Kraj

Na krzywą rocznicę

Interpretacja wydarzeń wojny polsko-bolszewickiej jako „zwycięskiej wojny obronnej, która ocaliła Europę przed czerwoną nawałą” to kolejny mit „ku pokrzepieniu serc”.

Jak co roku w kolejną rocznicę tzw. cudu nad Wisłą w mediach pojawia się wiele poświęconych temu wydarzeniu programów, filmów czy artykułów. Wspólnym mianownikiem jest interpretacja wydarzeń wojny polsko-bolszewickiej jako „zwycięskiej wojny obronnej, która ocaliła Europę przed czerwoną nawałą”. Przy wnikliwszym spojrzeniu okazuje się jednak, że taka interpretacja jest raczej tworzeniem (czy raczej odtwarzaniem, biorąc pod uwagę jego międzywojenną metrykę) kolejnego mitu „ku pokrzepieniu serc” niż odzwierciedleniem stanu faktycznego.

Czy wojna lat 1919-1921 była zwycięstwem strony polskiej? Pozornie pytanie takie może wydawać się nonsensem w świetle zwycięstwa pod Warszawą, późniejszych sukcesów militarnych i nabytków terytorialnych strony polskiej na mocy traktatu ryskiego. Warto się jednak zastanowić, po co w ogóle toczy się wojny. O ile nie są to wojny rozgrywane za pomocą ołowianych żołnierzyków, ich celem nie jest wygrywanie bitew. Jak ujął rzecz Carl von Clausewitz, wojna jest przedłużeniem polityki, tak więc powodem jej prowadzenia jest zamiar realizacji określonych koncepcji politycznych. Do czego zatem dążyła strona polska? Celem było urzeczywistnienie koncepcji federacyjnej Józefa Piłsudskiego i stworzenie uzależnionych od Polski „państw buforowych” Litwy, Białorusi i Ukrainy, oddzielających ją od Rosji.

Wobec nieosiągnięcia przez stronę polską zasadniczego celu wojennego nie wydaje się słusznym mówienie o polskim zwycięstwie. Właściwszym byłoby raczej stwierdzenie, że wojny tej udało się Polakom nie przegrać, ocalając tym samym niepodległość państwa.

Czy wojna polsko-bolszewicka była dla Polski wojną obronną? Agresywne zamiary bolszewików nie budzą wątpliwości. Stwierdzić jednak należy, że także strona polska rościła sobie prawo do decydowania o losie terytoriów położonych między etnicznymi ziemiami polskimi a Rosją. O ile obie Rosje (czerwona i istniejąca jeszcze biała) w ogóle nie liczyły się z niepodległościowymi dążeniami Ukraińców i Białorusinów, to Polska traktowała je (szczególnie kwestię ukraińską) w sposób instrumentalny, jako narzędzie realizacji własnych celów. Bardziej odpowiednim byłoby zatem stwierdzenie, że wojna ta była zderzeniem dwóch ekspansji, a finałem jej był terytorialny „podział łupów”. Nie ulega wątpliwości, iż los ludności ukraińskiej i białoruskiej, która w wyniku owego podziału znalazła się w państwie polskim, był bez porównania lepszy (czy to w warunkach ułomnej demokracji pierwszych lat II Rzeczypospolitej, czy później, w śmieszno-strasznych realiach piłsudczykowskiego autorytaryzmu) niż w krwawej rzeczywistości bolszewickiej dyktatury. Czy jednak uzyskanie tak daleko sięgających na wschód zdobyczy terytorialnych istotnie było dla państwa polskiego korzystne? O tym za chwilę.

Ostatnim elementem mitu wojny polsko-bolszewickiej jest rzekome „ocalenie Europy”. Często pada tu argument, że połączenie sił czerwonej Rosji i „czerwieniejących Niemiec” miałoby umożliwić bolszewikom dalszy eksport rewolucji na zachód. Jeśli jednak siłom bolszewickim nie udało się pokonać relatywnie słabej Polski, to czy ma jakiekolwiek podstawy przypuszczenie, że mogły one podbić Niemcy, dysponujące potężnymi zasobami przemysłowo-militarnymi i paromilionową rzeszą znających rzemiosło wojenne weteranów Wielkiej Wojny? Nie wydają się być przekonujące twierdzenia o narastającej w Niemczech rewolucyjnej fali, gotowej, parafrazując klasyka, „podać ręce rewolucji rosyjskiej”. Na lewej stronie niemieckiej sceny politycznej prym wiodła socjaldemokracja, niechętna i bolszewizmowi, i Rosji jako takiej. Znaczącą rolę w życiu politycznym Niemiec tego czasu odgrywali też zdecydowanie antykomunistyczni nacjonaliści z Deutschnationale Volkspartei, a w wyborach z czerwca 1920 r. Komunistyczna Partia Niemiec uzyskała zaledwie nieco ponad 2% głosów. Rok 1920 to generalnie okres opadania nastrojów rewolucyjnych w Niemczech, ponadto nie ulega chyba wątpliwości, że gdyby bolszewikom istotnie udało się wkroczyć na terytorium tego państwa, to niezwykle brutalne metody, jakimi zaprowadzali swoje porządki, spowodowałyby dalszy spadek, nie zaś wezbranie sympatii prokomunistycznych.

„Ocalenie Europy” jest zatem nie faktem, lecz raczej XX-wieczną wersją mitu „przedmurza chrześcijaństwa”. 

A jakie są fakty? Federacyjne plany Piłsudskiego legły w gruzach, zarówno z uwagi na wyczerpanie państwa polskiego wojną, jak i niechęć jego politycznych przeciwników z obozu narodowej demokracji do zbyt dalekiego przesuwania granicy na wschód. Federacyjnej koncepcji Piłsudskiego endecja przeciwstawiła okrojoną wersję koncepcji inkorporacyjnej Romana Dmowskiego, która zakładała, że w państwie polskim ludność narodowości polskiej musi zdecydowanie przeważać liczebnie. Na wschodzie do państwa wcielić należy jedynie taki zakres terytoriów zamieszkanych w większości przez ludność niepolską, aby była możliwa jej skuteczna polonizacja. Tak więc mimo faktycznej rezygnacji z planów federacyjnych przez Polskę, w obrębie wschodnich rubieży państwa polskiego znalazły się terytoria, na których ludność ukraińska i białoruska stanowiła większość mieszkańców. Warto zastanowić się, jak nowa rzeczywistość wyglądała z ich punktu widzenia.

Pozwolę sobie tu na pewną dygresję – przypominam sobie kontrowersje towarzyszące odbudowie Cmentarza Obrońców Lwowa na początku obecnego stulecia. Na fali nacjonalistycznej histerii, ogarniającej wiele polskich mediów po protestach niektórych środowisk ukraińskich dotyczących elementów symboliki cmentarza, jakże inaczej zabrzmiał głos Jacka Kuronia. Rozumiem Ukraińców – pisał Kuroń – że nie chcą u siebie pomnika chwały polskiego oręża, bo Ukraina nigdy nie pozbawiła Polski niepodległości, a Polska pozbawiła Ukrainę niepodległości dwukrotnie.

Powiedzieć trzeba jasno – traktat ryski z 1921 r. był dla Ukraińców i Białorusinów podziałem ich ziem między Polskę a Rosję.

Powstała sytuacja była w rzeczy samej kwadraturą koła – polskie nabytki terytorialne na wschodzie były zapewne zbyt małe, by kusić się o jakieś rozwiązania autonomiczne, z pewnością jednak zbyt duże, by można było nimi rządzić tak jak województwami etnicznie polskimi. Nie można zatem się dziwić, że większość niepolskich mieszkańców ziem wschodnich II Rzeczypospolitej odnosiła się do państwa polskiego albo obojętnie albo wręcz wrogo. Sprzyjała temu doskonale niekonsekwentna polityka polska, gdzie z biegiem czasu coraz wyraźniej górę poczęły brać tendencje przymusowej asymilacji, połączone z brutalnymi represjami wobec opornych, co szczególnie wyraźnie widać było na ziemiach ukraińskich. Nie zaskakuje więc, że wśród ukraińskich elit politycznych do głosu dochodzić zaczęło przekonanie, iż państwo polskie nie spełni wobec Ukraińców tej roli, jaką wobec Polaków spełniły Austro-Węgry. Przeciwnie, państwo polskie jest wrogiem, którego należy bezwzględnie zniszczyć, a naturalnym sojusznikiem będą tutaj Niemcy. Poczucie wyrządzonej przez Polaków krzywdy miało wybuchnąć falą nienawiści w początkach 1943 roku.

Życzyć by sobie można, by bardziej krytyczne a mniej hurrapatriotyczne rozważania o wojnie polsko-bolszewickiej przestały być jedynie domeną specjalistycznych prac naukowych, a w większym stopniu przedostały się do kształtującego świadomość społeczną obiegu popularnego, tak jak można to zaobserwować w przypadku wielu interesujących głosów na temat powstania warszawskiego 1944 roku. Jaką rangę militarną miały polskie zwycięstwa 1920 roku, biorąc pod uwagę cały czas trwającą wojnę domową w Rosji, angażującą znaczne siły wojskowe bolszewików? Czy nie byłoby słuszniej analizować konflikt polsko-bolszewicki w kontekście całości wydarzeń na terenach dawnego Imperium Rosyjskiego po 1917 roku? Do jakiego stopnia koncepcja federacyjna miała szanse na realizację? Czy słusznym było przyjęte przez Piłsudskiego założenie, iż Rosja czerwona, słaba i izolowana międzynarodowo, będzie mniejszym złem niż Rosja biała, cenny sojusznik przeciw Niemcom z punktu widzenia Francji? Skoro Piłsudski słusznie uważał, że śmiertelnym zagrożeniem dla Polski będzie porozumienie niemiecko-rosyjskie, to dlaczego nie dostrzegł, iż o ile w przypadku Rosji białej sojusz taki byłby możliwy, to w przypadku Rosji czerwonej jego zawarcie było jedynie kwestią czasu? Pytania można by mnożyć, jednak nurt popularny wydaje się bez reszty zdominowany przez mit. Mit zwycięskiej wojny i ocalenia Europy w 1920 roku odegrał już raz istotną rolę dziejową. Pełnił on ważną funkcję w ideologii II Rzeczypospolitej, stanowiąc istotny element tego, co Tomasz Łubieński celnie nazwał „udawaniem mocarstwa”. Rzeczywistą wartość owych mocarstwowych mrzonek bezlitośnie obnażył wrzesień 1939 roku.
   

__
Przeczytany do końca tekst jest bezcenny. Ale nie powstaje za darmo. Niezależność Krytyki Politycznej jest możliwa tylko dzięki stałej hojności osób takich jak Ty. Potrzebujemy Twojej energii. Wesprzyj nas teraz.

Zamknij