Konkurencyjni kandydaci i listy wyborcze to ryzyko całkowitej eliminacji lewicy z polskiej polityki.
Cezary Michalski: W ostatnich wyborach samorządowych padło wiele tabu polskiej konserwatywnej polityki. Okazało się, że ani bycie gejem, ani bycie zwolennikiem świeckości przeciwko politycznej klerykalizacji nie uniemożliwia w Polsce wyborczego zwycięstwa. Dowodem były Częstochowa, gdzie Krzysztof Matyjaszczyk został wybrany na drugą kadencję, Słupsk, gdzie wygrał Robert Biedroń, Wadowice, gdzie wygrał Mateusz Klinowski, ale także Tomaszów Mazowiecki, gdzie pomimo nagonki całej prawicy i Kościoła Agnieszka Łuczak otrzymała w drugiej turze 47 procent głosów.
Wanda Nowicka: Przypomnijmy, działaczka stowarzyszenia Równość i Nowoczesność, przedstawicielka Kongresu Kobiet i kandydatka Twojego Ruchu w wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Z kolei porażka Grobelnego w Poznaniu pokazała, że ostentacyjne podporządkowanie się przez rządzącego polityka Kościołowi nie gwarantuje zwycięstwa. A im bardziej przed drugą turą Grobelnego popierali Gowin i Jurek, tym bardziej spadało jego poparcie. Jak pani ocenia ten potencjał idei i elektoratu? I dlaczego tak trudno przełożyć to na silną partię lewicową czy choćby centrową na naszej scenie politycznej, gdzie wciąż konkurują ze sobą wyłącznie różne odmiany prawicy?
Poparcie Gowina rzeczywiście okazało się dla Grobelnego pocałunkiem śmierci. Natomiast pozwoliłabym sobie na własną diagnozę tych wyników. Nie tylko z perspektywy lewicy, ale z szerszej perspektywy społecznej. Co można powiedzieć o polskim społeczeństwie na podstawie tych wyborów? Na pewno można powiedzieć, że nasze społeczeństwo jest absolutnie znużone i zniesmaczone obecnymi elitami władzy. W wielu miejscach Polski, w wielkich miastach i na prowincji, po kilkanaście lat rządzą te same układy. Obrośnięte tą samą klientelą. Nawet to wsparcie Kościoła dla wielu lokalnych polityków jest po prostu jeszcze jednym dowodem na zrośnięcie się elit świeckich i kościelnych, wzajemne wzmacnianie się i osłanianie. I teraz widać, że te elity nie są już przez dużą część społeczeństwa akceptowane.
A jeśli nawet głosuje się jeszcze na ten znany układ, to z coraz mniejszym entuzjazmem. I często nie jest to wcale efekt jakiegoś entuzjazmu dla tych elit, bo to poparcie dla kandydatów zachowawczych wyraźnie spadło, ale raczej braku wyboru, poszukiwania mniejszego ryzyka czy też mniejszego zła.
Często głosuje się na nich dopiero w drugiej turze, jak na Hannę Gronkiewicz-Waltz, Dudkiewicza, Adamowicza i paru innych. I rzeczywiście robi się to raczej przeciwko ich konkurentom, niż z entuzjazmu dla nich samych.
W pierwszych turach poparcie dla wszystkich tych kandydatów spadło dramatycznie. Ale to dotyczy nie tylko wielkich miast. W mniejszych miejscowościach ludzie są powiązani ze sobą siecią interesów, często idących właśnie od tej wielokadencyjnej władzy. To cementuje, to powinno gwarantować utrzymanie władzy niejako na zawsze, a tymczasem tam również mieliśmy do czynienia z wyraźnym wotum nieufności, z odrzuceniem tych z pozoru „wrośniętych” elit i rządzących.
Rzeczywiście, w tych wyborach przegrało wielu takich „odwiecznych” burmistrzów czy prezydentów. Począwszy od Wołomina, mimo że Prawo i Sprawiedliwości zbudowało tam silnie zakorzenioną sieć władzy, aż po niektórych wielokadencyjnych działaczy samorządowych z PO, PSL, SLD.
Można powiedzieć, że społeczeństwo powiedziało „dość”. I w tym geście odrzucenia ważniejsze było często zużycie władzy, jej patologie, szczególnie widoczne w wymiarze lokalnym, a nie idee czy światopoglądowe wybory ludzi, którzy w ten sposób swoją władzę i jej patologie próbowali uwiarygadniać.
Grobelny też został ukarany przede wszystkim za patologie władzy na poziomie lokalnym. Ale okazało się przy okazji, że nie „przykryło” już tego afiszowanie się przez niego z wiernopoddańczymi gestami wobec biskupa Gądeckiego, cenzurowanie kultury, flirt z narodowcami.
Wymiar ideowy czy światopoglądowy raczej drażnił ludzi hipokryzją i instrumentalnym wykorzystywaniem religii niż pomagał kandydatom. Tym że – jak to się w Polsce tradycyjnie mówi – „modlą się pod kaplicą, a diabła mają pod spódnicą”. To było widać zwłaszcza w Wadowicach, gdzie papież służył do legitymizowania i osłaniania bardzo nieudolnego, zużytego, a czasami nawet brutalnego układu władzy. Tam bardzo długo wystarczyło powiedzieć, że robi się coś dla Jana Pawła II, żeby ukryć wszystkie nadużycia ludzi rządzących miastem. I teraz to przestało wystarczyć. Ludzie widzą patologie, złe decyzje, korupcję, brak szansy na zmianę. I nie akceptują faktu, że odwoływanie się do Kościoła, mające wyłącznie instrumentalny charakter, ma być rozstrzygającym argumentem, żeby tych ludzi dalej przy władzy utrzymywać.
Zmiana ma jednak wartość wówczas, kiedy istnieje sensowna „pozaukładowa” alternatywa. Jeśli ma polegać wyłącznie na obalaniu tych, którzy do tej pory rządzili, to za PiS-owca przyjdzie PO-wiak, jak w Radomiu. A kiedyś za Hannę Gronkiewicz-Waltz może przyjść ktoś z PiS-u, bo innej alternatywy nie będzie.
Widzimy już jednak zmęczenie całym tym z pozoru bezalternatywnym układem. Nawet ci najwięksi pewniacy, stabilizowani przez układ PO-PiS, przez to, że „nie ma alternatywy”, wygrywali dopiero w drugiej turze, przy niskiej frekwencji. Ludzie chcą zmiany, ludzie czekali na coś nowego. I naprawdę kierują się racjonalnym podejściem do rzeczywistości, szczególnie na poziomie lokalnym, gdzie do tej władzy jest jednak bliżej. Wymykali się z tego „bezalternatywnego” systemu PO-PiS głosując na gejów, tak jak w Słupsku czy w Tomaszowie Mazowieckim, albo na kogoś, przed kim ich straszono jako przed totalnym rewolucjonistą – tak jak w Wadowicach. To wszystko po raz pierwszy w tych wyborach nie miało znaczenia wykluczającego. Jak powiedziała pewna pani ze Słupska: ona wybiera prezydenta, a nie partnera do łóżka. I to jest przełom, który pokazuje, że społeczeństwo chce zmiany i to przede wszystkim dla zmiany głosuje na geja, osobę z zewnątrz czy antyklerykała. Jest do tej zmiany gotowe bardziej, niż nasza wyjątkowo zachowawcza, wyjątkowo oportunistyczna klasa polityczna. Dla ludzi liczy się przede wszystkim wiarygodność kandydata. To, czy on może tę zmianę zagwarantować. A Słupsk czy Wadowice pokazują, że to nie jest „wypadek przy pracy”, ale wybór konsekwentny. Dowiadujemy się o entuzjazmie mieszkańców i mieszkanek Słupska czy Wadowic, którzy już po wyborach, po ogłoszeniu ich wyniku, są zachwyceni tym jak wybrali, jak się policzyli. Występując w mediach są dumni ze zmiany, jaka się ich głosami dokonała. Lepszej promocji, niż Biedroń zrobił dla Słupska, trudno sobie wyobrazić.
A może są entuzjastyczni, bo ich Kościół, prawica polityczna, a także prawicowe i „mainstreamowe” – czyli umiarkowanie konserwatywne – media jeszcze nie zbombardowały? Tak jak was zbombardowały i sporo straciliście. Nie boi się pani tego, że Wadowice i Słupsk zostaną zmasakrowane oskarżeniami o satanizm, o radykalizm, o lewactwo? I wyborcy Biedronia czy Klinowskiego zaczną się ich wstydzić, dadzą się złamać? Tak jak dała się złamać spora część waszego elektoratu, a nawet klubu poselskiego. Niezależnie od błędów politycznych, jakie popełnialiście. Ja pamiętam entuzjazm, kiedy państwo wchodzili do polskiej polityki z nowymi ideami, z 11 procentami poparcia i sporą grupą posłów. Potem się zaczęło skuteczne bombardowanie, przekonywanie, że wasza obecność w polityce „z takimi hasłami” to kompromitacja.
Ja też się tego boję. Oczywiście pamiętam entuzjazm i wiarę w to, że teraz możemy zmieniać Polskę, że to jest na wyciągnięcie ręki. Ale jest pewna różnica. Biedroń w Słupsku czy Klinowski w Wadowicach otrzymali bardzo realną władzę na poziomie lokalnym. Wiadomo, że będą konflikty i blokady, napięcia z Radą Miejską, gdzie oni będą mieli przeciw sobie zmobilizowaną prawicę. Ale jeśli oni zaczną zmieniać te miasta, realizować swoje obietnice wyborcze, a prawica będzie ich próbowała zablokować, to oni się mogą odwołać bezpośrednio do swoich wyborców. Zorganizować nacisk społeczny. Osłonić w ten sposób konkretne decyzje, do których mają uprawnienia jako lokalna władza wykonawcza. Myśmy jako mniejszość sejmowa, całkowicie izolowana przez konserwatywną większość w tym parlamencie, a także niestety związana przez konflikt z SLD, nie mieliśmy faktycznego wpływu na władzę. Biedroń i Klinowski władzę po prostu mają. Oni ją zdobyli przekonując do siebie większość wyborców. To poważny atut.
Biedroń, Klinowski czy Agnieszka Łuczak mieli organizacyjne, finansowe poparcie Twojego Ruchu. Daliście im wszelkie wsparcie, jakie mogliście zapewnić jako partia reprezentowana w parlamencie, ale często nie afiszowaliście się ze swoim logo albo z osobą Janusza Palikota wiedząc, jak bardzo oberwaliście wizerunkowo. Siła tych kandydatów jest dorobkiem TR, co zresztą w niczym nie umniejsza ich własnych politycznych talentów czy pracy. Ale wy trochę „nie doczekaliście” tych sukcesów jako struktura licząca się na poziomie ogólnokrajowym. Czy jest szansa na odbudowę tego potencjału?
Co jeszcze możemy wyczytać z tych wyborów, tym razem z perspektywy lewicowej? Otóż lewica była w tych wyborach rozbita. Poszła oddzielnie, co przełożyło się na jej słabość właśnie w tym wymiarze ogólnopolskim. Niezdolność do zbudowania jedności. Kandydaci lewicy na dole mieli kłopot z budowaniem wokół siebie koalicji, szerokiego wsparcia. Nie dlatego, że nie było wyborców, a nawet nie dlatego, że kandydaci SLD czy TR nie chcieli ze sobą na poziomie lokalnym rozmawiać. Ale dlatego, że nie było decyzji centrali. Myśmy chcieli takiej współpracy, przez moment ona się nawet wydawała możliwa.
Na przykład na poziomie wyborów do sejmików wojewódzkich, gdzie ostatecznie, w konsekwencji braku takiej współpracy lewica oberwała najbardziej. Najbardziej przestała się liczyć.
W konsekwencji tego braku współpracy na poziomie ogólnokrajowym, także na poziomie lokalnym pojawiły się takie napięcia międzypartyjne, że jedni drugim odbierali głosy.
Wygląda na to, że nie będzie tej współpracy także w dalszej części roku wyborczego. Sławomir Sierakowski w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” apelował do całego partyjnego centrolewu o wystawienie wspólnego kandydata lub kandydatki nieutożsamianych z jednym czy drugim partyjnym liderem, więc być może akceptowalnych dla wszystkich. Ktoś taki pewnie nie wygrałby z Komorowskim, ale mógłby pokazać realny potencjał centrolewicowego elektoratu i centrolewicowych idei. Tymczasem proces wyłaniania kandydatów do prezydentury po obu stronach wzmacnia wzajemną izolację SLD i Twojego Ruchu.
Myślę, że to proponowanie własnych kandydatów czy kandydatek odbywa się zbyt szybko.
Ja będę lojalna wobec ostatecznego wyboru Twojego Ruchu, ale uważam, że wcześniej trzeba było przynajmniej rozpocząć rozmowy na temat wspólnego kandydata czy kandydatki. Nawet gdyby one się ostatecznie nie powiodły, to zdolność do prowadzenia takiej wspólnej rozmowy – w obszarze najszerzej rozumianej centrolewicy, SLD, Twojego Ruchu, tego co jest realnie lewicowe w ruchach miejskich – to wszystko mogłoby przełamać wzajemne animozje i miałoby pozytywny wpływ na ewentualne rozmowy o wspólnych listach w wyborach parlamentarnych. Wzajemne ignorowanie się i podgryzanie dzisiaj może mieć negatywny wpływ na skuteczność lewicy w wyborach parlamentarnych.
Osobne listy, zwalczające się ugrupowania lewicowe – efekt będzie taki, że nie tylko PO-PiS czy PSL okażą się od lewicy silniejsze, ale może nawet Korwin czy narodowcy. Efektem będzie znowu to, że Platforma uzna za potencjalnego partnera lub groźnego konkurenta wyłącznie różne odmiany prawicy. I tylko na prawicowe idee czy naciski będzie wrażliwa. A przyszły parlament może być tak samo jak obecny zdominowany przez „konserwatywną większość”. A co pani sądzi o Robercie Biedroniu i Barbarze Nowackiej wymienionych przez Sierakowskiego jako potencjalni kandydaci centrolewicowego elektoratu?
Biedroń został wybrany prezydentem Słupska. Ma szansę bardzo wiele tam zrobić i na tym powinien się teraz skupić. Sukces w rządzeniu miastem zbuduje jego pozycję polityczną. Barbara Nowacka to polityczka utalentowana i niewątpliwie z wielką przyszłością.
Osobiście jednak uważam, że świetną kandydatką – choćby do rozmów w gronie całej polskiej lewicy – jest Magdalena Środa, osoba z ogromnym dorobkiem, twórczyni Kongresu Kobiet, niezwykle opiniotwórcza i odgrywająca ważną, choć nieformalną rolę polityczną.
Ma doświadczenie rządowe jako zasłużona ministra ds. równego traktowania. Na nią zagłosowałaby lewica, a przede wszystkim kobiety.
Czy nie byłaby zbyt „liberalna” dla aparatu i elektoratu SLD?
Ona również tam cieszy się autorytetem. Ale niestety ten proces wyłaniania własnych kandydatów partyjnych, trochę przeciw sobie, już się rozpoczął. Co może znaczyć, że my także do wyborów parlamentarnych pójdziemy wszyscy osobno. A nawet gorzej, przeciw sobie. Co rzeczywiście będzie miało wpływ na dalszą dominację prawicy na poziomie ogólnopolskim, parlamentarnym. Ta dominacja narasta, co widać choćby po losach konwencji antyprzemocowej. Zwalczanie przemocy wobec kobiet stało się już tematem „kontrowersyjnym”, „zideologizowanym”. To budzi obawy, że konwencja podzieli losy in vitro, związków partnerskich i w ogóle wszystkiego, co za „kontrowersyjne” uznaje prawica.
Jak odblokować sytuację na lewicy, jak zmienić tę mocno zachowawczą postawę liderów i aparatów partyjnych?
Myślę, że może na to wpłynąć wyłącznie nacisk z dołu, nacisk elektoratu, nacisk działaczy i w ogóle ludzi, którzy uważają, że przetrwanie lewicy w Polsce jest konieczne. A tu chodzi nie tylko o przetrwanie, ale i budowę nowego szerokiego porozumienia partii i środowisk lewicowych. A do tego konieczne jest odbudowanie dialogu pomiędzy partiami. I zbudowanie szerokich lewicowych list przed przyszłorocznymi wyborami parlamentarnymi. Przecież nawet Jarosław Kaczyński zdołał wchłonąć te wszystkie prawicowe grupki wokół Gowina czy Ziobry. Jeśli lewicy nie uda się współpracować, zostaniemy zmarginalizowani. Zmarginalizowane zostaną wszystkie nasze dążenia i polityczne cele. A losy konwencji antyprzemocowej w tym parlamencie, losy tego zupełnego minimum, jakim wydawała się walka z przemocą wobec kobiet, pokazują, jak będzie wyglądała polska polityka bez lewicy.