Istnieje napięcie między modernizacyjnym projektem PiS a stosunkiem tej partii do ksenofobii.
Cezary Michalski: Byłeś członkiem rozwiązanej decyzją pani premier Beaty Szydło Rady ds. Przeciwdziałania Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i związanej z nimi Nietolerancji. Chciałem zacząć od końca, czyli właśnie od tej likwidacji. W jaki sposób zostaliście o tym poinformowani, czy były jakieś zapowiedzi, rozmowy z wami? Rada była przecież wbudowana w struktury państwa, składała się zarówno z przedstawicieli społecznych, jak też z urzędników kilku ministerstw.
Michał Bilewicz: Dowiedziałem się o tym z mediów, które poinformowały, że taka decyzja pani premier została opublikowana w Monitorze Polskim. Nie było wcześniej żadnych sygnałów, przeciwnie, nawet jeszcze krótko po wyborach mieliśmy sygnały od urzędników, którzy wcześniej z nami pracowali, że nasze działania będą kontynuowane, bo powody istnienia Rady bynajmniej nie zniknęły.
To były często ostatnie dni tych urzędników.
Wielu ludzi, z którymi współpracowaliśmy, wciąż jest w administracji rządowej czy policji. W każdym razie był pozór pewnej ciągłości. Natomiast w środowiskach i mediach, które nas „namierzały”, od razu pojawiła się suma 45 tysięcy złotych, które rząd „marnuje”, finansując Radę.
Informacja w logice „audytu”. Nie dość, że „ideologia”, to jeszcze „kosztuje podatników”.
Nasza rada konsultacyjna to była grupa ludzi pracujących na zasadzie wolontariatu, pro publico bono, którzy poza swoimi normalnymi obowiązkami zawodowymi poświęcali dużo czasu i energii na przygotowywanie rozwiązań mających uczynić polskie państwo sprawniejszym w kwestiach zwalczania nienawiści motywowanej ksenofobicznie. A ludzie z ministerstw oddelegowani do współpracy z nami robili to w ramach swoich obowiązków. Twierdzenia, że było to jakieś marnowanie pieniędzy i przestaliśmy istnieć z powodów oszczędnościowych, nie da się obronić. Na przykład jednym z zadań, które postawiliśmy sobie jako rada, było stworzenie systemu wczesnej prewencji przestępstw nienawiści na podstawie meta-analizy wszystkich dostępnych badań sondażowych realizowanych przez różne instytucje sondażowe i akademickie, na próbach reprezentatywnych. Zestawiając wyniki tych badań i na bieżąco aktualizując to zestawienie, można określić, w jakim regionie Polski pojawia się poważny problem z postawami społecznymi mogący doprowadzić do wystąpienia przemocy. Bardzo dużo takich badań jest prowadzonych odnośnie stosunku do Romów, Żydów, Czeczenów, do różnych innych grup narodowościowych. Te badania są finansowane ze środków budżetowych, ale nikt nie zbiera ich razem. A dopiero zebrane razem mogłyby się stać porządnym narzędziem prewencji antydyskryminacyjnej.
Taki biały wywiad za małe pieniądze.
Przez wiele miesięcy nie mogliśmy się doprosić pieniędzy na zatrudnienie informatyka, który stworzyłby taką aktualizowaną bazę danych. I akurat w momencie, kiedy rząd wyasygnował na to jakieś nieduże środki, a różne agencje badawcze zgodziły się przekazywać dane do bazy, zmienił się rząd i nastąpiła powolna śmierć Rady. Ale bez względu na te wszystkie problemy Radzie udało się jedno: stworzyliśmy płaszczyznę kontaktu instytucji i organizacji pozarządowych zajmujących badaniami, monitoringiem i integracją z reprezentantami państwa – administracji terenowej, policji, służb socjalnych, instytucji podległych ministerstwu edukacji.
Wróćmy zatem do początku, jest rok 2013, drugi rząd Tuska. Czyj to jest pomysł, kto was zaprasza?
To był pomysł Michała Boniego, jako ministra administracji i cyfryzacji. Nawet jak później on już nie był w rządzie i został europarlamentarzystą (mocno zaangażowanym w komisji Wolności Obywatelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych Parlamentu Europejskiego zajmującej się podobnymi sprawami co Rada), to w dalszym ciągu pozostawał takim ośrodkiem nacisku w rządzie. Przyjeżdżał z Brukseli, żeby się z nami spotykać, to dla niego było sprawą priorytetową. W rekrutacji ekspertów do Rady pomogli mu ludzie, których Michał Boni zgromadził wokół siebie, kiedy jeszcze przygotowywał strategiczny program Polska 2030. Na samym początku powstał zespół rządowy złożony z przedstawicieli ministerstw, wojewodów. Nieco później powstała rada konsultacyjna złożona z przedstawicieli środowisk i organizacji społecznych zajmujących się monitorowaniem i zwalczaniem nienawiści, a także z naukowców, którzy mieli dostarczyć wiedzy dla części rządowej. To jest okres, kiedy już pojawiają się znaki ostrzegawcze, na które my natrafialiśmy w swoich analizach, choćby w ramach Polskiego Sondażu Uprzedzeń. Sygnalizowaliśmy wcześniej, także na posiedzeniach sejmowej Komisji ds. Mniejszości Narodowych, że np. na Podlasiu jest pewien problem. Systematycznie pojawia się tam wyższy poziom uprzedzeń i trzeba coś zrobić. Jakiś czas później faktycznie doszło na Podlasiu do wydarzeń, które Marcin Kącki opisuje w swojej książce Białystok. Biała siła, czarna pamięć, a których materialnym efektem były napady, przestępstwa z nienawiści, pobicia, organizowanie się ludzi, którzy biją.
Podlasie jest zresztą regionem, w którym problemy etniczne są nie od dziś. Już w latach 20. ubiegłego wieku silni byli tam narodowcy, potem była cała fala pogromów w 1941 roku. I to w takim właśnie regionie często lokowano ośrodki dla uchodźców. Powód był bardzo prozaiczny – to też jest logika Platformiana, ta jej strona, której szczerze nie cierpię, liberalizmu pasywnego. Ogłaszano przetarg i ten, kto dał najtańszą ofertę na wyżywienie i zamieszkanie uchodźców, dostawał ośrodek. To powodowało, że ośrodki powstawały np. w Łomży, gdzie były kłopoty z pracą i raczej nie było atmosfery do integracji. Ale właśnie dlatego, że to są regiony najwyższego bezrobocia, utrzymanie ośrodka było tam najtańsze. Prywatne firmy, nawet nie lokalne, stawały do przetargu i kontrakt dostawała ta, która oferowała najtańsze utrzymanie uchodźcy.
Z integracją to faktycznie nie miało wiele wspólnego.
Państwo powinno prowadzić ośrodki dla uchodźców i brać odpowiedzialność za integrację. A tu w ogóle nikogo to nie interesowało. W wielu miejscach dochodziło do takich wydarzeń, jak w Łomży. Nienawiść, pobicia. W końcu mieszkańcy Łomży doprowadzili nawet do tego, że jeden z tych ośrodków został zlikwidowany. Przeprowadził to poseł PiS-u, który się na tym politycznie promował. Ci uchodźcy, którzy jakoś się zintegrowali i znaleźli pracę po likwidacji ośrodka, wynajęli sobie mieszkania albo kupili je na rynku wtórnym. Wtedy jedna z organizacji pozarządowych, Fundacja Ocalenie, przeprowadziła serię działań skierowanych do mieszkańców Łomży. Kursy dla mieszkańców, spotkania, akcje wolontariatu, wspólne gotowanie. Gdy mój zespół badał efekty tych działań, to oniemieliśmy: po roku takich działań mieszkańcy Łomży zmienili swój stosunek do uchodźców. Takie małe laboratorium, które mogłoby zadziałać w skali całej Polski.
Gdy mój zespół badał efekty tych działań, to oniemieliśmy: po roku takich działań mieszkańcy Łomży zmienili swój stosunek do uchodźców. Takie małe laboratorium, które mogłoby zadziałać w skali całej Polski.
Nasza Rada, poprzez koordynację działań ministerstwa edukacji, pracy i polityki społecznej, administracji i policji miała doprowadzić do tego, że wnioski z tych małych laboratoriów, gdzie coś się udało, mogłyby zostać przełożone na całą Polskę. Zresztą wojewodowie zaczęli już takie doświadczenia przenosić na własny grunt – i w wielu miejscach zaczęto synchronizować działania edukacyjne, prewencyjne, integracyjne czy sportowe. Likwidacja Rady przerwała ten proces. Wszystko początkowo odbywało się bez nagłośnienia. Właściwie temat zrobił się „medialny” dopiero, kiedy minister Sienkiewicz nagłośnił sprawę Białegostoku.
Czy jego „idziemy po was” pomogło? Czy to był raczej błąd?
Bartłomiej Sienkiewicz zrobił coś, co obok słów prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego w Jedwabnem było jednym z najodważniejszych publicznych wystąpień polityka w Polsce. To było ważne, bo my wiemy z badań, że takie wypowiedzi idące z centrum władzy tworzą pewną normę. Także normę wpływającą na zachowania urzędników państwowych.
W wymiarze polityki centralnej ta wypowiedź Sienkiewicza zmobilizowała przeciw niemu i przeciw Tuskowi całą prawicę – narodową, pisowską, medialną, intelektualną. Oni wszyscy zaczęli odpowiadać Sienkiewiczowi: „To my po Was przyjdziemy”. I ostatecznie przyszli po Sienkiewicza i Tuska z „kelnerskimi taśmami”. A czy w konkretnych projektach na Podlasiu to pomogło?
Tak, to było skuteczne. Jak popatrzysz na późniejszą liczbę postępowań prokuratorskich w Białymstoku i na całym Podlasiu, rozbicie całej tej ośmiornicy białostockiej, w której byli skrajni kibole Jagiellonii i skrajnie prawicowe organizacje, gdzie dochodziło do przestępstw kryminalnych, które były potem tuszowane – to się udało rozbić właśnie dzięki bardzo twardemu postawieniu sprawy na szczeblu centralnym. Oczywiście częste wizyty w Białymstoku przedstawicieli Rady – ministra Boniego czy Huskowskiego – dawały jasny sygnał, że dla rządu ta sprawa ma duże znaczenie. No i administracja lokalna na to świetnie zareagowała – prowadzono tam mnóstwo działań integrujących społeczność lokalną z mniejszościami i uchodźcami, od warsztatów kulinarnych po imprezy sportowe.
Po upadku tej władzy mamy jednak w Białymstoku marsze ONR-u, msze ONR-u, likwidację centrum Zamenhofa, gdzie politycy białostockiej prawicy publicznie porównują Zamenhofa do Hitlera, a stworzenie esperanto do totalitaryzmu. Jednak już w 2012–2013 roku pojawiły się pierwsze sygnały przyzwolenia dla tych zjawisk ze strony niektórych polityków, niektórych ludzi Kościoła. Do tego dezorientacja policji, a także prokuratorskie uzasadnienia, że malowane na murach swastyki to „indyjskie symbole szczęścia”.
Ale jednocześnie w ministerstwie administracji i cyfryzacji, w różnych innych jednostkach administracji rządowej pojawiły się osoby i struktury, które zaczęły reagować. Zaczęły się zmiany, które wynikały choćby z zawartych przez Polskę umów międzynarodowych. W jednostkach policji powstawały urzędy pełnomocnika ds. przestrzegania praw człowieka obsadzane przez fantastycznych ludzi, którzy zresztą nadal tam są. I wykonują bardzo dobrą pracę zarówno jeśli chodzi o kształcenie policjantów, jak też rozpoznawanie nastrojów, opinii. W kwestionariuszach kandydatów do policji pojawiły się pytania o zachowanie w sytuacji obrażania geja czy przedstawicieli konkretnych mniejszości etnicznych. W ten sposób po raz pierwszy były oficjalne sygnały, że wchodząc do policji i do struktur państwa, musisz podzielać pewne wartości dotyczące równości, ochrony słabszych, tolerancji wobec mniejszości. Wartości z ducha liberalizmu Rawlsowskiego. W każdym razie, kiedy powstawała Rada zobaczyliśmy, że coś dobrego zaczyna się dziać w policji. Mieliśmy partnerów i adresatów naszej pracy. Prowadziliśmy przez dwa lata szkolenia w Oświęcimiu, dla oficerów policji, przez które przewinęło się wielu oficerów ze wszystkich województw. To były szkolenia w zakresie antydyskryminacji, a także prowadzone na terenie obozu Auschwitz-Birkenau warsztaty na temat tego, do czego może prowadzić nadużycie władzy.
Nie mieliście wrażenia, że to jest oportunistyczne przytakiwanie ze strony kogoś, kto został zmuszony, żeby waszych szkoleń słuchać?
Nie. Mogę to porównywać do studentów, którzy często są bardzo liberalni, nawet lewicowi. I ci policjanci czasem byli nastawieni nawet bardziej entuzjastycznie, oni czuli kwestie praw człowieka, czuli, że są przedstawicielami państwa, które ma bronić najsłabszych. Także w Ministerstwie Sprawiedliwości była jednostka monitorująca przestępstwa z nienawiści. I w prokuraturze ktoś zbierał te dane dotyczące przestępstw z nienawiści, na które teraz się powołujemy. Dlatego nawet statystyki, które ostatnio pokazuje prokuratura, mówiące o wzroście liczby postępowań w sprawach przestępstw z nienawiści, nie wynikają tylko z faktycznego wzrostu liczby tych przestępstw, ale także z tego, że prokurator rejonowy zaczął być świadomy, że jego instytucja będzie się przyglądać i zakwestionuje najbardziej kuriozalne uzasadnienia odstąpienia od postępowania prokuratorskiego w tego typu sprawach.
Czyli teraz liczba postępowań w przypadku przestępstw z nienawiści może znowu spaść? Rady już nie ma, pełnomocnicy umilkną, a gotowość do stwierdzania, że swastyka jest indyjskim znakiem szczęścia wzrośnie?
Obawiam się, że ta kultura organizacyjna może zostać zniszczona. Ale mam nadzieję, że ludzie, którzy tę wrażliwość wtedy budowali, przetrwają w strukturach państwa, w policji, w prokuraturze, w strukturach ministerstwa pracy i polityki społecznej. Natomiast to, czego się nie udało zrobić, to zmiana prawa. Tu Platforma nie była wystarczająco odważna.
Jak się odważyła ratyfikować z pozoru najmniej kontrowersyjną konwencję antyprzemocową, została ukarana przez prawicę i Kościół, a wsparcie jakoś się nie pojawiło.
Pewne rzeczy jednak mogły być zrobione. Mamy np. Artykuł 257 Kodeksu Karnego. Organizacje społeczne od lat namawiały, żeby do znajdującego się tam katalogu grup znajdujących się pod ochroną prawa włączyć orientację płciową. I myślę, że szczególnie teraz, kiedy zmieniła się sytuacja polityczna, a instytucje państwa mające zapobiegać przestępstwom z nienawiści, mowie nienawiści, są osłabiane, dobrze byłoby mieć prawo, które by to opisywało i do którego można by się odwołać. W Polsce status osób homoseksualnych nie jest w ogóle chroniony prawnie. We wszystkich europejskich badaniach porównawczych dotyczących przemocy wobec osób homoseksualnych, traumy tych osób związanych z różnego typu prześladowaniem i dyskryminacją, okazuje się, że kluczowe jest to, czy dane państwo posiada prawny opis statusu osób homoseksualnych. To nawet nie muszą być małżeństwa czy związki partnerskie, ale jakiekolwiek regulacje prawne. Jeśli taki status w prawie istnieje, to w przypadku agresji homofobicznej jej ofiary lepiej sobie radzą, nie tylko prawnie, ale także psychologicznie. Jest mniejsza traumatyzacja, większa gotowość do sprzeciwu i występowania w imieniu swojej grupy. W Polsce tego nie ma, prawo jest ślepe na osoby homoseksualne.
Kto wchodził w skład waszej Rady ze strony społecznej?
To były osoby spoza logiki partyjnej, np. Paula Sawicka ze stowarzyszenia Otwarta Rzeczpospolita, Anna Tatar z „Nigdy więcej”. A z naukowców Marek Troszyński z Collegium Civitas, który się tam zajmuje analizami mowy nienawiści, byłem ja, był Bogdan Białek, był też w to zaangażowany Sergiusz Kowalski.
Masz rację, że to jest odejście od logiki partyjnej, ale szczególnie z punktu widzenia tego, co jest dzisiaj mainstreamem na prawicy, wszyscy byliście reprezentantami „lewactwa”. W takim rozumieniu, w jakim politycy i publicyści prawicowi nazywają dzisiaj „lewackim” nawet KOD, który sięga od centrolewu po konserwatystów. Zatem to było odejście od logiki partyjnej, ale nie od logiki wojny kulturowej, która jest dziś w Polsce ważniejsza. Wygrała druga strona tej wojny, więc zostaliście jako instytucja zniszczeni. Nie było tam ze strony społecznej Ryszarda Legutki, Andrzeja Nowaka czy Rafała Ziemkiewicza.
Środowiska prawicowe nie stworzyły instytucji, które zajmowałyby się tą tematyką. Gdyby z nami chciał współpracować ktoś sensowny – na przykład z Instytutu Sobieskiego – to na pewno byśmy się z nim dogadali. Taka współpraca ma sens z każdym, kto myśli o problemach społecznych, w tym rasizmie i ksenofobii, w sposób strategiczny i nieuprzedzony.
Ale prawica nie dlatego nie prowadzi badań nad mową nienawiści czy przestępstwami z nienawiści, że nie ma instytucji, ale dlatego, że sam przedmiot tych badań uważa za „lewacki”. Na co dowodem jest właśnie likwidacja waszej rady czy kolejne wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego.
Ale właśnie przez to pojawia się narastające napięcie między modernizacyjnym nurtem tego rządu, który mają personifikować Mateusz Morawiecki, Anna Streżyńska, Jarosław Gowin czy Paweł Szałamacha, a podejściem tej władzy do mowy nienawiści, kolejnymi deklaracjami Kaczyńskiego na temat imigrantów, odmowami ścigania mowy nienawiści, a wreszcie likwidacją naszej rady przez Beatę Szydło. Myślę szczególnie o Gowinie, który często mówi o reformach mających wprowadzić jedną z polskich uczelni do pierwszej pięćdziesiątki rankingu szanghajskiego i kilka polskich uczelni do pierwszej setki. Jednak kiedy go słucham, dochodzę do wniosku, że on nigdy nie był na żadnej z tych czołowych światowych uczelni. Tam zawsze są Hindusi, Żydzi, Arabowie, Polacy, Rosjanie, takiej uczelni nie da się zrobić monoetnicznie i monokulturowo. Ostatnio analizowałem dane z Europejskiego Sondażu Społecznego i zauważyłem, że im większa jest akceptacja imigrantów w danym kraju, tym więcej jest w nim uczelni z pierwszej dwusetki światowych rankingów. W krajach rasistowskich nie ma szans na stworzenie silnych, innowacyjnych ośrodków naukowych. I teraz do mnie dzwoni dziennikarka portugalska z „Publico”, czołowego portugalskiego dziennika. I pyta, co się dzieje w Polsce, jak można wyjaśnić to, że portugalski student przyjeżdżający na Erasmusa do Rzeszowa zostaje pobity, a napastnik krzyczy do niego, że zrobi porządek z Arabami. Choć akurat ta sprawa była chyba trochę wyolbrzymiona, to jednak wiele podobnych sytuacji faktycznie miało u nas miejsce w ostatnich miesiącach. Scenariusze tego typu zajść są zawsze podobne. To napaści na ludzi o ciemniejszej karnacji, którzy rzadko są muzułmanami czy Arabami, ale napastnicy zawsze krzyczą do nich hasła antymuzułmańskie i antyarabskie.
Kolejny atak mieliśmy właśnie w Bydgoszczy, gdzie grupa studentów będących tam na Erasmusie – tureckich, ale oberwali także Czeszka i Słowak, którzy z nimi byli – została pobita przez grupę ludzi w koszulkach z napisem „Polska walcząca”, którzy krzyczeli, że „obronią Polaków przed Arabami”. Tyle tylko, że dziś władza nie mówi już do tych bandytów „przyjdziemy po was”, niezależnie od efektywności tego przychodzenia. Od Kaczyńskiego, od ministrów tego rządu, z mediów znajdujących się pod kontrolą PiS-u oni się raczej dowiedzą, że mają rację, bo Unia Europejska chce zmusić Polskę do przyjęcia ludzi, którzy „roznoszą groźne zarazki” i „gwałcą kobiety”. A minister Błaszczak rozpoczął właśnie dochodzenie wobec policjantów w Gdańsku, którzy obronili marsz równości przed atakiem narodowców, wśród których była córka radnej PiS.
Większość z tych wszystkich napaści można śmiało zakwalifikować jako przestępstwa z nienawiści, sprowokowane przez bezkarność mowy nienawiści. A wszystko to uderza w fundamentalny interes Polski, nie tylko wizerunkowy, ale też ten ściśle modernizacyjny, na którym zależy Morawieckiemu, Streżyńskiej czy Gowinowi. Jak choćby stworzenie silnych międzynarodowych instytucji naukowo-badawczych w Polsce. Uważam, że my – lewicowcy i liberałowie – tego argumentu używamy zbyt rzadko. Mówimy, że nie powinno być ataków z nienawiści, bo historia, bo moralność, no i był Holocaust. To wszystko prawda, ale jest też argument pragmatyczny, który przecież także promodernizacyjna prawica powinna zrozumieć. Polska wypadnie z obiegu, zamykanie oczu na napięcie pomiędzy pakietem modernizacyjnym, a narastającym rasistowskim zacietrzewieniem nie pozwoli na modernizację Polski. A to jest przecież zakład modernizacja za demokrację, który nam proponują Streżyńska, Szałamacha, Morawiecki, Gowin.
Nie sądzę, żeby ten argument zadziałał, bo ja znam źródła i prawdziwą treść tego „zakładu modernizacyjnego”. Jeden z intelektualnych twórców tej koncepcji, bardzo przez Kaczyńskiego szanowany, potrafił już wiele lat temu z zazdrością pokazywać swoim znajomym zdjęcia z Teheranu, na których dziewczyny nawet nie w chustach, ale w burkach ze szczelinami na oczy, siedzą pochylone nad mikroskopami. I on to komentował: ,,widzisz, można to zrobić, można połączyć autostrady z obroną tradycji, takiej modernizacji potrzebujemy”. Mam nadzieję, że te mikroskopy nie stały przynajmniej w instytucie zajmującym się badaniami nad bronią biologiczną czy nuklearną, bo ten rodzaj łączenia modernizacji z tradycją człowiek już w swojej historii wielokrotnie testował. Już Adorno i Horkheimer takie złożenie antynowoczesnych mitów z nowoczesną technologią analizowali.
Są liczne przykłady historyczne, które pokazują, że taka „modernizacja”, połączona z zamknięciem czy ksenofobią, ostatecznie zawsze przegrywała. To się nie ma prawa udać. Wystarczy popatrzeć na tę pierwszą setkę światowych uczelni, tam jest jedna uczelnia rosyjska, chińskich nie ma wcale – a malutka Holandia ma ich aż cztery, Szwecja trzy, bo tych krajach są ludzie z całego świata. A jeśli artykuł o napadach na Portugalczyków podejrzewanych przez bijących, że są Arabami, jest publikowany w najważniejszej portugalskiej gazecie, a władza w dalszym ciągu nie robi nic, przeciwnie, są kolejne deklaracje Kaczyńskiego przyzwalające na język nienawiści, to uczelnie portugalskie i hiszpańskie mogą rozwiązać umowy Erasmusa. Nie z jakichś przyczyn ideologicznych, bo np. nie lubią PiS-u, ale z obawy o bezpieczeństwo swoich studentów.
Dostałem ostatnio maila od koleżanki, która jest specjalistką od psychologii poznawczej. Ona jest hinduską, zrobiła doktorat w Anglii i przyjechała do jednego z najważniejszych polskich laboratoriów zajmujących się tą tematyką. Najpierw była naprawdę zachwycona Polską, a teraz do mnie pisze, że ostatnie miesiące są zupełnie tragiczne. Ona zaczęła słyszeć wypowiadane zupełnie otwarcie rasistowskie obelgi. A kiedy w jakiejś zwykłej rozmowie powiedziała coś o uchodźcach, usłyszała, że powinna być cicho, bo „to są nasze polskie sprawy”. Ona to słyszy nawet w instytucjach akademickich. I to jest początek wypadania Polski z tego europejskiego obiegu naukowego, do którego przynależność jest warunkiem realizacji nawet tej części pakietu modernizacyjnego, na której zależy Morawieckiemu, Streżyńskiej, Gowinowi.
Ostatecznie z antyimigracyjnych i antyunijnych argumentów Kaczyński nie zrezygnuje, bo one poprawiły mu wynik wyborczy i nadal konsolidują jego elektorat.
My tydzień przed wyborami parlamentarnymi przeprowadziliśmy wśród młodzieży sondaż dotyczący preferencji partyjnych i tego, z czego one wynikają. Badaliśmy przepływ młodych ludzi z elektoratu Platformy, Palikota i z innych obszarów do PiS-u, Kukiza i Korwin-Mikkego, bo tam zawędrowało ostatecznie 60–70 procent młodych wyborców. Szczególnie PiS było wcześniej partią nieatrakcyjną dla młodych ludzi.
I jednym z głównych czynników tego przepływu okazał się lęk przed islamem.
I jednym z głównych czynników tego przepływu okazał się lęk przed islamem. To było coś nowego, młodzi ludzie w Polsce wcześniej nie bali się islamu, bo islamu w Polsce nie ma w jakimkolwiek społecznie istotnym wymiarze. To wynikało z rozkręcenia paniki medialnej, zdumiewająca była łatwość uruchomienia tej paniki.
Ona musiała się opierać na realnych wydarzeniach, tylko że nie w Polsce. To swoją drogą smutny paradoks, że ataki terrorystyczne w Paryżu nie pozwoliły wygrać w wyborach regionalnych Frontowi Narodowemu w żadnej z prowincji. Po atakach w Brukseli, a także po wcześniejszych atakach w Londynie, po raz pierwszy w historii burmistrzem Londynu został wybrany muzułmanin – liberalny, socjaldemokratyczny, ale jednocześnie praktykujący muzułmanin. Tymczasem w Polsce paryskie ataki pozwoliły wygrać Kaczyńskiemu i Kukizowi, a na pewno bardzo poprawiły ich wynik wyborczy.
Powód jest oczywisty. Jedynym źródłem wiedzy młodych Polaków o islamie i o muzułmanach są te zamachy i ich obraz w mediach. Gdybyśmy mieli zauważalne mniejszości muzułmańskie, byłoby inne źródło wiedzy, mogliby sami ocenić. Ale oni nie znają nikogo, kto byłby muzułmaninem. Słyszeli o muzułmanach tylko jako o terrorystach z Europy albo z Państwa Islamskiego. Ja mieszkam teraz przez jakiś czas w Lipsku. To nie jest, jak na normę niemiecką, miasto najbardziej wieloetniczne, ale jednak Lipsk też od wielu lat przyjmuje uchodźców i imigrantów zarobkowych. Masz tu zatem kontakt z muzułmanami na co dzień – na uczelni, na siłowni, na basenie. Ja chodzę na siłownię, gdzie spora grupa ćwiczących to muzułmanie i gdzie jednocześnie chodzi mnóstwo kobiet. Gdyby opierać się na doniesieniach polskich mediów, powinno tutaj być piekło. Nic takiego się nie dzieje.
Kiedy masz kontakt z muzułmanami na co dzień, możesz konfrontować doniesienia medialne z doświadczeniem własnym. My to widzieliśmy w badaniach, które prowadziliśmy wśród polskich studentów wyjeżdżających na Erasmusa. Oni zwykle jadą do krajów, w których muzułmanów jest więcej niż w Polsce, gdzie się ich po prostu spotyka na co dzień. Pytaliśmy polskich studentów przed wyjazdem i po powrocie. Okazuje się, że po powrocie z Erasmusa obraz, iż muzułmanie to przede wszystkim terroryści, całkowicie się zmienia. Okazuje się, że muzułmanka to była dziewczyna, z którą siedziałem w jednej ławce na zajęciach, a muzułmanina spotkałem na basenie, na imprezie, w klubie. Dlatego mi bardzo zależy, żeby Erasmus przetrwał, bo studenci, którzy wyjeżdżają, wracają innymi ludźmi.
Michał Bilewicz, ur. 1980, psycholog społeczny, publicysta, profesor UW. Pracuje na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego i jest kierownikiem Centrum Badań nad Uprzedzeniami Społecznymi. Wiceprezes fundacji Forum Dialogu, członek zespołu „Krytyki Politycznej”. W latach 2013-2016 był jednym ze społecznych członków zlikwidowanej przez premier Beatę Szydło Rady ds. Przeciwdziałania Dyskryminacji Rasowej, Ksenofobii i związanej z nimi Nietolerancji.
Czytaj też drugą część wywiadu:
Skąd się bierze ta nienawiść?
**Dziennik Opinii nr 144/2016 (1294)