Budynki objęte Dekretem Bieruta były w ogromnej większości odbudowywane i utrzymywane przez państwo lub społeczeństwo. Czy ich zwrot można uznać za sprawiedliwy?
Samą Warszawę reprywatyzacja kosztowała od 2003 roku już ponad 500 mln złotych. 8 tysięcy spraw jest w trakcie rozpatrywania. Według niektórych szacunków suma wszystkich roszczeń wynosi ponad 15 mld złotych. Jest jednak wiele prawnych, praktycznych i moralnych powodów ku temu, żeby wątpić, czy reprywatyzacja w obecnym kształcie ma jakikolwiek sens.
Wątpliwość związane z reprywatyzacją mają przede wszystkim naturę prawną. Nie jest jasne, czy nieruchomości, o które ubiegają się spadkobiercy i nabywcy roszczeń, nie uległy zasiedzeniu przez obecnych właścicieli. Starając się rozstrzygnąć tę kwestię, niektóre sądy powołują się na tzw. zawieszenie wymiaru sprawiedliwości w okresie Polski Ludowej, czyli zasadę, że w PRL-u nie istniała realna możliwość odzyskania nieruchomości, co powoduje, że ten okres nie wlicza się do czasu zasiedzenia. Czy w PRL-u rzeczywiście nie było to możliwe? Co do oceny realiów tamtych czasów nie ma wśród prawników i historyków zgody, a sprawę rozstrzygnąć ma dopiero Sąd Najwyższy.
Sytuacja wydaje się za to jasna w przypadku nieruchomości, za które wypłacono już odszkodowanie w ramach tzw. umów indeminizacyjnych. Na mocy tych umów, zawieranych między PRL-em a krajami zachodnimi, Polska wypłacała odszkodowania, regulując tym samym roszczenia obywateli tych państw, którzy utracili mienie w wyniku nacjonalizacji. Zwracanie nieruchomości, za które już raz zostało wypłacone zadośćuczynienie jest po prostu sprzeczne z prawem.
Problem polega jednak na tym, że to strona pozwana, czyli miasto, ma w tym wypadku wykazać, że mienie objęte jest wyżej wymienioną umową. Urząd stołeczny takich działań nie podejmuje.
Sam przedmiot pozwów reprywatyzacyjnych również budzi prawne wątpliwości. W przypadku tzw. Dekretu Bieruta przedmiotem postępowań nie jest bowiem to, czy sam Dekret był wydany sprawiedliwie, czy nie, ale czy zgodne z prawem było jego zastosowanie. Spadkobiercy nie występują do sądu z pozwami o zawieszenie bądź anulowanie Dekretu Bieruta. Sądzą się tylko o to, że ich konkretnie Dekret nie powinien był dotyczyć. Jest to ważne zwłaszcza w przypadku budynków użyteczności publicznej.
Jeżeli mienie przeznaczone było na cele publiczne, Dekret zezwalał na jego nacjonalizację. O przeznaczeniu nieruchomości decydował z kolei odpowiedni wpis w planie zagospodarowania przestrzennego. Problem pojawił się po ’89 roku, gdy polskie miasta gorączkowo znosiły istniejące wówczas plany zagospodarowania. Przy okazji usunięte zostały zapisy dotyczące publicznego przeznaczenia nieruchomości, a bez nich sądy nie mają podstaw prawnych, by rozstrzygnąć, czy dany teren ma przeznaczenie publiczne, czy nie. Dlatego zwracane są szkoły, parki, szpitale, a nawet drogi. Podmioty występujące z roszczeniami wykorzystują lukę w prawie, a nie walczą o jego przestrzeganie. Lata 90. wracają w swej najdzikszej postaci.
Skutki praktyczne
Oprócz problemów prawnych reprywatyzacja, w swojej obecnej postaci, powoduje szereg negatywnych skutków praktycznych. Jeśli przyjrzymy się tzw. Dekretowi Bieruta z poziomu praktyki życia społecznego, nie jest najbardziej istotne to, czy był on sprawiedliwy, czy nie. Jeżeli decydować o tym miałoby „święte prawo własności”, które najprawdopodobniej naruszył, to należałoby uznać, że nie był.
Z pewnością niesprawiedliwe były też zabory, ale nie znaczy to wcale, że Polska powinna występować z roszczeniami do byłych państw zaborczych. Czy zaborcy naruszyli „święte prawo własności”? Oczywiście, że tak. Tylko co z tego?
Sąd i ustawodawca przy podejmowaniu decyzji o reprywatyzacji mają bowiem obowiązek nie tylko rozpatrywać stan prawny, ale również skutki praktyczne swoich rozstrzygnięć. Wynika to z prostej zasady, że dobra decyzja to taka, która bierze pod uwagę swoje konsekwencje. Z tego powodu reprywatyzacji nie powinno podlegać m.in. mienie przeznaczone na cele publiczne.
Szkoły, mieszkania socjalne, parki są jednak zwracane, chociaż nie budzi chyba kontrowersji fakt, że pełnią one istotną rolę w funkcjonowaniu społeczeństwa jako całości, a ich przepadek utrudnia lub uniemożliwia sprawne realizowanie podstawowych zadań samorządów. Pozbywanie się szkół, mieszkań socjalnych, parków i innych terenów użyteczności publicznej to głupota, choć być może zgodna z jakąś linią interpretacji prawa.
Skutki finansowe też mają niemałe znaczenie. 15 mld złotych to suma, która przekracza roczne dochody Warszawy. Nie wiem, w jaki sposób zwolennicy reprywatyzacji wyobrażają sobie pokrycie tych zobowiązań. Prawdopodobnie nie kłopoczą się tym w ogóle. Kierowcy, którzy uporczywie odmawiają skorzystania ze swojej wyobraźni, są pozbawiani prawa jazdy. Być może polityków za brak wyobraźni powinno czekać odebranie mandatu politycznego.
Istotne jest również wysokie niebezpieczeństwo nadużyć. Stan prawny, a w szczególności losy wojenne, powodują, że często nie daje się ustalić prawowitego właściciela nieruchomości. Częste są przypadki reaktywowania przedwojennych spółek tylko po to, żeby móc ubiegać się o nieruchomość zajmowaną przed wojną. Nie jest również jasne, co należy uczynić z mieniem żydowskim, które zostało skonfiskowane lub zajęte w czasie wojny przez polskich właścicieli, a potem znacjonalizowane.
Wątpliwości moralne
Nie sposób pominąć również wątpliwości natury moralnej. Nawet jeżeli zgodzić się, że mienie odebrane przez Dekret było odebrane w sposób niesprawiedliwy, to wciąż nie wynika z tego, że należy je z przyczyn moralnych zwracać. Budynki objęte Dekretem były w ogromnej większości odbudowywane i utrzymywane przez państwo lub społeczeństwo. Za przykład może posłużyć tutaj kamienica wybudowana przez ojca Jolanty Brzeskiej, Królikarnia i wiele innych miejsc.
Może zwrot nieruchomości bez wypłaty odszkodowań tym, którzy dbali o nie przez pół wieku, jest zgodny z jakąś linią orzecznictwa prawnego, ale na pewno nie jest sprawiedliwy. Trudno uzasadnić naprawianie jednej niesprawiedliwości za pomocą wyrządzania kolejnej.
Równie dobrze można byłoby twierdzić, że kiedy ktoś włamie się nam do mieszkania, zyskujemy prawo do okradania sklepów. Nie wydaje się to ani rozsądne, ani moralne.
Nie bez znaczenia jest również fakt, że reprywatyzacja dotyka w dużej mierze osoby o niższym statusie majątkowym. Na terenie Warszawy reprywatyzowane są przede wszystkim nieruchomości zamieszkiwane przez mieszkańców, których nie stać na obsługę prawną. Często mieszkańcy zreprywatyzowanych kamienic dowiadują się zresztą o toczącym się postępowaniu już po wydaniu wyroku. Wiele ze zreprywatyzowanych nieruchomości było również obciążone hipotekami, przez co ci, którzy te nieruchomości utracili, pozostali z długami.
Pozostaje jeszcze proceder handlu roszczeniami. Jest zupełnie legalny, ponieważ roszczenia podlegają obrotowi, ale w takim wypadku nie można uzasadniać zwrotu nieruchomości argumentem moralnym, na który często powołuje się znana z handlu roszczeniami rodzina Marcinkowskich. Trudno wskazać, jaka niesprawiedliwość dotknęła tych, którzy skupują roszczenia. Handel jest handlem i nie ma sensu stroić go w moralizatorskie piórka.
Reprywatyzacja w obecnym kształcie jest co najmniej wątpliwa z prawnego punktu widzenia, w wielu przypadkach moralnie nieuzasadniona i z pewnością rodzi negatywne skutki społeczne. Czy to wystarczy, żeby stwierdzić, że nie należy jej przeprowadzać? Nie wiem. Mam jednak przekonanie graniczące z pewnością, że reprywatyzacja w obecnym kształcie przeprowadzana jest dzisiaj na dziko, w stylu rodem z lat 90., i powinna być zawieszona przynajmniej do czasu, aż nie zostanie prawnie uregulowana.