zostały uzależnione od stanowiska lokalnych Kościołów.
Zarówno w dokumentach jak i w „decentralizacyjnych” apelach Franciszka.
To pozwoliło na różne interpretacje. I to pozwoliło istniejące już w Kościele różne interpretacje zalegalizować. Także różne interpretacje zakończenia Synodu. Najbardziej konserwatywna grupa biskupów polskich, z biskupem Gądeckim na czele, odtrąbiła zwycięstwo, że „żadnych zmian po Synodzie nie będzie”. To zostało podchwycone przez szczególnie krewkich publicystów w Polsce, którzy zaczęli powtarzać, że Kościół Franciszka „wbrew oczekiwaniom różnych grup interesu” nie odejdzie od nauczania Jana Pawła II. Według tych głosów Kościół tak naprawdę się nie otworzył, nie zmienił. Z drugiej jednak strony, chciałbym się odwołać do dwóch moich własnych doświadczeń z Kościoła amerykańskiego. Byłem w Stanach Zjednoczonych na dwóch konferencjach, w maju i październiku tego roku. Jedna odbywała się na Georgetown University, renomowanej jezuickiej uczelni w Waszyngtonie, a druga na Northwestern University. Obie z okazji 50. rocznicy Soboru Watykańskiego II. I na tych konferencjach, które zebrały czołówkę teologów z całego świata, nie tylko katolickich, chrześcijańskich, ale też innych religii, zupełnie otwarcie wyrażano ulgę, że to co zaczęło się 50 lat temu na Soborze Watykańskim II, dialog Kościoła z teraźniejszością, z innymi denominacjami i religiami, także dialog ze światem świeckim, wszystko to zostało przez Franciszka podjęte i niejako ponownie zalegalizowane w Kościele.
Franciszek nie używa już w ogóle języka zakazów i metod dyscyplinowania tak charakterystycznych dla Jana Pawła II, Benedykta XVI, ale także dla Pawła VI. Mamy do czynienia z całkiem innym Kościołem.
A jak odbierane są tam dokumenty Synodu, czy niektóre najnowsze deklaracje Watykanu, np. zdecydowane poparcie przez Kościół konserwatystów w Słowenii przy okazji referendum dotyczącego małżeństw homoseksualnych?
Także te napięcia realne i medialne, które w Polsce zostały odczytane jako ostateczne zwycięstwo obozu tradycjonalistycznego, już w Kościele amerykańskim, pluralistycznym, autentycznie posoborowym są interpretowane zupełnie inaczej. Nie tylko tam, ale też w większości kościołów obu Ameryk, a także w kościołach Europy Zachodniej i w części kościołów Azji ten sam synod i okres między dwiema jego odsłonami został odczytany jako zielone światło dla pogłębiania reform, większego otwarcia, zarówno zresztą na poziomie języka, jak też na poziomie instytucjonalnym i personalnym. Również wobec rozwodników, osób homoseksualnych, nowych tendencji w teologii, nowego wymiaru ekumenicznego dialogu. Wszędzie tam Franciszek jest odbierany jako papież, którego pontyfikat już dzisiaj całkowicie zmienia układ sił w Kościele. Oczywiście wszyscy widzą, że Synod miał charakter niekonkluzywny. I samo odesłanie konkretnych rozwiązań do lokalnych kościołów prowadzi do sytuacji, w której będziemy mieli do czynienia z różnymi twarzami katolicyzmu. Będzie katolicyzm otwarty w społeczeństwach demokratycznych i pluralistycznych, a w innych społeczeństwach będzie katolicyzm wciąż odrzucający Sobór, eksperymentujący z różnymi odmianami tradycjonalizmu pochodzącymi z historii Kościoła oraz z innych kontekstów społecznych czy politycznych.
Jak to wygląda w przypadku polskiego Kościoła, w dodatku w obecnym polskim kontekście politycznym i ideowym?
Jak już mówiłem, Franciszek uruchomił zmiany w kościołach obu Ameryk, w kościołach Europy Zachodniej i w części kościołów Azji. Natomiast ten opór tradycjonalistyczny, który będzie utrzymywany poprzez zadeklarowane przez papieża prawo do lokalnych interpretacji, mamy właśnie w Kościele w Polsce, a także w części kościołów afrykańskich, gdzie są podobne jak w Polsce lęki przed pluralizmem.
Na ile ta „decentralizacja” jest dotarciem Franciszka do ściany po uruchomieniu całego „papieskiego” potencjału zmiany, z nadzieją, że dalsze reformy nastąpią oddolnie? A jaki jeszcze potencjał dogmatyczny, instytucjonalny, personalny papież Franciszek może uruchomić?
Jan Paweł II w 1978 roku odziedziczył Kościół posoborowy, bardzo żywy, z szeregiem czasopism, uczelni teologicznych, ośrodków intelektualnych, a także z ogromną liczbą episkopatów, które angażowały się w posoborową reformę. On jednak już w 1979 roku wydał pierwszą głośną decyzję o zakazie nauczania teologii katolickiej dla Hansa Künga. Potem obserwowaliśmy bardzo rygorystyczną nominację biskupów. Franciszek nie zamyka dyskusji w Kościele, on dyskusję w Kościele otwiera, co w przeciwieństwie do narzuconej jedności prowadzi do bardzo wyraźnego wyartykułowania różnych stanowisk. Ale jednocześnie Franciszek posiada uprawnienia do wyboru biskupów, a także do ich odsuwania. Tak jak głośny przypadek odsunięcia bardzo ważnego w tej rozgrywce, choć nieciekawego teologicznie kardynała Raymonda Burke’a, który był szefem bardzo ważnej kongregacji odpowiedzialnej właśnie za nominacje biskupów. Franciszek od razu go odsunął, żeby nie mieć tej twierdzy i źródła reprodukowania się w Kościele antysoborowego oporu. To był znak, że także Franciszek będzie używał nominacji biskupich jako narzędzia kształtowania Kościoła, rozpowszechniania idei soborowych. Ale mówiąc brutalnie, wszystko zależy od tego, jak długo Franciszek pożyje. Wojtyła miał 58 lat, kiedy zostawał papieżem, Franciszek ma dzisiaj 78 lat. 20 lat różnicy oznacza, że możliwości wpłynięcia przez obecnego papieża na kształt kościołów lokalnych poprzez nominacje biskupów są o wiele mniejsze, bo to jest narzędzie bardziej delikatne i skomplikowane, niż np. zakazy nauczania, których Franciszek nie wydaje.
Równie delikatnie zmienia to kształt kolegium kardynalskiego, czyli grona wybierającego kolejnego papieża?
Franciszek takie uprawnienia posiada i ich używa. Kluczowe są tu jednak kongregacje rzymskie. I dla mnie jest zastanawiające, że Gerhard Müller jest nadal szefem Kongregacji Nauki Wiary. Pytałem różnych ludzi dobrze zorientowanych, czemu Franciszek go nie odsunie. Interpretacje są dwie. Jedna, że to jest nominacja żyjącego przecież ciągle Benedykta XVI, papieża emeryta, którego obecność jednak Franciszek odczuwa, czuje jego oddech na swoich plecach. Druga interpretacja jest taka, że czasem lepiej mieć kogoś na takim eksponowanym stanowisku, blisko siebie, żeby go kontrolować. Jeśli ktoś śledzi internetową stronę Watykanu i publikowane przez Kościół dokumenty, to zauważy rzecz znamienną – ta kongregacja, która w czasie pontyfikatów Jana Pawła II i Benedykta XVI znana była z produkowania ogromnej masy dokumentów, głównie zakazujących i nakazujących, od dwóch lat wyraźnie nabrała wody w usta (ostatni dokument został wydany przez tę kongregację w 2012 roku!). Oni czują, że kolejne takie dokumenty nie miałyby poparcia ze strony papieża Franciszka, więc wybrali strategię wyczekiwania.
Sparaliżowanie jednej z centralnych instytucji Watykanu, zamiast jej przejęcia, pokazuje jednak bardzo wyraźnie granice władzy i siły Franciszka.
Myślę, że tutaj w sposób nieunikniony – podobnie zresztą jak u poprzedników obecnego papieża – ważną rolę grają też momenty biograficzne. Franciszek ma bardzo silnie zakodowane własne doświadczenie młodego, zaledwie trzydziestokilkuletniego przełożonego zakonu jezuitów w Argentynie, który jako prowincjał bardzo spolaryzował całą prowincję zakonu – poprzez mocną rękę i bardzo radykalne decyzje. On wtedy skłócił prowincję do tego stopnia, że został wysłany przez generała zakonu poza kraj. Franciszek tego błędu nie chce teraz powtarzać. On w wielu wywiadach mówił o tamtym swoim zachowaniu jako o błędzie młodości.
Czego dotyczył tamten konflikt? Z jakich pozycji brał w nim udział Bergoglio?
Bergoglio był wówczas bardzo konserwatywny i przeciwstawiał się teologom wyzwolenia, próbował spacyfikować ten ruch w argentyńskiej prowincji zakonu, co doprowadziło do bardzo silnej polaryzacji. Zamykał centra analizy społecznej, nominował przełożonymi ludzi, którzy myśleli podobnie jak on. Ale później na własnej skórze odczuł konsekwencje takich działań i zrozumiał z czasem, że siłowe rozwiązania niosą ryzyko rozpadu instytucji.
Czemu się zmienił? On nie jest dziś jakimś radykalnym progresistą, a jednak jako papież postawił wyraźnie na odnowę soborową.
Jedną z przyczyn tej zmiany były jego późniejsze spotkania z jezuitami, którzy zostali dotknięci także konsekwencjami jego działań i byli prześladowani przez juntę wojskową. Więzieni, torturowani, przetrzymywani w nieludzkich warunkach. Z jednym z nich on się nawet publicznie pogodził, to Franc Jalics, jezuita o węgierskich korzeniach, który pracował wtedy z ubogimi w fawelach i nie podporządkował się konserwatywnej linii Bergoglio. Był później przez juntę bardzo brutalnie represjonowany. Dzięki takim świadectwom Bergoglio zrozumiał praktyczne konsekwencje pewnej odmiany „konserwatyzmu” społecznego czy politycznego: represje, wykluczenie społeczne. Bergogio i Jalics po wielu latach spotkali się i rozmawiali ze sobą, Jalics do tej pory pracuje w Niemczech i on bardzo wzruszająco pisał o tym spotkaniu. Bergoglio zrozumiał, że za takimi postawami nie krył się „ksiądz z karabinem” chcący wprowadzić „bezbożną dyktaturę”, ale że to byli ludzie faktycznie pragnący być z ubogimi. Podczas gdy konserwatyzm społeczny w wydaniu południowoamerykańskich junt był nieakceptowalny. Tam bycie konserwatystą oznaczało bycie przeciwko „Kościołowi ubogiemu” i bardzo jasne deklaracje społeczne czy polityczne. Po latach Bergoglio zrozumiał, że to on był w błędzie, a nie ci, których próbował wtedy zablokować. Dlatego teraz ma poczucie winy i chce tym soborowym językiem i działaniem Kościoła coś zrekompensować tym wszystkim, którzy cierpieli z powodu Kościoła Jana Pawła II, z powodu mianowanego przez Jana Pawła II nuncjusza Laghi, z powodu wielu biskupów, których też Wojtyła mianował, a większość z nich związana była z Opus Dei. To był Kościół, który w Chile poparł Pinocheta, a w całej Ameryce Łacińskiej akceptował najgorszą przemoc, tortury, nierówności społeczne.
Jakie będą konsekwencje kościelnej „decentralizacji” w Polsce i jak może wyglądać polityka personalna Franciszka w odniesieniu do polskiego episkopatu?
To będzie jednak kwestia pokoleniowa. Już w najbliższych latach wymieniona zostanie grupa purpuratów, którzy kończą 70 lat. W porządku alfabetycznym to są Dziwisz, Głódź, Hoser i Michalik. Oni w ostatnim 20-leciu bez wątpienia nadawali ton Kościołowi w Polsce. Tam był jeszcze Kowalczyk i paru innych, ale oni już wcześniej odeszli. Mnie się wydaje, że ta pokoleniowa zmiana odbędzie się z dużym pożytkiem dla Kościoła, bo ja ich oceniam jako postacie bardzo szkodliwe. W tym sensie, że oni teologicznie byli bardzo słabi, a ich retoryka to było głównie selektywne zresztą powtarzanie tego, co mówił Jan Paweł II, zwłaszcza ten późny, pozostający wyraźnie pod wpływem nieomalże manichejskiej wizji rzeczywistości, gdzie z jednej strony była „cywilizacja śmierci”, czyli to, co się nie mieściło w jego wizji Kościoła, a z drugiej strony „cywilizacja życia”, czyli nawet nie cały Kościół, ale to, co on w Kościele już wówczas uważał za kluczowe i jedynie wartościowe, czyli jego doktryna. Ale ci odchodzący hierarchowie nawet to popularyzowali bardzo selektywnie, bo w ich nauczaniu nie było kwestii, którą Wojtyła zawsze uważał za ważną, czyli otwarcia na inne religie – na Żydów, na Islam. Teraz ci ludzie przestaną polaryzować polskie społeczeństwo również poprzez bardzo jednoznaczne sympatie polityczne.
Dziwisz był kiedyś nadzieją Jana Rokity, spod znaku też bardzo upartyjnionej „teologii” – Kościół łagiewnicki kontra Kościół toruński”.
Ale to było bardzo instrumentalne, a teraz rządzi prawica. I wszystkie wypowiedzi tych odchodzących hierarchów coraz bardziej do prawicy się zbliżały. Liczę na to, że odejście tych ludzi i ich retoryki otworzy przestrzeń dla ludzi takich, jak choćby obecny biskup pomocniczy Dziwisza, Ryś. Zresztą tych dobrze wykształconych teologów jest sporo, nie chcę ich tu wymieniać. To może być tylko zmiana na lepsze. W ciągu ostatnich dwóch lat Franciszek był w polskim Kościele prezentowany kroplomierzem. Mam nadzieję, że Światowe Dni Młodzieży w lipcu 2016 roku będą takim momentem krytycznym, gdzie obecność tego papieża stanie się w Polsce widoczna i także wielu polskich katolików zrozumie, że nie ma powodu bać się Kościoła bardziej otwartego, że „Tygodnik Powszechny”, „Znak”, „Więź”… to nie jest margines i jakaś egzotyka w katolicyzmie, ale to jest mainstream dzisiejszego Kościoła.
Poza Polską.
Kościoły w Amerykach czy w Europie Zachodniej mają już jednak za sobą nawet „wiosnę” ponowionego przez Franciszka soborowego otwarcia. Oni są już w pełnym lecie tego otwarcia, zbierają owoce – dialog, pluralizm, centra analizy społecznej, gdzie również tematy stabuizowane czy zdemonizowane w polskim dyskursie publicznym dzięki takim „teologom” jak ksiądz Oko czy inni, tam są normalnym przedmiotem debaty etycznej w Kościele.
W zachodnim Kościele gender to nie jest jakiś cep, którym się zamyka dyskusję, tylko otwiera namysł nad kondycją człowieka i nad tym, co to znaczy być dzisiaj Chrześcijaninem.
W kościołach, które wykorzystały już tę „decentralizację” Franciszka, gender to nie są jakieś postmodernistyczne zabawy, które relatywizują wszystko. To jest normalny akademicki namysł nad kondycją człowieka. I chrześcijanin nie jest zwolniony z tego namysłu. Ale w Polsce to jest faktycznie jak na dzisiaj pieśń przyszłości, choć mam nadzieję, że to się zmieni już w przyszłym roku. Jednak dla porządku muszę dodać, że sam Franciszek niekiedy wypowiada się na temat gender w duchu „nadwiślańskich teologów”, co oczywiście stanowi dla nich potwierdzenie słuszności ich stanowiska. Zastanawia mnie jednak, dlaczego nie nawiązują do innych wypowiedzi tego papieża, jak choćby związanych z uchodźcami czy ekologią.
Zmiana pokoleniowa może odmrozić sytuację na poziomie biskupów diecezjalnych, ale ja poznałem ostatnio świadectwa księży, którzy obserwują zmianę pokoleniową na poziomie ludzi idących do seminariów. Powołań jest mniej, ale ci najmłodsi są bardzo często z formacji raczej Terlikowskiego i Jurka, niż z jakkolwiek rozumianej formacji Franciszka. Zdający w tym roku do seminarium syn Beaty Szydło, zresztą świetnie przygotowany z historii Kościoła, od razu przystąpił do tzw. kręgu tradycji, zaczął nosić kapelusz trydencki. Ci młodzi neotradycjonaliści są zresztą bardzo szybko zauważani przez najstarszych tradycjonalistycznych biskupów. I wpychani w koleiny szybkiej kariery w Kościele.
Ja bym tego nie lekceważył, natomiast sądzę, że to jest mniej czy bardziej uświadamiana próba robienia kariery w kontekście upodobań odchodzących, ale wciąż jeszcze rządzących biskupów. Kiedy dojdzie do zmiany pokoleniowej, kiedy ci bardziej otwarci dojdą do władzy i będą mieli możliwość wpływania na młodych, sadzę, że wielu z tych „neotradycjonalistów” się zmieni.
Sugerujesz, że ważną rolę odgrywa w tym wszystkim oportunizm i koniunkturalizm. Ale jednak po obu stronach tego sporu jest także moment ideowy. Ci młodzi ludzie idą do Kościoła wychowani przez polską, zaostrzającą się już od kilkunastu lat, wojnę kulturową. Idą po wojnę kulturową, a nie po chrześcijaństwo, co wiem, bo znam ludzi, którzy ich do tego wychowali – „Frondę” czy Jurka. Niemniej oni są bardzo silnie ideowo zmotywowani.
Zgadzam się, że mamy w Polsce do czynienia z rosnącą polaryzacją, nie tylko na poziomie polityki, ale także w ramach Kościoła katolickiego. Ale nie zapominajmy, że w tym społeczeństwie polskim mamy też nie większościowe, ale bardzo ważne kościoły protestanckie. Mamy też dla mnie może decydującą, jeśli chodzi o wynik tej wojny kulturowej, także w samym Kościele, liczbę ludzi nie związanych z żadną denominacją chrześcijańską.
W społeczeństwie, gdzie nie ma „miażdżącej większości” jednej denominacji, chrześcijaństwo może porzucić „błąd Konstantyna” i zacząć ewangelizować, a nie wymuszać?
Myślę że nawet w samym polskim katolicyzmie mamy pęknięcie, które komplikuje cały ten pejzaż. Mamy nie tylko księży przemawiających językiem nienawiści na manifestacjach narodowców i nie tylko przyzwalające na to milczenie episkopatu. Mamy też dokument biskupów z okazji 50-lecia deklaracji Soboru Watykańskiego II Nostra Aetate o stosunku do innych religii. Mówiący wspaniałym językiem o tym, jak ważny jest dialog z judaizmem, jak ważnym partnerem są Żydzi w rozmowie o tożsamości chrześcijańskiej. Mamy w Kościele głosy coraz bardziej wyraźne, dochodzące także z Watykanu, o tym, że dialog ze współczesnością jest nieunikniony. I nie na zasadzie, że „nawracamy pogan”, ale że uczymy się czegoś od tego świata. Wpływ Zygmunta Baumana na papieża Franciszka jest oczywisty. Słyszałem to od bliskich współpracowników Franciszka.
Teraz mówisz rzeczy dla wielu w Polsce bluźniercze, bo Zygmunt Bauman, w ramach upraszczania i cofania się języka naszych ideowych sporów, stał się znowu – i to w języku jak najbardziej mainstreamowym – strasznym komunistą, nie mówiąc już o tym, że komunistą żydowskim.
To jest tutejsza specyfika, ale jeśli przyjrzymy się encyklice, a wcześniej adhortacji papieża Franciszka, to on wyraźnie mówi Baumanem. Od niego przejął kategorie „płynności” rzeczywistości społecznej, zróżnicowania współczesnego świata, również w wymiarze krytyki społecznej. Myślę, że w tej sytuacji bardzo szybko dojdzie do konfrontacji Kościoła z powołującą się na tenże Kościół, ale moim zdaniem bezprawnie, retoryką radykalnego wykluczenia. Naprawdę sądzę, że ci księża obawiający się integrystycznej młodzieży, z którymi rozmawiałeś, są trochę osaczeni polskim doświadczeniem. Ale ci młodziacy nakładający tradycyjne kapelusze i przebierający nogami, żeby przejąć władzę w Kościele, mogą się okazać zjawiskiem marginalnym na tle całego Kościoła.
Jednak jak się ma okazje bywać w obu tych przestrzeniach, bardziej uniwersalnej i czysto polskiej, widać, jak dalece się różnią. Rozpoczynając od kwestii nie tak bezpośrednio związanych z Kościołem: w Polsce, i to od mediów prawicowych po liberalne, a nawet lewicowe, jest dziś „oczywiste”, że Unii Europejskiej już prawie nie ma, rozpadła się, nie wytrzymała napięć globalizacji. Tymczasem kiedy znajdziemy się w Europie widać, że Unia nie tylko zupełnie żwawo walczy o przeżycie, ale rozpoczęła właśnie kolejną fazę integracji. Wokół strefy euro, do której należą nie tylko Niemcy i Francja, ale także Słowacja i kraje bałtyckie. Z kolei wielogłosowość i dialog, o którym mówisz w odniesieniu do społeczeństw i kościołów poza Polską, w Polsce są całkowicie przesłonięte przez „wojnę białej chrześcijańskiej cywilizacji z Islamem”, w której Kościół i Polacy mają pełnić funkcję Jana III Sobieskiego. Do tego panujące w Polsce przekonanie, że liberalizm i świeckość już się „skończyły” i po prostu nie ma alternatywy dla państwa wyznaniowego. W Berlinie, Paryżu, Londynie czy Waszyngtonie ludzie by się zdziwili słysząc tę diagnozę, ją usłyszymy raczej w Moskwie, z ust politycznych technologów Putina. Takich różnic jest wiele, nie chodzi tu nawet o fakty, ale o proporcje.
Tu dotykasz kwestii, która dla mnie jest bardzo bolesna, bo właśnie poza Polską dowiaduję się, że nasz kraj staje się razem z Węgrami synonimem społeczności ksenofobicznej, szowinistycznej, nacjonalistycznej. I niestety nie mam mocnych argumentów, żeby z tym obrazem walczyć.
Poza prezentowaniem własnych poglądów i pokazywaniem przykładów oporu społecznego przeciw temu zwrotowi. Ale to jest smutny moment w polskich dziejach, który zbiegł się z bardzo silną polaryzacją polityczną. Zwycięski obóz utożsamił swoje „miażdżące i bezwzględne zwycięstwo”, czyli 18-procentowe poparcie (jeśli liczymy także 50 procent Polaków zbyt zniechęconych, żeby głosować) ze zwycięstwem stuprocentowym, co ma dawać rządzącym przyzwolenie wręcz na zmianę ustroju. Podobne rzeczy dzieją się także w Kościele, gdzie mamy przyzwolenie na język nienawiści. Ale to ciągle jest mniejszość, chociaż znacząca i głośna w tej chwili. I teraz znowu może przemawia przeze mnie mój niepoprawny optymizm, bo uważam, że takie dotarcie do dna pozwoli się odbić. Już pojawiły się głosy krytyczne, na poziomie unijnym, na poziomie Watykanu.
Także w Polsce coraz silniejsze są głosy, które przeciwstawiają się tej retoryce nienawiści i wykluczenia. To nie tylko „Gazeta Wyborcza” , „Polityka” , „Newsweek” , czyli media ciągle jeszcze mainstreamowe, ale to także różne media i środowiska w Kościele, to również środowisko Krytyki Politycznej. Opór przeciwko tej faszystowskiej – trudno już ukrywać, że jest inaczej – retoryce jest duży. Miałem wiele spotkań związanych z moją książką Polak-katolik?, która zyskała dodatkową aktualność w ostatnich dniach. Ten znak zapytania postawiony przy endeckiej zbitce staje się nośny. Ludzie się odnajdują w tym znaku zapytania. Nie chcą być z tą endecką zbitką utożsamiać, ona im się słusznie kojarzy z czymś najgorszym.
Obniża poziom obu swoich składników – chrześcijaństwo czyniąc partykularną ideologią, a polskość kategorią zamkniętą i wykluczającą.
Tymczasem nawet w naszej historii istnieje inna polskość i inny katolicyzm – Cieszkowski, Trentowski, Mickiewicz, Brzozowski. Niepotrzebnie też zapomnieliśmy o Marii Janion, Krzysztofie Pomianie czy Andrzeju Walickim. To wszystko jest obecne w naszej historii, ale teraz ta nasza historia została jakby zapomniana. I chodzi o to, żeby ją odpomnieć, nawiązać do tych najlepszych polskich rozwiązań.
Zamiast tej historii mamy jednak teraźniejszość. I ofertę Kaczyńskiego dla Kościoła podobną do tej, jaką Putin złożył Cerkwi. Uznajcie i wzmocnijcie moją władzę świecką, a ja użyję waszej instytucji i waszej doktryny w funkcji ideologii spajającej państwo, bo świeckie ideologie chwilowo są słabe. To się wam bardzo opłaci. Usłyszeliśmy już od Kaczyńskiego, że „każda ręka podniesiona na Kościół to ręka podniesiona na Polskę”. Kto w polskim Kościele tę ofertę przyjmuje, a kto ją odrzuca? I jakie są ryzyka związane z jej przyjęciem przez Kościół?
Rzeczywiście, ta analogia się nasuwa wyraźnie. Zresztą nie my pierwsi ją podejmujemy, Hans Küng mówił o putinizacji Kościoła w odniesieniu do Benedykta XVI.
To jednak była krytyka pozycji samego Kościoła, tu mamy ofertę idącą od zewnątrz, od polityka świeckiego, „silnego przywódcy”.
Jednak nawet niektórzy adresaci tej oferty kwestionują tę „siłę” Kaczyńskiego. Myślę tu o reakcji Rydzyka wobec kancelarii prezydenta Dudy. Okazuje się, że Rydzyk chciałby mieć wyłączność na informowanie o tym, co prezydent robi, a jeśli nie, to on już dziękuje. Ale nie jest też przypadkiem, że zacytowane przez ciebie słowa Kaczyńskiego padły na uroczystości Radia Maryja. On świadomie formułuje te swoje „putinowskie” propozycje wobec jednego środowiska w Kościele, które jest w tej chwili mocne, ale zawsze było jednak marginesem Kościoła. Kardynał Glemp wielokrotnie formułował swoje zastrzeżenia, w listach do prowincjała redemptorystów domagając się wręcz zdyscyplinowania Rydzyka. To środowisko ma w Kościele niepewny status, szczególnie przy Franciszku, mimo całej „decentralizacji”.
To prawda, że Rydzyk chciałby od Kaczyńskiego jeszcze więcej. Ale reszta polskiego Kościoła w ramach tej putinowskiej oferty też może od Kaczyńskiego wiele dostać. Z kolei ostatnie decyzje Platformy tracącej władzę – ustawa regulująca in vitro, ratyfikacja konwencji antyprzemocowej – episkopat przyjął bardzo źle.
Traktując moją odpowiedź trochę niekonkluzywnie, powiedziałbym jednak, że ten alians polityki i religii jest budowany na bardzo kruchych fundamentach. Cena za związanie się z jedną polityczną formacją może być dla Kościoła ogromna, może to jeszcze bardziej przyspieszyć sekularyzację. Chciałbym tutaj przypomnieć, że według wiarygodnych badań socjologicznych profesora Józefa Baniaka z Poznania, to właśnie obecny kształt lekcji religii wprowadzonych bez konsultacji społecznych do szkół publicznych jest jednym z najsilniejszych czynników sekularyzacyjnych wśród polskich katolików.
Kaczyńskiemu jako klasycznemu „putiniście” jest to akurat zupełnie obojętne.
Nie zapomnianej, że również Roman Dmowski specjalnie religią się nie przejmował, ale traktował ją jako skuteczne narzędzie walki politycznej. Myślę, że w przypadku Jarosława Kaczyńskiego jest podobnie. Największą niewiadomą jest to, na ile Watykan przyzwoli na ten rodzaj mariażu między polityką i religią instytucjonalną. Przecież właśnie na tym sam Bergoglio się kiedyś przejechał i wie, jak źle na tym wyszedł Kościół instytucjonalny. Ceną było podzielenie Kościoła, krzywdy społeczne, a teraz przyspieszona sekularyzacja. Sądzę, że Kaczyński i Rydzyk nie mogą liczyć na poparcie Watykanu i papieża Franciszka. A w samej Polsce doraźnie obie strony będą do siebie mrugały, ale mam nadzieję, że zmiana pokoleniowa biskupów, dotarcie do Polski impulsu Franciszka – to wszystko stworzy wyraźną granicę dla putinizacji czy kaczyzacji polskiego Kościoła.
Prof. Stanisław Obirek jest teologiem i historykiem, autorem m.in. książki „Umysł wyzwolony”. Wiele lat był w zakonie jezuitów, z którego wystąpił w 2005 roku. Jest wykładowcą w Ośrodku Studiów Amerykańskich Uniwersytetu Warszawskiego.
**Dziennik Opinii nr 358/2015 (1143)