Podobno Polacy chcą nowej partii - dowodzi ente socjologiczne badanie. Ale może ta partia już się rodzi, tylko polityczni komentatorzy nie chcą jej dostrzec?
Miejscy partyzanci toczą swoją walkę często poza strukturami, czasem wchodzą w taktyczne sojusze z politykami. Sporo im się udaje. Ale prędzej czy później napotykają bariery, których nie mogą ani przeskoczyć, ani obalić – bo ich korzenie tkwią głęboko na Wiejskiej. Prawa lokatorów, subwencja oświatowa, niedofinansowanie samorządów – te problemy ciężko rozwiązywać tylko z ratusza.
Czy ci, którzy na co dzień starają się budować lepszą demokrację w gminach, mogą marzyć o wpływie na krajową politykę? Musiałby się stać cud. A cuda już się zdarzają. Rządowi Tuska jeden się udał – zjednoczyć ruch związkowy to nie byle co. Czy tego aliansu nie można poszerzyć? Związki zawodowe i miejscy aktywiści mają wspólne interesy. I często wspólne bolączki: arogancję zamkniętych na dialog władz, niski poziom społecznego zaangażowania Polek i Polaków.
To już się dzieje. Gdy w Krakowie władze rozpoczęły likwidację młodzieżowych domów kultury i szkół, na demonstracjach obok siebie stanęli działacze stowarzyszeń rodziców i związkowcy. Ten sojusz trwał miesiącami. Związkowi eksperci przygotowują opinie i analizy w sprawach, które dotyczą każdego – jakości służby zdrowia czy dostępności edukacji. Na to idą te słynne „związkowe miliony”. Najwyższa pora zauważyć, że związki zawodowe nie występują tylko w „partykularnych interesach” – choć to też ich święte prawo. Pielęgniarka walcząca o to, by na jedną siostrę nie przypadało 70 pacjentów, i nauczyciel, który nie chce, by klasy liczyły 40 osób, walczą o coś więcej niż etaty. Walczą o jakość życia, o lepsze miasto dla wszystkich. Czemu nie zewrzeć z nimi szeregów?
Czytaj cały tekst Witolda Mrozka w „Dużym Formacie” z 4 paźdzernika 2013 roku